czwartek, 28 grudnia 2017

Peter Straub Upiorna Opowieść 10/10

Gdyby Stephen King miał prawdziwy talent, a nie tylko sprawność warsztatową, to mógłby napisać coś tak wspaniałego, jak "Upiorna Opowieść".


W niewielkim mieście Milburn działa tzw. Stowarzyszenie Chowder. Tworzyło je pięciu starszych przyjaciół, spotykających się wieczorami i opowiadających sobie niesamowite historie. Jedna z nich, dotyczyła tragicznego losu małego chłopca, molestowanego przez ducha swego starszego brata.
Ro wcześniej jeden z członków Stowarzyszenia, podczas hucznego przyjęcia na cześć młodej gwiazdki filmowej, nagle zmarł. Zaraz po tragedii dziewczyna opuściła miasto, Od tego czasu pozostałych dręczą powtarzające się, niejasne koszmary. Postanawiają zaprosić bratanka  zmarłego przyjaciela, pisarza, który zdobył popularność niedawno wydaną powieścią grozy. Liczą, że jego znajomość tematyki nadrzyrodzonej pozwoli im pokonać złe wizje, mimo że odczuć można, że starsi panowie ukrywają przed światem głębszą tajemnicę.
Nim jednak pisarz przybędzie do Milburn, jeden z przyjaciół popełni niewyjaśnione, dziwaczne samobójstwo, farmerzy zaczną znajdować na polach martwe, pozbawione krwi bydło z poderżniętymi gardłami a wraz z pierwszymi oznakami zimy do miasta przybędzie tajemnicza młoda dama.
Pisarz walczy z własną traumą. Narzeczona porzuciła go w niejasnych, pełnych tajemnic okolicznościach, następnie związała się z jego bratem, który wkrótce również potem również zginął dziwną śmiercią.
Wkrótce Milburn wstrząśnie niekończąca się, czarna seria niszczęść. Ginąć będzie coraz więcej bydła, surowa zima ściśnie okowami śniegu i mrozu miasto, a kolejne osoby znikać zaczną w coraz bardziej niesamowitych okolicznościach.
W pewnym momencie na jaw wychodzi tajemnica spowijająca Stowarzyszenie Chowder, wątki wszystkich historii zaczynają się splatać w jedną straszną Upiorną Opowieść,  a koszmar spowijający miasto okazuje się misternym planem, zemstą po latach. Ci, którzy jeszcze żyją, połączyć będą musieli siły by w bohaterskich zmaganiach zwyciężyć pokonać siły nieziemskiego Zła.


W zasadzie nie da się opisać Upiornej Opowieści - ją, koniecznie !, trzeba przeczytać. To skończone arcydzieło, wspaniale napisane i genialnie wręcz skonstruowane. Akcja rozwija się powoli (nawet, na początku, bardzo powoli), splatana z różnych, pozornie ze sobą nie związanych niesamowitych opowieści o duchach (oryginalny tytuł powieści to "ghost story" - opowieść o duchach). Stopniowo narasta poczucie nadciągającego zagrożenia, gęstnieje nadnaturalna groza. Gdy już akcja wybucha się na całego, zaczyna się naprawdę poważne straszenie. Mimo braku wulgarnych, krwawych opisów książka potrafi absolutnie przerazić dziesiątkami wręcz następujących jedna po drugiej jump scenes. Zachwycające jest, jak Straub w jedno łączy nie tylko poszczególne, uprzednio pozornie odrębne, opowieści, ale również  jak jednością okazuje się "bestiarium" tego horroru. W "Upiornej Opowieści" znajdziemy przywołane i duchy, i wampiry i wilkołaki i monstra z kosmosu - a wszystko to będzie jedną wielką Ghost Story.
Konstrukcja powieści, jej fabularny rozmach i wyobraźnia autora w kreowaniu momentów grozy są tak duże, że w ostateczności nie razi nawet banalne (kingowskie...) zakończenie. W ogóle ostatnia część książki, ta, w której bohaterowie podejmują "walkę ze złem" jest najsłabsza - rozczarowuje  i fizyczna dosłowność tej 'walki" rozczarowuje i zaskakująca łatwość w pokonywaniu tak naraz nieudolnych "sił zła". Straub chyba zbyt uparcie chciał doprowadzić opowieść do "amerykańskiego" happy endu, w rezultacie ostatnie strony "Opowieści" trochę mdlą od nadmiaru cukru. Ale, jako się rzekło - materiał literacki jest tak potężny, tak niezwykle świeży,(mimo że oparty o najbardziej wydawałoby się zgrane klisze horroru), że żadne narzekanie nie ma tak naprawdę prawa bytu. Ocena 11/10 -  arcydzieło, lektura obowiązkowa, kanon grozy.

wtorek, 26 grudnia 2017

Harry Adam Knight Macki 8/10

Łaaaj, no rewelacja ! Harry Adam Knight sięga po lovecraftopodobne kosmiczne monstrum ze świetnym dla pulp horroru efektem.

Wiercenia podziemne w Anglii zakończyły się katastrofą - z ziemi wytrysła straszliwie żrąca substancja. Większość obecnych na miejscu ludzi ginie w straszliwych męczarniach. To jednak dopiero początek koszmaru. Wkrótce w niedalekiej miejscowości policja dokonuje makabrycznego odkrycia, tajemnicza siła zamienia  żywych ludzi w coś na kształt wydmuszek, puste skorupy, pozbawione wszelkich susbtancji - kości, mięśni czy wnętrzności. Świadkowie mówią o wydostających się spod ziemi tajemniczych czarnych wężach lub robakach atakujących wszystko, co żywe.
Po kilku dniach zaatakowana zostaje kolejna miejscowość. Widoczny jest kierunek, w którym przesuwa się zagrożenie - to Londyn. Wkrótce koszmar rozpętuje się w londynskim metrze.
Grupa śmiałków schodzi do zrujnowanych podziemi, w samobójczej misji powstrzymania ataków.

Przyznam szczerze, że tytuł "Macki" wydawał się naprawdę mało zajmujący. Przed oczyma stawał kolejny animal horror, tym razem może z osmiornicami ? Tym większe zaskoczenie. Powieść Knighta jest świetna - to wzorowy przykład udanego pulp horroru. Sceny grozy są częste  i odpowiednio makabryczne, wyobraźnia autora wciąż zaskakuje (pomysł z ludźmi wydmuszkami - arcydzieło).
Naturalnie postaci są papierowe do bólu a ich zachowania niezbyt racjonalne, ale przecież nie dla pogłębionych portretów psychologicznych czyta się pulpę. Pulpę czyta się dla eskapistycznej zabawy, dla szybkiej grozy, dla dreszczu odrzydzenia, w końcu dla momentów grand guignolowego rozbawienia. W "Mackach" Knight wykonuje swe zadanie celująco. Niektórych scen pozazdrościłby autorowi sam Guy N. Smith (rozpadająca się głowa podglądacza i, chyba najobrzydliwsza, nb. pulpowo nieunikniona , scena z mackami atakującymi siedzącego w toalecie mężczyznę).

"Macki' są warsztatowo rzetelnie napisane. Styl jest sprawny i potoczysty, a fabuła rozwija się przemyslanie i w odpowiednim tempie. Pulpa, ale w naprawdę dobrym gatunku - 8/10

wtorek, 12 grudnia 2017

Czytajcie opowiadania Grabińskiego !


Niby wszystko powinno być wiadome,  Stefan Grabiński (1887 - 1936) to klasyk polskiej literatury grozy, każdy winien znać jego prace na wyrywki, prawdziwy kanon horroru. Tymczasem Grabiński to postać  często pochopnie odkładana na półkę z napisem "zabytek literatury", w powszechnym odbiorze traktowana raczej jako ciekawostka niż żywa proza. Tak, jego utwory są przedmiotem badań i prac naukowych, stają się natchnieniem dla nowego pokolenia pisarzy weird fiction, ale wciąż zbyt mało jest świadomości jego znaczenia, klasy i jakości wśród fanów horroru.

Być może zmieni to rok 2018 - kiedy to jednocześnie ukazują się na rynku aż dwa zbiory opowiadań Stefana Grabińskiego, jedno wydane w ramach Biblioteki Grozy Wydawnictwa C&T, drugie zaś przez  nieocenionego Vespera (skądinąd niefortunna koincydencja czasowa dwu jakże zasłużonych wydawnictw powoduje, ze oba zbiory, zestawienia najlepszych opowiadań Mistrza, będą ze sobą konkurować - większość tekstów się powtarza).


                                                                              *

Grabiński jest mistrzem formy, w której klasyczny literacki horror najlepiej się wyraża -  noweli niesamowitej.W tej formule na relatywnie niewielkiej powierzchni tekstu trzeba zawrzeć niesamowity POMYSŁ i jego efektowne ROZWIĄZANIE. Najlepsze opowiadania Grabińskiego zachwycają nieograniczoną wyobraźnią, konsekwencją artystyczną, cudownym "młodopolskim" językiem. No i często gęsto budzą autentyczne dreszcze grozy - Grabiński bowiem pisał swe horrory na poważnie, z pasją, miłością i świadomością gatunku. Groza w nich zawarta nie zestarzała się do dziś i nadal potrafi konkretnie przestraszyć.

Dzisiejsza wielkobudżetowa literatura grozy oparta jest o całkowicie inne założenie. Założenie, które najlepiej uosabia, z wielkim sukcesem komercyjnym , Stephen King. King do perfekcji wypracował formułę współczesnej powieści grozy - przede wszystkim ma być raczej "na grubo". Opisy są szczegółowe, pisane z myślą o ewentualnej ekranizacji. Autor wiele uwagi poświęca bohaterom - ich motywacjom, przemyśleniom wewnętrznym, troskom. Ot, dramat obyczajowy, "zwyczajne ludzkie życie", w którym nagle pojawia się wątek niesamowity. W tym momencie akcja nabiera tempa, momenty grozy przeplatane są momentami odprężenia, w końcu tajemnica się wyjaśnia a, kłopoty bohaterów zostają przezwyciężone (już pomijam, że "horrorami": nazywane bywają romanse pensjonarskie pokroju sagi "Zmierzch" i jej klonów...).


Większa forma literacka nie była stworzona dla Grabińskiego. Powieści ("Salamandra", "Cień Bafometa", "Wyspa Itongo" czy ostatni "Klasztor I Morze") wyszły mu znacznie gorzej, zwietrzałe dziś, nużące i pachnące naftaliną. Próby dramatyczne również nie zasługują na zapamiętanie, natomiast opowiadania to prawdziwy dynamit, to arcydzieło i kanon światowej grozy - rzecz kultowa i a must read dla absolutnie każdego fana grozy. Przewijają się przez nie tematy i rozwiązania obecne w kanonie światowego horroru do dziś.

                                                                               *

Grabiński wydawał opowiadania w niewielkich tomikach - "W Pomrokach Wiary", "Na Wzgórzu Róż", "Demon Ruchu", "Szalony Pątnik", "Księga Ognia",  "Niesamowita Opowieść" i "Namiętność". Ich lektura pozwala ocenić rozwój talentu i kierunek, w którym zmierzało dzieło Grabińskiego.

Pierwszy tom, "W Pomrokach Wiary", należy pominąć miłosiernym milczeniem. Nieznośna maniera literacka, rokokowa wręcz ornamentyka tekstów, ich sztuczna "poetyczność" powodują, że opowiadania ze zbioru są dla współczesnego czytelnika ogromnym wyzwaniem - i to pomimo tkwiącego w niektórych wielkiego potencjału. Tytułem przykładu przywołać można mroczną, wręcz sataniczną "Klątwę" - opowieść o dwu braciach przeklętych przez swego umierającego ojca, czy równie nihilistyczną "Pomstę Ziemi", opisującą zemstę i zniszczenie dobrego znachora przez zazdrosną o jego wpływy czarownicę.


Kolejny tom - "Na Wzgórzu Róż" zapowiada już wielkość Grabińskiego. Ze zbioru najbardziej chyba zapada w pamięć opowiadanie "Zez" -  niezwykła, (nieco przypominająca "Williama Wilsona" Poego) historia "złego" sobowtóra, charakteryzująca się konsekwentnym nastrojem niepokoju i narastającej grozy, jak również estetyką bliską współczesnemu weird fiction.


Największą sławę przyniósł Grabińskiemu tomik "Demon Ruchu" - zbiór opowiadań niesamowitych połączonych tematem kolei żelaznej. Na kartach opowieści pojawiają się zagubione pociągi, zapomniane tory i niewyjaśnione katastrofy kolejowe. Łącząc wszystkie utwory wspólnym mianownikiem  uzyskał Grabiński niezwykły efekt spójności artystycznej, powodując, że, jak to często bywa, całość jest większa od sumy części składowych. Stąd największe wrażenie robi "Demon Ruchu" czytany w wydaniach całościowych.  Opowiadania w zbiorze są bardzo zróżnicowane, znaleźć w nim można i metaforyczną opowieść o umieraniu ("Głucha Przestrzeń"), historie o zagubionych pociągach ("Dziwna Stacja", "Ślepy Tor"), czy niewyjaśnionych katastrofach ("Fałszywy Alarm", "Maszynista Grot", "Smoluch"). W pamięci fana grozy najdłużej pozostaną przewrotny, złowrogi "Smoluch" z samospełniającą się przepowiednią katastrofy, klasyczna, bardzo zgrabna ghost story "Sygnały", i tytułowy "Demon Ruchu" - początkowo jakby humoreska, z zaskakująco brutalnym finałowym twistem. Wszystkie teksty  ujmują pięknem języka, śmiałością wyobraźni Autora i tym niezwykłym dziś romantyzmem kolejowym. Aż trudno sobie dziś wyobrazić tak niezwykłe, fantastyczne podejście do czegoś tak na pozór przyziemnego jak jazda pociągiem. Ot, wsiadamy w Pendolino i za parę godziny jesteśmy u celu. Cały "romantyzm" to czy gdzieś w polu nie staniemy i się na spotkanie nie spóźnimy....

Następny zbiór opowiadań -"Szalony Pątnik" od razu przyciąga uwagę swym genialnym tytułem. Otwierający zbiór "Szary Pokój" to kolejny tekst przypominający nowoczesne weird fiction - aż do przesady konsekwentny scenograficznie sen, opowiadający depresyjną niczym suicidal black metal historię  smutnego, szarego człowieka krążącego w szarym pokoju.
W pamięć zapada również pełen autentycznej grozy finał opowiadania "Dziedzina",  przywołujący wyobrażenie wszelkiej maści zombie horrorów (a już najbardziej genialny film "Carnival Of Souls"). "Dziedzina" to archetypiczna opowieść o pisarzu, którego moc twórcza zdolna jest powołać do życia wyobrażone byty. Motyw ten znalazł się u podstawy zarówno wspaniałej powieści Jonathana Carrolla "Kraina Chichów" jak i  filmu Johna Carpentera "W Paszczy Szaleństwa". 


W "Księdze Ognia"  głównym, łączącym poszczególne historie motywem jest właśnie ogień. Grabiński jest już tutaj w pełni ukształtowanym, świadomym formy, wspaniale straszącym autorem grozy. Począwszy od "Czerwonej Magdy", opowieści o dziwnej dziewczynie prowokującej swą obecnością wybuch pożaru (skojarzenia z kingowską "Firestarter" zupełnie uzasadnione) przez powstającego ze starej sadzy gromadzącej się w kominach, jednego z najbardziej odjechanych "wampirów" w historii horroru ("Biały Wyrak"), aż  po nieco przypominającą fabularnie kingowskie  "Lśnienie" historię narastającej piromanii ogarniającej pewną rodzinę ("Pożarowisko").
W "Księdze Ognia" do głosu, obok grozy, dochodzi rozbuchany erotyzm. Pojawia się on w opisach orgii pirofilskiej sekty satanistycznej ("Gebrowie"), a nowela "Płomienne Gody" to kliniczny wręcz opis pirofilii - połączenia seksualnego podniecenia i ognia.


Prawdziwy tour de force Grabińskiego stanowi zbiór opowiadań wydany pod tytułem "Niesamowita Opowieść". Tam pojawiają się jego najsłynniejsze horrory erotyczne. Przede wszystkim jest to rewelacyjna "Kochanka Szamoty" - opowieść o obsesyjnym hipnotycznym opętaniu seksualnym z iście makabrycznym twistem końcowym. Dreszcze obrzydzenia  i grozy budzi też "wampiryczna" nowela "W Domu Sary". Inny wspaniały tekst z "Niesamowitej Opowieści" to nowela "Na Tropie" (wykorzystujący grozowy archetyp "odkrywania prawdy o samym sobie" - znany świetnie chociażby z powieści i filmu "Harry Angel"). Na uwagę zasługują też dwa inne opowiadania w stylu nowoczesnego weird fiction - "Przed Drogą Daleką (opis ponurego snu, o drodze bez końca po szarych schodach szarej kamienicy) czy "Spojrzenie" (narastająca w bohaterze obsesja Nieznanego czającego się 'tuż za zakrętem").


Ostatni tom opowiadań, "Namiętność", przynosi jeszcze jedno wspaniałe opowiadanie, "Projekcje" - opis ponurej tajemnicy skrywanej przez ruiny pewnego żeńskiego klasztoru.
Poza zbiorami opowiadań Grabiński publikował sporo utworów w prasie. Ich poziom jest różny, na pewno warto jednak przypomnieć kolejny niezwykły erotyczny horror, przerażającą nowelę "Czad", opisujący szalony, niezwykły akt seksualny, jaki ma miejsce pomiędzy bohaterem opowiadania a pewnym pożądliwym monstrum.

Wszystkie zaś dzieła Grabińskiego, w różnych konfiguracjach i cenach, są stosunkowo łatwo dostępne, tak papierowo, jak i w wersjach e-bookowych. Ci, którym po lekturze najważniejszych tekstów będzie mało, mogą zatem samodzielnie zgłębiać jego twórczość. Zbiór jednak najlepszych opowiadań Stefana Grabińskiego to pozycja absolutnie kanoniczna  i lektura obowiązkowa dla każdego wielbiciela grozy. Mimo dość wymagającego współcześnie, rozkwieconego stylu, świeżość pomysłów, makabryczne rozwiązania, doskonałe twisty i jedyny w swoim rodzaju niesamowity nastrój spodobają się chyba każdemu fanowi grozy.
W zależności od możliwości finansowych i cierpliwości czytelnika można wybrać zestawienie tańsze i mniejsze (C&T), albo droższe (Vesper).


Czytajcie Grabińskiego. Naprawdę warto !

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Trochę później niż zwykle, ale relacja z dwu zamykających Reunion koncertów musi być :-)
Co zabawne - obok siebie znalazły się jeden z gorszych (Kraków) i chyba najlepszy (Chorzów) koncertów. Grane były back to back, z nowo przestawioną setlistą i z Polim na nagłośnieniu, więc są elementy wspólne. Ale jednak więcej różnic :

Kraków

Docieramy wszyscy bez większych trudności. Boss Garage, jak Boss Garage, taka trochę buda zimna i do nagłośnienia wściekle trudna. Na szczęście mamy Poliego. Soundcheck poszedł nam błyskawicznie a Infected Mind pukał po kociołkach z godzinę. I tak im nic nie pomogło, brzmieli żałośnie - cianko i zupełnie bez dynamiki. My wychodzimy OK, leci intro, potem kapela - zaczyna się wszystko bardzo dobrze, bo tłusto, mocno brzmiącym "Demonem". Różnica z supportem porażąjąca (mimo że docelowo to nasze brzmienie też będzie dalekie od ideału - o czym później). Tylko rasy mało, do naszych stałych problemów (słaba promocja) dochodzi jeszcze jak na złość koncert Testament/DeathAngel/Annihilator robi swoje. Ale nic to, kilkadzesiąt osób przyszło, trochę młodzieży takoż (w trakcie koncertu na merchu dorobimy 300 zł). Ale z powrotem do sztuki. Tutaj niestety - katastrofa - czyli makabrycznie (aż 3 razy) posypane "Memory". Uffff, ciężko było, często se mówimy "i tak nikt spoza kapeli kapy nie słyszał". No to tym razem raczej każdy słyszał....jak pomyślałem w jej trakcie, że następne ma być "Siedem Czasz Gniewu" to mi się zimno zrobiło. Na szczęście, jak to często z takimi obawami bywa, akurat "Siedem" wypadło całkiem akceptowalnie (zwłaszcza w porónaniu z poprzednikiem). Rasa lekkiego rozchybotania w rytmie raczej nie miała szansy usłyszeć.
Jedziemy dalej - rozpoczyna się Strefa Smędzenia - aż się boję, bo trzy wolne kawałki pod rząd. Na dzień dobry sprawnie zagrane "Łzy Szatana" rasa się bawi, jest git. Potem "Spell" - no, jest całkiem dobrze, ballada się nieco ciągnie, ale publiczność godnie znosi uspokojenie koncertu. No ale za chwilę zaczyna się tragifarsa "4 WDW" - Bomba nabija rytm, Fazi stara się go hamować ,nie grając motywu, ale nasz glentipton jest twardy, nic se z tego nie robi i , ku mojemu przerażeniu, "wymusza" numer. Dżizzzz, myślę, to będzie zusammen zdrowo ponad 20 minut wolnego grania ! Po kiego ? No, ale trzeba grać - przeszło nawet znośnie, niemniej na kolejnym - "Song Of Darkness" temperatura już wyraźnie siadła. No, nieco za dużo tego w jednym miejscu. Jak zrobimy nasz obecny "Noname 1"to będzie zamiast Sągu świetne miejsce dla niego w secie.
Na szczęście już leci "Fallen Angel"  się przydarzy, wraca łomot, lecą blasty, rasa się znowu zaczyna grzać, nie zwracając nawet uwagi na kolejny spory fakap w numerze (Kraków to nie był dzień Bomby...). Pominę milczeniem pomylenie intra, nie wiem, co Polemu się w tym kompie znalazło...
No i teraz już poleci z górki, pomyślałem i miałem rację !
BELIAR teraz, w 2/3 gigu to JEST TO!  Sala odlatuje wprost pod sufit, wszyscy śpiewają, pod sceną leci headbanging, granie sprawne, bez błędów, brzmienie niezłe (przede wszystkim dynamiczne, pełne, z dołami, i wystarczająco selektywne). jak zaraz potem odpalamy Armageddona, to jest naprawdę wyborne. Śpiewy wychodzą doskonale, kolejna (sic!) kapa jakoś rozgrzanym fanom umknęła. Pora na Szymona - może nie jest wykonany idealnie (w Krakowie prawie w każdym numerze jakieś drobiazgi czkały), ale rozpędzony thrashem i rozśpiewany przebojowym refrenem fajnie kończy sztukę.
Na deser gorąco przyjęte "Wierzę" - choć tutaj wokal akurat był nie w punkt - więc to było do poprawki.
Generalnie - frekwencja mogła być zdrowo lepsza, ale ci, co przyszli (przekrój wiekowy fajny, weterani ale i młodsze pokolenie),  byli oddani metalowi i przygotowani na nas (więc odbiór sztuki bardzo dobry) brzmienie przyzwoite, ale do naprawdę dobrego brakowało (selektywność była taka se), wykonawczo - nie ma co owijać, jeden z najsłabszych koncertów, nowa setlista ma ciężki moment zwolnienia, ale kapitalnie podbija drugą część sztuki (kiedy zawsze nam napięcie siadało).

Chorzów

Jak jeden koncert nie wyjdzie idealnie, najlepiej zagrać zaraz drugi, lepszy :-) Chorzów był - wykonawczo, a przede wszystkim brzmieniowo - NAJLEPSZYM koncertem całego Reunion. 
Już jadąc z Bombą na sztukę widziałem, że może być dobrze. Bomber czuł że to jego głównie granie szkodziło w Kraku - wiadomo, dobre bębny nie wystarczą, żeby uratować koncert, ale złe bębny na pewno go zepsują. A w Krakowie ani brzmienia garów, ani dobrego grania, nie było. Więc się niesłychanie już w aucie spinał.
W Leśniczówie wszystko po staremu (nawet piździawa), soundcheck z Polim to sama przyjemność - chwila moment i wszystko poustawiane.
Infected Mind grali drugi raz z nami, tym razem świetnie brzmieli (odżałowali pieniądze na akustyka i było warto:-) ) , My wchodzimy na scenę i jedziemy.
Frekwencja też do poprawy, choć nie było jakoś szczególnie źle, taki leśniczówkowy standard. Wiekowo spora część to nasi weterani, ale nic to, tym lepiej - dostaną fullproof Dragonforce.
Od początku jest GENIALNIE. Kapela brzmi, jak milion dolarów, jak Death na Leprosy. Bębny świetne (pierwszy raz, odkąd są nagłaśniane, wcześniej tylko "cudzesy" czasem brzmiały dobrze), BAS APOKALIPTYCZNY - coś fenomenalnego - każda nutka, każde uderzenie w struny, wspaniała ściana dźwięku. Gitara - potęga, jest ciężar Kreatora, brud Voivoda i moc Metalliki. Fred - doskonale wkomponowany w instrumenty, nie przygłuszony, nie wybity ponad, w punkt jak na płycie.
Panowie - no, ja jestem w sumie jak członek kapeli, znam naszą muzę na wyrywki do ostatniego akcentu i ostatniego pisku na wiośle, ja bardziej koncerty traktuję, jakbym je z Wami grał, niż słuchał. Ale w tej Leśniczówie to byłem jak fan, gotów do wywijania piórami, do wspólnego śpiewania, do, generalnie amoku. jak mi w połowie sztuki Mathey dał komórę do kręcenia, to mnie aż skręcało, bo się musiałem uspokoić, a się aż rwałem w tany.
Demon wspaniale, bez uwag i zarzutów, Memory tak samo, równe i ciężkie jak czołg. Siedem Czasz i amok po raz pierwszy (wiadomo, numer z Hordy, rasa szaleje). Zaczynamy Tereny Podmokłe. Łzy Szatana - moc, potęga, perfekcja w wykonaniu. Balladka - przeszywające solówy, ciężar w środku, szybkim marszem do "Song". Potwierdza się prawda, że trzy walce jeden za drugim to zu viel, napięcie, mimo chęci fanów do zabawy, trochę przysiada. Ale już odpala fajerwery Fallen Angel ! Po takim wolnym fragmencie jego blasty smakują jeszcze bardziej. No a dalej to już wykładanie asów na stół - Beliar - szał i wspólne śpiewanie, Armegeddon  -szał i wspólne śpiewanie (dobrze, że Mati mi dał tą komórę, poszła struna w wiośle i trzeba było szybko wymieniać, miał co robić). Wspólne śpiewanie Fred warto trochę potrenować, bo nie było najłatwiej wejść we wspólny rytm (wiem, bo tez śpiewałem i nie zawsze trafiałem :-) ) ale generalnie - WYPAS. Szymon na koniec to taka superrozwałka. Na sam finał siada bas Faziego, ale wystarczy zmiana baterii i można zagrać bisa - dobrze zagrane i bardzo dobrze zaśpiewane Wieże.
No i koniec Reunionu :-) Teraz głównie nowy materiał, koncert sporadycznie, chyba że jakiś szczególny się trafi.
Teraz kończę szanując Waszą cierpliwość, ale niezadługo kolejny wpis - podsumowujący całość trasy.

Galfryd

piątek, 24 listopada 2017

Guy N. Smith Kraby. Zbiór Opowiadań 8/10

GStało się ! Guy N. Smith powrócił !
Ćwierć wieku temu, jak w rozbłysku supernowej, rodzący się w Polsce rynek księgarski zalały naraz dziesiątki kieszonkowych horrorów, których drapieżne, komiksowe okładki królowały we wszystkich księgarniach i na straganach z książkami. Czas ten trwał krótko, ledwie parę lat, nazywany jednak do dziś bywa "złotym wiekiem" horroru w Polsce, a, Guy N. Smith, jako że w ramach ówczesnego boomu wyszło kilkadziesiąt  jego tytułów, jest jego najbardziej charakterystycznym reprezentantem. 
Smith pisał o wszystkim, horror okultystyczny, psychologiczny, ghost stories, jednak jego prawdziwą wizytówką był tzw. animal horror, a w ramach tego podgatunku 6-tomowa saga o krwiożerczych krabach mutantach. Nic dziwnego zatem, że Dom Horroru, przypominając polskim czytelnikom Smitha, zdecydował się właśnie na książkę z krabiego cyklu. By móc w miarę bezproblemowo wejść w historię, zdecydowano się na zbiór opowiadań.
To była doskonała decyzja. Opowiadania pozwalają uwypuklić to, co w prozie Smitha najlepsze - krótkie, drapieżne sceny, pulpowe gore, absurdalny humor sytuacyjny. Znacznie mniej widoczne są zaś typowe wady smithowej prozy, kiepska struktura, nonsensy fabularne czy kiepskie zakończenia.
Teoretycznie zamieszczone w zbiorze opowieści stanowią uzupełnienie historii opowiedzianej w sadze, zaledwie jednak w jednym przypadku ("Zemsta") znajomość poprzednich książek może być do czegokolwiek potrzebna. Większość opowiadań po prostu stara się jak najszybciej doprowadzić do konfrontacji człowiek-Kraby i z energią opisać sceny masakry. W paru do głosu dochodzi przewrotne poczucie humoru autora. Tu wyróżniają się "Przynęta" a zwłaszcza groteskowa "Krabia Armada", w której Kraby, używają zatopionego setki lat temu galeonu hiszpańskiej Wielkiej Armady do "inwazji" na Wielką Brytanię.
Formuła opowiadania pozwala uniknąć Smithowi jeszcze jednego nonsensu. W powieściach cyklu Kraby są prawie nieśmiertelne - nic sobie  nie robią np. z wojskowego ostrzału artyleryjskiego (przypominając tym monstra z japońskich filmów o Godzilli). W opowiadaniach jest inaczej - kraby mogą zginąć od celnego strzału myśliwego ("Przynęta"), wybuchu ("Ocalały") czy, niczym smok wawelski, od zjedzenia zatrutego mięsa ("Ostateczne Starcie").
Tłumaczenie pozostawia niestety sporo do życzenia. Zdarzają się błędy widoczne polskim okiem, a ogólna jakość czytanego tekstu jest dość przeciętna. Ale kiepski przekład Smitha to swego rodzaju tradycja, można zatem uznać, że stało się jej i tym razem zadość :-)
Na pochwałę zasługuje bardzo dobra okładka, natomiast format wydania jest nieprzekonujący. Szkoda, że DH nie zdecydował się na naśladowanie stylu niegdysiejszego Phantom Press (w ramach którego wychodził cykl krabowy), mała książeczka, obok nawiązania do historii, byłaby poręczniejsza i łatwiej ukryłaby fakt niewielkiej ilości tekstu.
Parę słów podsumowania.
Smith to autor budzący do dziś skrajne emocje. Ma on silną grupę przeciwników, oskarżających go (może i słusznie...) o nieudolność, brak polotu i elementarnych umiejętności warsztatowych. Ma też jednak Smith grupę wiernych fanów, bawiących się jego szalonymi pomysłami fabularnymi, przewrotnym humorem i solidną ilością pulpowego gore. Teraz całe nowe pokolenie czytelników może zapoznać się z autorem, będącym wręcz uosobieniem, symbolem pulpowego złego smaku. Ja osobiście bawiłem się świetnie i  już czekam na zapowiedzianą  przez Phantom Books kolejną książkę Smitha -  "Przeklęci".
PS.
Nosiłem się z zamiarem zatytułowania tej opinii "Powrót Króla", ale uznałem, że są granice prowokacji :-)

środa, 22 listopada 2017

Guy N. Smith Węże 4/10

Guy N. Smith      Węże        4/10


Słabo, bardzo słabo...


Cieżarówka przewożąca hodowlę niebezpiecznych węży rozbija się w wypadku drogowym (patent z "Pragnienia"). Gady uciekają i znikają bez śladu w okolicy pobliskiego miasteczka Stainforth. Władze publiczne organizują wyjątkowo wręcz niemrawe i oczywiście bezskuteczne poszukiwania Węże co jakiś czas napadają na przypadkowe ofiary. I to by było w zasadzie na tyle z fabuły....
Akcja wlecze się niemiłosiernie. Ataki wężów są bardzo rzadkie i kiepsko opisane - o ile sceny gore w wykonaniu krabów Guy ma opanowane do perfekcji, o tyle cierpienia ofiar porażonych jadem lub miażdżonych w splotach pytona wychodzą mu słabo.
Główne postaci powieści to zdegradowany na prowincję stołeczny policjant, który marzy o powrocie do łask, miejscowy bezrobotny zoolog (jedyna siła fachowa poszukiwań) i ....łapiący dorywcze fuchy kosiarz trawy. Romans między kosiarzem a dziewczyną z "lepszego domu" to główny wątek fabularny, wiodący do śmiertelnie nudnej, trwającej blisko pół książki sceny uwięzienia ich w samochodzie przez agresywnego węża (jakiś blady refleks po Kingowym "Cujo").
Szukający szansy na odbicie zawodowe policjant zapłaci życiem za swą gorliwość a zoolog... cóż, zoolog na zoologii nie zna się wcale i zupełnie nie potrafi odnaleźć węży. Na szczęście dla Stainforth wykazuje się za to znajomością klasycznej literatury brytyjskiej, a konkretnie opowiadania Rudyarda Kiplinga "Riki-Tiki-Tak", które poddaje mu skuteczny pomysł rozwiązania całej sytuacji.


O rany, reasumując, "Węże" są, mówiąc krótko, fatalne. Pal sześć słabości i nonsensy fabularne - one są u Guya zawsze. Ale z reguły rekompensowane to wszystko bywa żywą akcją, drapieżnymi scenkami gore i jedynym w swoim rodzaju pulpowym szaleństwem, do którego tylko Smith jest zdolny. W  "Wężach" jest  jeden  moment, kiedy to matka jednego z bohaterów, żwawa MILF, pozostawszy sama w domu oddaje się uniesieniom autoerotycznym (Guy N. Smith on fire ! ), które przerywa wpełzający między jej nogi pyton. To scena w swym absurdzie mistrzowska - ale, niestety, jedyna. Reszta powieści to wyjątkowo banalna i nudna pisanina.


Gdyby nie obowiązki (konkretnie przynależność do Official Guy N. Smith Fan Club) i generalna przychylność dla niskopiennej pulpy, oceniłbym pewnie na 2/10, a tak, dodając jeszcze uchachany punkcik za dojrzałą Ledę z Pytonem wychodzi mi ledwie 4/10. Jedna z najsłabszych powieści Guya - ani beki, ani pomysłu, ani wykonania

piątek, 10 listopada 2017

Wojciech Gunia Powrót VSOP 7/10

Ależ to było wyzwanie ! Tyleż momentów skrajnego zachwytu, co chwil zwątpienia, ogromny podziw i pojawiające się czasami znaki zapytania - czy na pewno jestem odpowiednim adresatem takiej prozy.
Żeby było jasne na samym początku - "Powrót" to literatura wybitna, nie tylko jako literatura grozy (weird) ale tak w ogóle - przez tak zwane Wielkie L. Porusza ona najgłębsze struny w duszy człowieka, szuka odpowiedzi na największe pytania (a może tylko je stawia). To przeżycie, które pozostanie na długo z czytelnikiem i liczę, że wręcz będzie dojrzewało z upływem czasu.
"Powrót" potrafi zachwycić zarówno treścią, jak i formą. Pomysły Autora są niezwykle świeże i nowatorskie. Jasne, w tle poszczególnych opowiadań pojawiają się tropy oczywiste i przez samego Gunię jawnie podsuwane - Kafka, Schulz, Grabiński, Ligotti czy Danielewski - ale umiejętne czerpanie z tradycji weird fiction w niczym nie umniejsza oryginalności "Powrotu".   
Również forma budzi podziw - tak misternych zdań, tak wspaniałej polszczyzny - z szacunkiem do innych współcześnie piszących doskonałych twórców, dawno nie czytałem (może ostatnio Lem ?). Warto czytać sobie na głos, dla czystego piękna frazy.
Wielkie wrażenie wywiera też ekstremalnie konsekwentna "scenografia" tej prozy - słowo "szary" odmieniane jest przez wszystkie przypadki setki chyba razy, wszędzie panuje półmrok, snują się mgły, ze ścian ponurych budynków odpada tynk (lub lamperia),ich okna są ślepe, mury robaczywe, podłogi wnętrz gnijące. No i wszędzie jest nieodmiennie zimno. Ciemnej szarości krajobrazu nie ożywiają nawet plamy krwi w technikolorze. To świadomy zabieg stylistyczny, przypominający trochę mi trochę samego Ligottiego z "Teatro".
Co ciekawe, "starzy" mistrzowie weird fiction osiągali zbliżony efekt niejako mimochodem - to, co współcześnie jest w sferze formy utworu, świadomej stylizacji, onegdaj było elementem samej opowieści.


Nie zaprzeczę jednak, że pojawiały mi się podczas lektury czasami problemy.
Porównałbym "Powrót" do wyrafinowanego obiadu w trzygwiazdkowej restauracji dla koneserów. A czasami człowiek nad taką rafinację przedkłada zwykłego schaboszczaka....
Na pewno nie jest "Powrót" lekturą łatwą i przyjemną. Również w dosłownym tego słowa znaczeniu - opowiadania z "Powrotu" czyta się powoli, niekiedy z wysiłkiem (czasami oko musi zawrócić, by objąć sens co dłuższego zdania), walcząc z ogromną erudycją Autora (trudne słowa, daleko rozbudowane frazy). Tak, że kompulsywne czytanie gdzie popadnie, przy śniadaniu, w autobusie czy jakoś tak - raczej odpada. Gęsta proza Guni to Zazdrosna Kochanka - nie pozwala się dzielić uwagą czytelnika, żąda jej w całości, żąda skupienia i wyciszenia. Dlatego "Powrót" stanowić będzie spore wyzwanie dla tych, którzy w literaturze grozy szukają bądź to eskapistycznej krwawej zabawy bądź rozlewnych kingopodobnych baśni dla dorosłych.
W początkowych opowiadaniach  "Powrotu" nastrój niepokoju i nierzeczywistości zastępuje czy dominuje nad "prawdziwą" grozą. Tak jest w lekko inspirowanym "Procesem" "Wezwaniu, w odrobinę "danielewskim" "Domu" czy intrygującej "Wojnie". Pierwszy sztos to wspaniałe opowiadanie "Bardzo Długo Była Ciemność" - gdzie pierwsza część niezwykle koresponduje z obecnym problemem uchodźców, druga zaś, znowu korzystająca z tradycji Kafki, koncentruje się na metaforze władzy symbolizowanej przez Zamek.
Groza (za to od razu wysokooktanowa) pojawia się wraz z tytułowym "Powrotem", aczkolwiek, obok fragmentów najlepszych były w tym opowiadaniu i trudniej strawne strony. Po świetnej makabresce "Ostrza" (jedynym przebłysku, jakby-humoru w książce) przychodzi seria najbardziej udanych, najlepiej wymyślonych opowieści - "Spisek", "Ojciec" i "Zachwyt" to, naturalnie uwzględniając wysiłek włożony w ich lekturę - niesamowite, odkrywcze pomysły, konsekwentna i naprawdę mocna groza, głębsze treści i pytania ukryte za efektownymi rozwiązaniami fabularnymi.
Ostatnie opowiadanie jako jedyne wydało mi się całkowicie przeszarżowane i obniżyło moją prywatną ocenę "Powrotu" aż o punkt.


Właśnie - jak ocenić "Powrót" ? Czy w ogóle mam prawo ? Skoro mam świadomość, że rodzące się czasami wątpliwości to głównie wina mojego nieprzygotowania, pośpiechu, kiepskiego smaku ? Uczciwie oceniając "Powrót" muszę - jak na luksusowych koniakach - zapisać V.S.O.P. Lektura obowiązkowa dla każdego fana wyrafinowanej prozy, dla fana weird fiction, dla szukającego Czegoś Więcej fana horroru. Aczkolwiek wahałbym się przed bezrefleksyjnym polecaniem jej każdemu - "Powrót" wymaga raczej ostrzeżenia, bo nie każdemu będzie musiał przypaść do gustu
Moja prywatna ocena chwieje się pomiędzy 7 a 8/10. Nie do końca dorosłem do aż tak wymagającej literatury, czasami Podziw (a nawet Zmieszanie) brały przewagę nad Zachwytem. Z wtedy, kiedy udawało mi się "dostroić" do fali, na której nadaje Autor, wrażenie było porażające. Myślę, że za parę miesięcy, ta ocena jeszcze wzrośnie, bo "Powrót' to literatura wgryzająca się w czytelnika na trwałe.

wtorek, 24 października 2017

3 koncerty

Moja relacja z trzech ostatnich koncertów (Żory + wyjazd Wrocław/Ostrów)

 Nie zdążyłem po Żorach napisać, więc teraz muszę "dokleić" relację do ostatniego wyjazdu :

Żory :
Za brzmienie odpowiadał Poli, zatem w zasadzie nie mam dużych uwag. Było wybornie, no, ja mówię, że na 4 + bo Piekary - nasz póki co numer 1 były lepsze) - Poli klarowność dźwięku i komunikatywność osiągnął trochę kosztem basu Faziego - którego powinno być, 15-20 % więcej.
Wykonawczo też było bardzo, bardzo, dobrze - jedna z najlepiej zagranych sztuk.
Publiczność - było 120, w porywach 150 osób, więc całkiem przyzwoicie (byliśmy headlinerem, a koncert był płatny).
Teraz koncert :
Początek - Demon, Memory, bez uwag i zastrzeżeń. Potem Beliar - zdecydowanie koncertowy hit numer 1, wygrywamy nim na każdym koncercie. Niestety, ""bomba solo" zamiast rozgrzać, trochę chłodzi salę. Podobny efekt był już w Piekarach i Kutnie, zatem trzeba się będzie zastanowić nad jej rolą w programie koncertu.
Na szczęście potem jest "Armageddon" - świetnie brzmiący, świetnie zagrany i świetnie zaśpiewany przez salę. Mimo, że druga część (ten instrumentalny pęd) nadal jest wyczerpująca w słuchaniu - wystarczy małe omsknięcie któregoś z muzyków, by brzmieniowo zaczęło zgrzytać, to przebojowość zaśpiewu i późniejsze wspólne z rasą wołanie nadrabia - to jest teraz, zaraz po Beliarze a przez Łzami - highlight występu, najjaśniejszy moment.
Łzy jak zawsze miażdżą i rządzą (po polsku powinny być - okrzyki z publiczności !). Potem idą, po kolei, Fallen i Szymon - doskonale zagrane, przejrzyście brzmiące, przebojowe (wspólnie śpiewany "Szymon".).
No a potem zdarza się - przedziwna - kapa :-/ Fred nieopatrznie pyta rasy, "pewnie macie dość napieprzania ?" a tu, zonk, odkrzyki "NIE !". No i się doprosiliśmy.... skoro i tak zagraliśmy balladkę, napięcie wyraźnie siadło i naprawdę dużo ludzi zaczęło wychodzić.
Wiadomo, jak to na takim gigu, zajarać se można, browara strzelić, póki była nawalanka, póty było napięcie. Jak się pojawiło zwolnienie, tak już do końca nie przywróciliśmy pierwotnego szału.
Nie pomogło w tym "4 W.D.W." Podstawową zaletą tego numeru było to, że praktycznie bezkosztowo udało się go zrobić na próbach w ramach Walki O Czas. Teraz, jak już jest repertuar live otrzaskany, w mojej ocenie byłby pierwszy do usunięcia z setlisty (i tak było na kolejnych sztukach) - jest krótki i nieznany, więc ludzie nie wiedza, czy to rozbudowana coda do balladki, czy nowy numer. Zawsze robi się na publice chłodnawo przy nim.
"Siedem Czasz Gniewu" to kolejny hicior, na jego początku jednak cieniem położył się malfunction basu Faziego - dopiero od refrenu pierwszego ruszył bas, co nieco osłabiło impact numeru.
Sąg Of Darkness wykonany skutecznie i bez przygód, "Wierzę" pod względem temperatury publiczności takie sobie i już po sztuce.
Generalnie - brzmienie - ++ (czytelne i klarowne, ale mało basu), wykonanie - ++, frekwencja  + (nieżle, ale zawsze mogło lepiej, interakcja z rasą + (świetny Armageddon, minus za ochłodzenie sali przy balladzie)

Wyjazd :

Wrocek - na początek - chamstwo techniki klubowej - level epic. Matko i córko, już nie że mnie, ale Irka Lotha żeby akustyk ochrzaniał ? Naprawdę, tam wybuch jakiś wścieklizny wisiał  w powietrzu. Świetlik (odpowiedzialny też za puszczenie intro) chyba jeszcze większy gbur. No, kabaretowi wręcz goście...ale, wbrew obawom, brzmienie całkiem przyzwoicie wyszło - takie bandyckie, podziemne. Chamski bas, ala Venom, ostra (nieco za dużo środka, trochę brakowało mięcha - to uwaga generalna, jeszcze do niej wrócę), dominujący werbel i głuche kotły - niezbyt szałowo, ale czytelnie i brutalnie, więc sporo lepiej, niżby się człowiek obawiał. Choć pomysł z brakiem overheadów - przesłaby - koncert jest grany praktycznie bez blach, gubią się wszystkie akcenty, nawet highhat bardzo blado. Pod tym względem słabizna.
Co do wykonania - wiadomo, nie jesteście zadowoleni, bo też była ta sztuka takim "koncertem życzeń" drobnych przygód - kapy pojawiały się w prawie każdym numerze. Z tym, że o nich wiedzieliście Wy, ja, może z jedną wyłapał Ynta, może z raz się skapnął w pucowaniu błędu Ireneusz. A publika (nieliczna, ale bez katastrofy) szalała w amoku. nie patrząc na nic.
Właśnie, publiczność nas liczbowo zawiodła, ale nie było tak źle, jak to się mogło w napadach malkontenctwa wydawać. Biletów ponad 40 poszło, a temperatura pod sceną - jedna z gorętszych, jakie mieliśmy !
Występ po kolei - nie będę wymieniał wszystkich błędów, bo wiemy, że były i, jak to mówi wróżka, na ch..... temat drążyć. Przy co weselszych słowo może napiszę.
Demon leci planowo, potem Memory, z tym że się ni stąd ni zowąd środek traci z niego :-) - nic to, ale vtopy nie słychać.
Beliar - jak zawsze, tempreratura rośnie do 100 procent - jest amok, headbanging i wspólne ryczenie. Bomba solo jest niepotrzebne - nie budzi takiego entuzjazmu, jak podczas pierwszych nasszych koncertów, szkoda rozgrzewającej się publiki.
Armageddon wypada tak dobrze, że mimo początkowych ustaleń Fred (który najpierw ugrzązł językowo w zapowiedzi na nie/sławnych "przeżywszy swój własny armagedon" :-D ) słusznie odpala wspólne śpiewanie - wypada rewelacyjnie !!!. Na Łzach Szatana fani wręcz starają się zagłuszyć numer żądaniami polskiej wersji - myślę, Fred, że faktycznie warto wejść w oryginalny tekst - jestem prawie PEWNY, że całość śpiewana po polsku zachęci fanów do wspólnego refrenu - teraz nie wiedzą, że można razem śpiewać i i się nie orientują, nawet jak ich zachęcić podczas numeru.
Reszta materiału z Fallena zapodana jest skutecznie i husta salą skutecznie. Tera czekam, cze "chłodzący" efekt Spell Of Recollection, obecny w Żorach, powróci - ale nie, znowu balladka wypada dobrze (na początku się wywróciła wręcz zabawnie, ale myśle, ze mało kto w ogóle zauważył, dobrze się pomyłka zamaskowała),  publiczność bawi się dobrze, kapitalnie wypadają solówy.
Dobrze, że nie gramy 4 W.D.W. dobrze, że zaraz rusza "Siedem Czasz Gniewu". Znowu pod koniec jest wywrotka, ale temperatura pod sceną tak duża, że kapa mało zauważalna.
Song Of Darkness i Wierzę sprawnie, ale bez szału, kończą występ. Faktycznie, temperatura nieco siada i trzeba coś z drugą częścią koncertów zrobić. Aha - nawijka Freda o tym ,ze "szybko wracamy na scenę, bo się jeszcze rozmyślicie" REWELACYJNA - dowcipna, inteligentna, po prostu super.
Ogólnie
Brzmienie + ( nieco garażowe, ale za to brutalne, szkoda talerzy), wykonanie +/- yły wpady, ale maskowane), publiczność -/+ (wolałbym 50+, a już 100 + byłoby przesuper, ale obawiałem się Legnicy/Żagania, a było sporo lepiej), interakcja z rasą ++  (temperatura, superśpiewanie, superodbiór koncertu).


Ostrów Wielkopolski

Sala - bardzo pozytywne zaskoczenie. No, scena malutka, klub niewielki, ale wszystko tak kompaktowo poukładane, właściciel pomocny i sympatyczny, ustawka sceny idzie sprawnie, ładnie wystawiony merch (się nam opłaci, bo sprzedamy płyt lepiej, niż w Krakowie przy Katach), no super wszystko, aż do soundchecku...
Akustyk przynajmniej sympatyczny - tyle można napisać. Reszta fatalnie - całkowite niezrozumienie muzyki (ja robię na co dzień jazz), megaproblemy z ustawieniem czegokolwiek (odsłuchy to już będzie całkowity Black Magic), Fazi warczący coraz cięższe przekleństwa pod nosem - no, wisi siekierka nad całym koncertem. No i jeszcze opada nas przekonanie, że tutaj, w tym Pchlewie, to już zupełnie nikt na koncert nie przyjdzie.
Tymczasem...no nie, no szału i pękającego w szwach klubu nie  było, ale, jak spojrzeć na wiszące na ścianach Fanaberii fotki, takie w zasadzie standard klubowy, takie 30 + fanów, przybyło. Zapłacili całkiem konkretną stawkę za koncert, potem się w płyty obkupili (bo koncert daliśmy świetny), no, wbrew obawom i pozorom warto było zdecydowanie.
Zacząć trzeba od brzmienia - które, no niech mnie gęś kopnie, okazało się naprawdę całkiem dobre !!! Bardzo dobrze brzmiała perkusja (!) - doskonały balans werbla, kotłów i blach (blachy brzmiały najlepiej ever!). No, nic za darmo - stopy były prawie nieobecne, ale pal sześć , solidny dół zapewnił tym razem bas Faziego. Dobrze wyważone proporcje bas - gitara.No, po Łzach Szatana na moje ucho te proporcje jakoś się pomieszały i kazałem facetowi gitarę aż o 25 % podciągnąć, zrobił bez zwłoki i mimo ze początkowo wiosło ryknęło, jak dzikie, to w sumie brutalna, podziemna jakość brzmienia naprawdę zyskała wyrazu - akurat na te "słabsze", późniejsze kawałki, co w mojej ocenie bardzo pozytywnie wpłynęło na cały show.

Początek sztuki planowy - Demon, Memory, jak zawsze megahitowy Beliar, znowu Bomba solo studząca koncert w momencie, w którym łapie on odpowiednio gorącą temperaturę - do mocnego przeplanowania/usunięcia z seta. Armageddon też gorąco przyjęty, ale słusznie odczytaliście, że ta publiczność, mimo, że bardzo zadowolona, raczej nie była gotowa na wspólne śpiewanie refrenu.(pod koniec było potężne wywrócenie, takie do usłyszenia, ale na szczęście to już w zakończeniu numeru, więc w sumie bez strat na ogólnej jakości koncertu)
Łzy, jak pisałem, skuteczne jak zawsze, z tym ,ze wiosła było przymało, ale jak gość odkręcił, to reszta materiału z Fallena zamiotła salą.
Balladka skuteczna i udana, zamiana Song z Siedem Czasz (szybka reakcja po wrocławskim koncercie) znakomity pomysł, bardzo pomógł końcówce. Siedem Czasz, mimo, że też ze słyszalną kapą, świetnie rozruszało rasę, no a finałowe Wierzę to już był absolutny amok (najgoręcej przyjęte Wierzę w historii naszych wykonań - wyraźnie sama była "katowa", I niech se Irek pomstuje, że "źle to gracie" (całą drogę marudził), nam w encorze ostrowskiej sztuki bardzo dobrze wypadł.

Ogólnie - brzmienie + (nie był to "PoliSound", ale jak na zapowiedzi, całkiem dobrze), wykonanie + dwie duże kapy, reszta generalnie bez zastrzeżeń), publiczność +/- mogło być więcej, ale w takiej miejscowości to z kolei niewiele więcej, z zachowaniem proporcji w Krakowie byśmy Kwadrat zapełnili), interakcja z rasą + trakcie utworów zabawa taska sobie, ale bardzo gorąco pomiędzy).

Myśli natury generalnej :

1. Brzmienie - albo bierzemy Poliego, który jes świetnym akustykiem i do tego muzykiem metalowym, więc sam doskonale wie, co i jak ustawiać, albo zdajmy się na akustyków klubowych - nam finansowo tylko to pomoże, a koncertom, jak było słychać, w sumie nie zaszkodzi,
2. Brzmienie gitary przesunęło się z góry do środka (nadmiar góry to był problem brzmieniowy początkowych naszych koncertów), ale wciąż trzeba jeszcze szukać w nim więcej mięsa - gramy na jedno wiosło i to brzmienie determinuje całą sztukę. Właśnie, jak nie ma Poliego, to moją zasadniczą rolą jest pilnowanie akustyków, żeby podciągali Jarka - za cicha gitara była na obu koncertach i na obu trzeba było podciągać i na obu to podciągnięcie wyraźnie poprawiało brzmienie.
3. Układ sztuki - po 10 sztukach mam pewne przemyślenia - po kolei z nimi :
a. Demon Wojny - oks na początek, różne tempa, od thrashowego do ciężkich zwolnień, można poustawiać brzmienia, podgrzać rasę, nie mam uwag,
b. Memory - to dobry koncertowy kawałek, dobrze wypada i też nie mam uwag, ale może na przyszłość pomyśleć o innym jego miejscu w programie (jaski drugi pasowałby jakiś uproszczony nowy kawałek, taki na jeden bity),
c. Beliar 0 to nasz skarb narodowy - winner wszystkich dotychczasowych koncertów. Być może można go zachować na późniejszą fazę sztuki,. kiedy temperatura nieco siada - może zamienić miejscami z Siedmioma Czaszami (Fred sugeruje konieczność śpiewania Czasz wcześniej)
d. Bomba solo - o ile nie Walczymy O Czas, to sugeruję rozważenie rezygnacji - od dłuższego czasu solo nie spełnia swojej roli - ono najlepiej wypadło w - Progresji (przerwa w łomocie za głośno granej sztuki), Katowicachz (wręcz ulga dla umęczonych uszu fanów) i Krakowie (tam akurat wszystko było OK),
e. Armageddon - kolejny Fundament koncertu, Fajnie się go śpiewa - szybki moment instrumentalny to wyzwanie dla publiczności, ale przebojowość śpiewu bezwzględna),
f. Łzy Szatana - no comments, oprócz jednego, tego samego, co wszyscy fani - po polsku !
g. Fallen Angel - ten numer przy nowej partii gitary naprawdę odżył ! Nic do zmiany, dobrze wypada, jest tak gęsty, że tutaj polski mozna sobie odpuścić,
h. Szymon Piotr - kolejny hit, ludzie chętnie śpiewają, wirtuozerskie fragmenty dobrze zagrane dobrze wypadają.
i. jest Spell Of Recollection - ale jakby Fred w tym miesjcu śpiewał Song Of Darkness - to by było nawet lepiej. Po pierwsze - Fred może wyraźnie dłużej story koncertowe opowiadać (po Fallenie nagraliśmy Scream Of Death...), można też teraz dopiero zagrać Memory, no a jak potem będzie balladka, to Fred będzie mógł dalej kontynuować(utwór z naszej kolejnej płyty Sacrifice).
j. teraz jakby dokopał Beliar, to rozpalamy ogień do białości (z tym, żed tylko jeden ostry numer po balladce przed końcem koncertu to maławo - tutaj by się przydał jeszcze jeden szybki hit - Wieczne Odpoczywanie albo nowy numer - ten może być wolniejszy i cięższy - o ile Beliar byłby na koniec).
k. na encore - Wierzę - choć docelowo należy pomału się wycofywać z niego, przy dwu nowych kawałkach teraz byłoby miejsce na Wieczne Odpoczywanie, które mogłoby zamknąć koncert).

Na dziś kończę, bo Was zanudzę - na dniach kolejne przemyślenia, tym razem bardziej ogólnej natury, pod wezwaniem "Czego Chcemy, Dokąd Zmierzamy".

Wasz

Galfryd






piątek, 20 października 2017

Guy N. Smith Szatański Pierwiosnek 8/10

Fakt to powszechnie znany, że naziści świetnie komponują się z horrorem, czego kolejnym dowodem jest "Szatański Pierwiosnek", jedna z lepszych powieści Guya N.Smitha.

Amerykański handlarz nieruchomości kupuje w Szwajcarii opuszczoną, wielką willę, należącą niegdyś do oficera SS Reichenbacha. Mimo oporu ze strony zaniepokojonych ponurym domostwem synka i żony wprowadza się do niego i urządza przyjęcie przywitalne. W nocy po przyjęciu umiera jeden z gości. Oficjalnie przyczyną jest zawał serca, ale to, oraz niepokojące pozostałych domowników koszmarne sny powoduję, że właściciel postanawia zmienić otoczenie. przenosi cały don do USA, by tam zamieszkać , w miejscu wolnym od duchów nazistowskiej przeszłości.
Niestety, klątwa podąża wraz z przenoszonym budynkiem. W nowym miejscu nadal straszą duchy zamęczonych ofiar i samego Reichenbacha (efektownie opisywany duch z gnijącą twarzą). Podejmowane przez Amerykanina próby zignorowania grozy czającej się w domu kończą się tragedią - śmiercią syna i obłędem żony. Zdruzgotany handlarz sprzedaje przeklęty dom.
Nowym właścicielem jest Anglik, który po raz kolejny przenosi dom, tym razem do Kornwalii. Jak już wiadomo, zmiany geograficzne nic nie znaczą, przekleństwo związane jest  z samym domem, horror powraca.
Znowu odór zgnilizny, zwiastujący nadejście grozy, znowu straszą upiory zamęczonych ich gnijący oprawca. Duchy żądają powrotu domostwa do pierwotnego miejsca, tymczasem szwajcarskie władze odmawiają przyjęcia przeklętego budynku. Na szczęście okazuje się, że do ratunku nie trzeba całego domu, wystarczy cebulka tytułowego Szatańskiego Pierwiosnka...

"Pierwiosnek" jest zaskakująco dobrze napisany i skonstruowany. Początkowe fragmenty powieści były o tyle lepsze, i różne od przeciętnej jakości pisarstwa  Smitha, że przypomniały mi się te niezliczone historie, jak to pisarz publikuje ukradziony/znaleziony cudzy tekst (King ma szczególniejszą obsesję tego tematu) i odnosi sukces.
W miarę lektury książka spuściła nieco i z tonu i przeszła w typowy B klasowy horror lat 80tych. Nawiedzony dom, odrażające wizualnie duchy, sporo grozy i do tego krwawe sceny - choć głównie jako wspomnienia hitlerowskiego koszmaru (sceny współczesne są jak na pulpę smithową wręcz eleganckie).
Powieść pełna jest tzw. jump scenes, pod ręką sprawnego rzemieślnika mogłaby zmienić się w kultowy film grozy - materiał w niej zawarty zawiera naprawdę duże możliwości straszenia widza.
Jak zwykle razi pięta achillesowa książek Smitha, niechlujne, zdawkowe zakończenie, wyraźnie niedopracowane. Jak zwykle pisanie na akord i spieszenie z deadlinem - w konsekwencji  książka kończy się takim "pfftt", jak z zamoczonego kapiszona. Niemniej polecam, na tle innych powieści Krula Guja Szatański Pierwiosnek wyróżnia się starannym stylem, dopracowaną, podwójną konstrukcją narracyjną i sporą dawką grozy. 8/10

wtorek, 10 października 2017

Terry Pratchett Ostatni Kontynent 3/10

Cóż za zawód !
Zbiór niezbyt śmiesznych i niezrozumiałych dla nieanglosaskiego czytelnika żarcioszków o Australii, wpleciony w szczątkową fabułę wypchaną całym mnóstwem czytelniczej waty.

Rincewind po wydarzeniach w "Ciekawych Czasach" (ależ to była książka!) został magicznie przerzucony na Kontynent XXXX. Tam zostaje wybrany przez Miejscowych Bogów/Siły Pierwotnej Magii (whatever) do misji Przywrócenia znikającej Wody.
Jednocześnie grupka magów Niewidocznego Uniwersytetu, przez okno w łazience (to było akurat zabawne) przenosi się w czasie i przestrzeni na maleńką wysepkę, w pobliżu której powstanie w przyszłości Kontynent XXXX.
Rincewind wędruje przez XXXX (czyli dyskową Australię) usiłując ujść swemu bohaterskiemu przeznaczeniu - jedyne, co trwalej pozostaje w pamięci po jego przygodach to świetnie przez Pratchetta wykorzystane australijskie powiedzenie "no worries, mate" ("nie ma problemu"), często motor napędowy intrygi, obejmującej, m.in, pustynny pościg a'la Mad Max 2 , zawody w strzyżeniu owiec, czy konkurs na stworzenie deseru. Mnóstwo grubymi nićmi szytych i mało zabawnych aluzji do Australii - bardzo mało fabuły.
Magowie głównie dyskutują między sobą, niestety z reguły o niczym, spotykają również paru bogów - dokładniej Stwórców. Są świadkami tworzenia nowego Kontynentu, ostastecznie zaś zostają ponownie przeniesieni w czasie - do dyskowej współczesności, na wspólny z Rincewindem nieciekawy finał, w którym woda powraca na XXXX. Jedyny autentycznie zabawny greps to "Muaaa" jednego z magów, wyrażające jego erotyczną fascynację pomagającą magom a przeniesioną wraz z nimi służącą.

Ostatnia powieść Świata Dysku z cyklu rincewindowskiego (pomijając obrazkowego Ostatniego Bohatera) przynosi ogromne rozczarowanie. Po serii genialnych przygód Rincewinda, gdzie wyrafinowany humor szedł w zawody z pędzącą na łęb, na szyję, równie wyrafinowaną akcją, przyszła porażka. Tym razem humor jest ciężki i wymuszony a fabuła wątła i nieciekawa. Tylko dla wytrwałych komplecistów Świata Dysku.

czwartek, 21 września 2017

Terry Pratchett Ciekawe Czasy 10/10

Kolejna rewelacyjna powieść ze "Świata Dysku", łącząca zabójczy humor i żywą fantasy akcję w najlepszym rodzaju.

Tajemnicze wezwanie z tajemniczego Imperium Agatejskiego (dyskowa chino/japonia), które otrzymuje Niewidoczny Uniwersytet , żąda przysłania do Imperium "Największego Maga". Naturalnie pada na Rincewinda. Na miejscu okazuje się, że Rincewind jest elementem misternej intrygi - z jednej strony ma on pomóc konspiracyjnej Czerwonej Armii w pokonaniu sił Imperium, z drugiej zaś okazuje się jedynie instrumentem w misternych planach przewrotu pałacowego, knutych przez Wielkiego Wezyra. Na domiar wszystkiego na miejscu pojawia się tzw. Srebrna Orda - grupa 7 bardzo starych barbarzyńskich bohaterów, którzy w ramach swoistego planu emerytalnego postanawiają ukraść...samo Imperium.
Spiskowcy Czerwonej Armii wraz z "Wielkim Magiem" zostają naturalnie szybko zatrzymani i wtrąceni do lochów, jednak natrafiają tam na tajemniczą pomoc. Ich strażnicy zostają zabici, lochy otwarte a broń przygotowana - droga do komnat starego Imperatora stoi przed nimi otworem. W tym samym czasie barbarzyńscy ordyńcy kanałami przekradają się się pałacu i, po zajęciu Sali Tronowej, ogłaszają "zdobycie Imperium".
Armie imperialnych możnowładców, przygotowane do walki o schedę po Imperatorze (po drodze ginie on skrytobójczo zamordowany) szykują się do wielkiej bitwy ze Srebrną Ordą...700.000 wojowników staje naprzeciw 7 starców. Ale w grze jest jeszcze Rincewind...

Przerewelacja, pod każdym względem. Rincewind jest równie świetny i zabawny, jak zawsze, co jednak zaskakujące, tym razem show kradnie mu całkowicie Srebrna Orda. Czegoś tak zabawnego, jak przygody tych siedmiu staruszków (jeden na wózku) dawno nie czytałem. Absolutnie zakazana lektura w miejscach publicznych - głośne salwy śmiechu, od których nie sposób się powstrzymać, przyciągać będą zatroskane spojrzenia współpasażerów.
Wydawało się, że nie można lepiej, niż w otwierającym cykl Dysku "Kolorze Magii" - można ! "Ciekawe Czasy" są bawią do rozpuku, trzymają w napięciu żywą akcją, skłaniają do przemyśleń inteligentnymi spostrzeżeniami Pratchetta.
Jazda obowiązkowa - 10/10

wtorek, 19 września 2017

Guy N. Smith Mania 8/10

Guy N. Smith przerabia "Hotel Zacisze" na upiorną powieść grozy.

Odcięty od świata przez zimę małego hotelu, przerobiony z prywatnego szpitala psychiatrycznego, zamieszkuje przedziwne towarzystwo (zresztą byli pacjenci) - maniak religijny-ekshibicjonista (Guj jak zwykle szaleje) , zamożna starsza eko-fanatyczka wraz z dwójką podopiecznych - alkoholikiem i młodą nimfomanką. Do kompletu dochodzą ociężała umysłowo dziewczyna w ostatnich dniach ciąży i ponury brat właściciela. Samo prowadzące hotel małżeństwo jest równie dziwaczne - obydwoje przeżywają traumę śmierci swej córki, on burkliwy i ponury, ona wybuchająca co jakiś czas atakami wściekłej furii, to znów pogrążająca się w katatonicznym letargu.
Mieszkańcy mają własne oczekiwania wobec dziecka ciężarnej - fanatyk religijny, wierząc w niepokalane poczęcie, oczekuje ponownego nadejścia Zbawiciela, tymczasem małżonkowie, wyznawcy Szatana (ihaaa!) wierzą, że dziecko będzie zesłaną im przez Antychrysta odrodzoną córką.
W samym środku wściekłej śnieżycy do hotelu dociera trójka podróżnych, matka z nastoletnią córką i samotny bukinista. Pierwotnie gospodarz przyjmuje ich niechętnie, usiłuje zniechęcić do noclegu, wkrótce jednak jego nastawienie zmienia się drastycznie - Szatan domaga się, jako ofiary, życia przybyłej nastolatki.
W środku nocy rodzi się zdeformowana dziewczynka - widomy znak władzy Szatana. Opętani właściciele przygarniają dziecko, czekając jednocześnie odpowiedniej chwili,. by złożyć Panu Ciemności żądaną ofiarę. Tymczasem między mieszkańców hotelu, jednego po drugim, wkrada się tytułowa Mania, rodzaj satanicznego szału, przybierającego czasami postać cienia zdeformowanej szatańskiej ręki. Opętuje ona jedną osobę, po jej zaś śmierci szuka kolejnego nosiciela. Giną kolejne oszalałe osoby, a uwięziona trójka przybyłych bezskutecznie usiłuje wydostać się z upiornego domostwa.


Mania jest kiepsko napisana i koszmarnie wręcz przetłumaczona. Ale, paradoksalnie, jest ona całkiem udanym horrorem -  z zaskakująco dobrym pomysłem i przygniatającym nastrojem. Owszem, odnosi się wrażenie, że Smith inną książkę zaczynał,, inną zaś kończył-  jakby odpowiedni kierunek historii pojawił się dopiero w trakcie pisania, ale to nieważne, ważne, że zupełnie nieprzeko0nujący, bełkotliwy początek doprowadził do naprawdę efektownego i trzymającego w napięciu finału (tak, tym razem Guy Smith napisał zakończenie  książki!). Bardzo intrygująca jest taka "polańska" niejednoznaczność "Manii" - zaczyna się jak okultystyczne czytadło o domu satanistów, w zakończeniu mocno sugeruje że wszystkie "nadprzyrodzone" zdarzenia miały miejsce tylko w głowach bohaterów - że tak naprawdę nie było żadnych ciemnych mocy, a tylko grupa obłąkanych ludzi, opętanych przez własne demony.
Niestety - tłumaczenie i edycja książki to kryminał. "Manii" się prawie nie da czytać ! Dialogi splątane z narracją, przypadkowo ze soba posklejane, nieoddzielone akapity opisujące różne elementy opowieści - coś strasznego. Jeszcze gorzej jesty z tłumaczeniem - wiadomo, że Phantom Press tłumaczenia miał fatalne - tym razem jednak beznadziejność przekładu ma wymiar wręcz epicki. Tłumaczka cały czas toczy śmiertelny, przegrany  bój z  zasadami poprawnej gramatyki i składni, dokładając do tego potworne wręcz błędy znaczeniowe (kikut to nie proteza ! jak zdeformowane  niemowlę może urodzić się "z protezą nadgarstka" sic!).

poniedziałek, 11 września 2017

Guy N. Smith Pragnienie II : Plaga 6/10

Akcja drugiego "Pragnienia" osadzona jest w małej walijskiej miejscowości Bryn Gawr (prawdodobnie Smith pisze o prawdziwym miasteczku Brynmawr), którą nagły atak zimy odcina od świata - drogi są nieprzejezdne, wyłączony zostaje prąd.


Od czasów apokalipsy spowodowanej zatruciem zbiornika Clearwen minęło pięć lat. Nagle jednak powodowana chemikaliami choroba wybucha w  zasypanym śniegiem Bryn Gawr. Kolejne osoby padają jej ofiarą - do znanego już pragnienia i odrażających, ropiejących wrzodów (gross faktor level master) dołącza jeszcze morderczy szał, który opanowuje chorych. Miejscowy rzemieślnik w ataku szału morduje swego syna, banda wyrostków w groteskowej sadomasochistycznej scenie - absurdalnej, jak tylko Guy potrafi - molestuje atrakcyjną nauczycielkę. Szału dostają również zwierzęta - stado kotów atakujące swą (również chorą) właścicielkę oraz  terier właściciela lokalnego pubu.
Właśnie pub stanowi centralny punkt akcji - w finale najpierw właściciel usiłuje zgwałcić kucharkę, potem zaś chcący ugasić płonące pragnienie chorzy demolują bar i wywołują pożar. Jak się okazuje - dobrze, gdyż źródłem choroby były zakażone, sprzedawane nielegalnie przez właściciela pubu, pstrągi.


O ile pierwsze "Pragnienie" miało rozmach małego post apo, z ulicami Birmingham zasnutymi dymami pożarów i walczącymi bandami, o tyle kontynuacja wraca do ulubionych przez Smitha wiejsko - małomiasteczkowych klimatów. Guy kreuje ponownie szereg całkiem ciekawie pomyślanych postaci, umiejętnie oddaje klimat angielsko-walijskiej prowincji, jej uprzedzenia i dziwactwa. Pod płaszczykiem eko horroru autor przemyca też nieco własnych przemyśleń na temat zdrowego żywienia, chemii przemysłowej i konserwantów.
Jak jednak często u Smitha bywa - gorzej jest z rozsądną fabułą. Czytelnik dostaje szereg luźno powiązanych scen - nieco klasycznej pulpowej makabry i ohydy. Tym razem Smith nieco odpuścił seks, koncentrując się na opisach obrzydliwości (choć wątek imprezy sado maso u nauczycielki jest najzabawniejszym momentem powieści - jedynym, co po niej zostanie w pamięci na dłużej) Kruchutki wątek miłosny policjanta i nauczycielki, jest tak skromny, że niewart uwagi.


Generalnie  - średniej klasy kontynuacja dobrego eko horroru.

środa, 6 września 2017


Minipowieść, mająca za zadanie przede wszystkim "przywrócenie"  do Świata Dysku maga Rincewinda, uwięzionego w finale "Czarodzicielstwa" w Piekielnych Wymiarach.
Młody demonolog Eryk w próbie przywołania swego pierwszego demona, wzywa z Piekielnych Wymiarów...Rincewinda. Chłopiec żąda od przywołanej "istoty piekielnej" spełnienia trzech życzeń - bogactwa, najpiękniejszej kobiety i życia wiecznego. Rincewind początkowo usiłuje wyjaśnić nieporozumienie, ku swego jednak zaskoczeniu wystarczy jeden gest jego palców, by życzenia Eryka, przewrotnie, miały być spełnione. W ten sposób Eryk i Rincewind przeżywają przygodę w dżunglach Klatchu (styliowaną na imperium Inków), gdzie Eryk ma otrzymać Niezmierzone Bogactwa, genialną przygodę w wojnie Tsortianskiej (trojańskiej) - tym razem jako spełnienie żądania poznania "Najpiękniejszej Kobiety Świata", w poszukiwaniu zaś wiecznego życia trafiają przed oblicze samego Stwórcy.
Jednocześnie w Pandemonium trwa śledztwo w sprawie działalności nieznanego innych mieszkańcom piekieł "demona" Rincewinda, które absorbuje coraz bardziej uwagę Króla Astfgla.
Finał historii rozgrywa się w Pandemonium, gdzie wyjaśnia się zagadka tajemniczych mocy Rincewinda, bedąca elementem Wielkiej Intrygi Pałacowej.

Pratchett ani trochę nie odpuszcza. Zawrotne tempo opowieści, świetna przygoda, fantastyczny, cięty humor, umiejętna gra z  tradycyjnymi motywami kulturowymi - wszystko to absolutna rewelacja. Nie mogę doczekać się lektury kolejnej powieści ("Ciekawe Czasy")

Uwaga - w miejscach publicznych czytać z dużą ostrożnością - powieść potrafi wywołać niekontrolowane i niepowstrzymane wybuchy śmiechu, co może być nieco konfundujące dla  rechoczącego ni stąd ni zowąd czytelnika

poniedziałek, 4 września 2017

Guy N. Smith Pragnienie 7/10

Guy N. Smith, jak się przyłoży, potrafi napisać porządną powieść. Tak właśnie, porządnie i rzetelnie napisany jest ekologiczny horror "Pragnienie".
W pobliżu Birmingham do zaopatrującego miasto w wodę zalewu wpada ciężarówka z silnie toksycznym środkiem chwastobójczym. Mimo, że potencjalne zagrożenie jest ogromne, władze lekceważą je na początku. Za chwilę trucizna (a dodatek łatwopalna - Guy nie byłby sobą jakby nie wymyślił czegoś tak absurdalnego jak płonąca woda) płynie z kranów. Jej spożycie powoduje na początku silne pragnienie, ohydne owrzodzenie całego ciała, straszne cierpienie  i rychłą śmierć.
Seria spowodowanych przez konających w męczarniach ludzi katastrof komunikacyjnych  - kolejowa, autostradowa i lotnicza, odcina miasto od reszty świata. Za chwilę całe Birmingham pogrąża się w anarchii i chaosie - wybuchają walki uliczne, wojsko strzela do cywilów bez opamiętania a premier  Wielkiej Brytanii otacza miasto kordonem kwarantanny (??? to Guy zapomniał, że w mieście nie ma żadnej epidemii, tylko zatrucie wodą ???).
W środku Birmingham mamy okazję poznać kilka krótkich, jak zwykle ciętych i pełnych zamierzonej ohydy, scenek rodem z pulpowego horroru postapo (świetne sceny katastrofy kolejowej czy upadku biurowca) - a główną osią fabuły jest wędrówka przez miasto chemika odpowiedzialnego za produkcję katastrofalnej trucizny, jego dziewczyny i przypadkowo z nimi sprzymierzonego zbiegłego mordercy.
"Pragnienie" jest w sumie bardziej powieścią postapo (no, w skali mikro) niż horrorem. Zamiast grozy autor szokuje co i rusz obrzydlistwami, mężnie stając w szranki z równie paskudnym "Fungusem" Harry Knighta. Na marginesie dość pretekstowej fabuły Smith toczy charaktystyczne dla lat 80tych  rozważania : a to o ustroju społeczno politycznym Anglii czy bezsensownej brutalności sił porządkowych a to o chuligaństwie stadionowym, a to w końcu o eutanazji.
Czyta się wszystko łatwo i szybko - książka, jako się rzekło, jest (jak na standardy Guya oczywiście) rzetelnie napisana - no, brakuje iskry szaleństwa, potrafiącej typowe książki Smitha odróżnić od tych najbardziej odjechanych - w sumie solidne 7/10.



wtorek, 29 sierpnia 2017

Rock&Rose Fest Kutno

Jak zwykle, grupowe podsumowanie koncertu w Kutnie.
Najważniejsze - sztuka była bardzo, bardzo udana. Bardzo dobrze przyjęta, doskonale zagrana (w zasadzie nie było słyszalnych kap), przyzwoicie (jak na dość przypadkowe okoliczności) brzmiąca. Brawo my !
Najważniejsze - dźwięk. Pod nieobecność Poliego wróciła obawa, jak wypadniemy. Nerwowy, krótki soundcheck, miejscowy akustyk, tak jakby nie do końca w metalu siedzący, i jeszcze do tego kiepski stan bębnów Bomby  budziły  poważne obawy. Ale w sumie jakoś się nawet się udało.
Akustyk się bardzo starał, nie był zły i nie miał złego ucha. W bębnach kiepsko brzmiały stopy - albo było ich za mało, albo dudniły głucho. Podobnie było z tomami. Ale najważniejsze - werbel, hi-hat i klepnięcie w centralę - było słyszalne - a z tym już można zagrać koncert. Drugie, co ważne - było sporo gitary (czasami w przeszłości gitara nam się trochę traciła).
Jak jest podstawowy rytm i mocna gitara, podbita dudnieniem basu, a do tego dobrze słychać wokal - to numery się robią czytelne, można się przy nich bawić - tak było właśnie w Kutnie. Dlatego ostateczna ocena brzmienia jest całkiem pozytywna.
Na scenie wyglądaliście, jak zawsze, rewelacyjnie- show był przedni, to i rasa koncert świetnie odebrała. Miałem niezły odbiór, bo cały fest był specyficzny - 2,3 rządki ludzi pod barierkami, potem wielki kilkunastoosobowy młyn, a potem reszta rasy podzielona na kilkadziesiąt stojących grupek. Jako że cały koncert łaziłem z kąta w kąt i sprawdzałem brzmienie (co dziwne, cały czas się ono zmieniało, więc trzeba było nieustannie czuwać i interweniować ), to słyszałem, jak ludzie dobrze odbierali sztukę. Pod względem właśnie odbioru to był może najlepszy występ ? Naprawdę i wykonawczo i wizerunkowo i brzmieniowo wypadliśmy bardzo, bardzo OK.
Teraz koncert - po kolei. Demon i Memory już są sprawdzone i kopią należycie - Fred  tak dramatycznie wchodzi na scenę, że m,u się zdarza spóźnić wejście z wokalem - ale to całkowity szczegół. Zaczęło się od zbyt słabej gitary, ale po kilkudziesięciu sekundach było już OK. Naturalnie amok pod sceną w "voivodzie" w Memory - bezcenny :-)
Beliar to może nasz najważniejszy w tej chwili numer - natychmiast rozpoznawalny, szybki hit, ludzie skaczą, młyn się kręci - Fred śpiewa idealnie równo (brawo! ustabilizowała się nawet ta trzecia zwrotka).
Potem czas na "bomba solo" - co dziwne, już drugie raz solo nie kopie tak, jak należy. Coś, co było najmocniejszą nasza stroną w koncertach klubowych, na plenerach budzi mniejszy entuzjazm. Może chodzi o to, że w klubach ludzie są blisko bębniarza i bardziej im solo imponuje, na plenerze, z większej odległości - no, to bywa takie podejście, że se tam gościu garnki oklepuje. Do tego - jak pisałem, akurat brzmienie garów pozostawiało do życzenia (choć akustyk czujnie "podciągnął" tomy i overheady, żeby było lepiej słychać). Brawo dla Bomby że przepracował solówę, była krótsza, ciekawsze, więc i temperatura mocno nie spadła, ale już sam czekałem, żeby znowu podgrzać ekipę.
Armageddon - no, bez dwóch zdań - najlepiej wykonany Armageddon w nowoczesnej historii Dragona (choć naturalnie znowu za szybko). Bardzo równo, bardzo przejrzyście, z super bajerem ze śpiewaniem (świetnie to wypadło i bardzo fajnie grzało rasę - jeszcze trochę to dopracujemy i będzie naprawdę fajny moment!).
Teraz kolej na trylogię z Fallena - na początek drugi filar koncertowy - Łzy Szatana. Jak zawsze ciężar i moc, jak zawsze powtórzę, że akurat ten numer aż prosi, żeby go śpiewać po polsku - jestem naprawdę ciekaw temperatury odbioru (spodziewam się naprawdę wysokiej), jak Fred śpiewa po angielsku i tylko refren po polsku, to rasa się nie orientuje. Ale ogólnie - wspaniale. I nawet nieźle brzmi (choć wtedy  trwał na nagłośnieniu walka z basami - tj, albo brzmi wszystko suchawo -  biegnę do gościa i wrzeszczę - więcej dołów, albo, jak te doły daje, zaczyna taka chujowa studnia dudnić basowa, i znowu trzeba ściągać basy - ale generalnie brzmi wszystko przyzwoicie - a przede wszystkim czytelnie - brak czytelności brzmienia nas zabił w Katowicach).
Potem sam Fallen - naprawdę kapitalny pomysł Jarka z tym "zelżeniem" gitary - pojawia się w blastowym wirze sporo powietrza i (znowu do tego wrócę - czytelność utworu.). Szymon Piotr również wykonany doskonale, bez żadnych vtop - ale tu  uwaga - taka duża kondensacja ciężkiego materiału z Fallena w jednym miejscu chłodzi nieco ludzi. Młyny zwalniają, trochę wkrada się podmęczenie łomotem ze sceny. Może zastanowimy się na próbie, czy jakichś lekkich przestawek tam nie zrobić, żeby w koncert więcej powietrza wpuścić.
Na szczęście pora na balladkę, która żre, jak naprawdę mało co ! No nie, że młyny, ale doskonały odbiór, wzrastający entuzjazm rasy - świetne solówy i świetne ciężkie momenty. 4 WDW było może najsłabszym momentem koncertu, ludzie, na moje oko-  nie znali riffu i tak nie bardzo wiedzieli, czy to coś nowego, czy to taka dłuższa "coda" (:-) ale za to Siedem Czasz !!! Rzeź ! Wykonane naprawdę bardzo dobrze ( ok - jeden eknięty talerz Bomby, zaraz wyrówanany przez gitary i ledwo dający radez pędu śpiewać w końcówce Fred  - ale to rzeczy nie do usłyszenia dla normalnych fanów, to się nie liczy) -  przez ludzi jakby ogień przeszedł, młyn największy się zrobił, dość powszechny amok i entuzjazm ! Rewelacja . No i doskonale to idzie, jak riff leci od razu, bez przerwy i ciszy, a Fred zapowiada  numer już podczas jego grania.
Jeszcze tylko świetnie już sprawdzone w bojach Song Of Darkness - już można kończyć - choć bardzo brakowało Wierzę - ludzi głośno skandowali, żebyśmy jeszcze zagrali, a znane Wierzę by znowu temperaturę podniosło. Akustyk był niepocieszony, bo jak się zgadaliśmy, jednak trochę metalu słuchałi i wspominał, jak kiedyś na koncercie w Toruniu był na Kacie w jakiejś małej salce, tuż przy przodach Faziego i ,jak mówił, tak waliły basy, że go żebra dwa dni bolały :-)
Po koncercie - wiadomo,  dobra zabawa (w busiku powrotnym aż za dobra :-D) i już możemy spokojnie czekać na jesienne sztuki.
Wnioski - hitów nigdy dość - warto zrobić Wieczne Odpowywanie ASAP. bo będzie jeszcze jeden żelazny punkt koncertowy. Waarto też szybko dorzucić do seta 1, 2 nowe kawałki, żeby nie było, że tylko stare gramy. Może jeszcze obgadamy całą setlistę, pod kątem większej ilości powietrza koncertowego.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Guy N. Smith Trzęsawisko 2 6/10

Rok 1984 nie był dla Guya artystycznie zbyt szczęśliwy - obok bowiem fatalnego "Crab Moon"  srodze przeciętne "Trzęsawisko 2".


Las Hopwas został sprzedany i zamieniony na żwirownię. Tę z kolei po wyeksploatowaniu wykupił pazerny biznesmen z zamiarem przekształcenia wyrobiska w osiedle luksusowych domków.
Podczas prac ziemnych dochodzi do katastrofy - zasypany uprzednio Ssący Dół ni stąd ni zowąd wraca do życia i pochłania jedną z koparek (pamiętajcie - Ssący Dół nie ma dna). Wkrótce cuchnące, bagniste jeziorko wygląda zupełnie tak samo, jak przed zasypaniem. Mało, wywiera ono demoniczny wpływ - każda osoba, która zbyt długo spojrzy w jego toń, opanowana zostaje przez seksualno morderczy szał (ihaaa  - Guy N.Smith rocks again!).
Najpierw dotknie to grupy miejscowych chuliganów na motocyklach, którzy po małej masakrze w jednym z lokalnych pubów giną wszyscy w wypadku samochodowym, potem nurka policyjnego, szukającego w jeziorku zwłok jednej z ofiar.
Najweselej robi się, gdy urok trafia współpracującego z właścicielem architekta. Scena, gdy wpada do sypialni żony z siekierą w jednej ręce, a sterczącym z rozporka przyrodzeniem w drugiej, made my day.
Jest w historii czwórka znajomych (jeden z nich to lokalny pieśniarz country !), również dotkniętych urokiem, teoretycznie głównych bohaterów, są powracające z otchłani Dołu cygańskie żywe trupy, ale jest przede wszystkim - brak zakończenia ! Ot, po prostu w pewnym momencie czar/urok miejsca przemija i ....i koniec książki.!
No pls, mr Smith, jak tak można ? Ja rozumiem - terminy w wydawnictwie rzecz święta, pulpowy czytelnik mało wymagający jest, ale żeby aż tak ? To choćby nockę zarwać, cokolwiek wymyślić ! ( nb. już nie pierwszy raz w powieściach Smitha starannie oglądam, czy aby mi kilkanaście stron z finałem nie wypadło - ale przy "Trzęsawisku 2 " to już jest naprawdę extreme)


Druga część"Trzęsawiska", czysto technicznie rzecz ujmując, jest napisana nieco sprawniej niż pierwsza, ale niewielkie to pocieszenie. Brak jej bowiem odrobiny swoistego uroku "jedynki" - tego melodramatycznego menage a cinq , na tle nocnego lasu. "Dwójka" jest zupełnie wyprana z inspiracji - ot, Sucking Pit ożywa i na  przechodzące obok osoby Niesamowicie Wpływa. Na dodatek powieść W OGÓLE nie ma zakończenia !.W sumie gdyby przywołany wyżej  wątek architekta, byłoby zupełnie źle - ale za takie crazy momenty człowiek lubi książeczki Smitha i je punktuje - zatem dodając aż 2 punkty za fun - ostatecznie wychodzi 6/10.

wtorek, 22 sierpnia 2017

Harry Adam Knight Carnosaur 7/10

Gdyby "Carnosaur" powstał PO "Parku Jurajskim" wszystko byłoby na swoim miejscu - pulpowy horror sięga i kopiuje przebojowy pomysł. Ale jest na odwrót - "Carnosaur" Harry Adama Knighta wydany został w 1984 roku, na 6 lat przed hitem Michaela Crichtona.

Niewielkim angielskim miasteczkiem wstrząsa fala straszliwych wypadków - kilka osób zostaje  wręcz rozszarpanych przez nieznane dzikie zwierzę. Władze szybko ustalają, że sprawcą był tygrys syberyjski, który uciekł z pobliskiego prywatnego zoo miejscowego mulitmilionera. Uwagę badającego sprawę reportera zwraca relacja ocalałego z masakry dziecka, według którego masakry dokonał dinozaur.
Dziennikarz usiłuje dostać się do zamkniętego dla obcych zoo. W tym celu uwodzi niewyżytą seksualnie żonę milionera (w końcu czytamy pulpę) i przy jej pomocy w końcu trafia do posiadłości. Wszelki podejrzenia znajdują swe potwierdzenie. Reporter zostaje schwytany a właściciel, w szalonej mowie godnej przeciwników Bonda wyjawia przed nim swój plan odtworzenia dominacji dinozaurów, które zawładną ziemią po nieuniknionej wojnie nuklearnej. Oczywiście do czasu hodowla musi pozostać tajemnicą, zatem reporter (oraz w międzyczasie również schwytana jego dziewczyna) muszą zginąć.
W międzyczasie jednak zawiedziona w swych nadziejach pokładanych w młodzieńcu żona milionera uwalnia wszystkie dinozaury.
Dalej jest praktycznie tak samo jak w "Jurassic Parku", dzikie, krwiożercze bestie ryczą, biegają i pożerają wszystkich napotkanych ludzi, co daje Knightowi asumpt do serii udanych opisów gore. Są nawet pamiętne velociraptory (tutaj znane deinonychusami).
Koniec końców wojsko i policja opanowują sytuację a młoda para, choć ciężko doświadczona w bojach z dinozaurami, patrzy Z nadzieją w przyszłość.

Z jednej strony wątpię, czy Crichton w ogóle miał styczność z  angielską pulpą horrorową, z drugiej zaś podobieństwo rozwiązań jest zaskakujące. Naturalnie w "Carnosaurze" więcej jest makabry, więcej koncentracji na elementach exploitation (sex & violence) i, generalnie, mroczniejsza tonacja całej opowieści, ale  główne punkty historii - szalejące dinozaury, w tym velociraptory i tyrannosaurus, są praktyczie identyczne.
Na uznanie zasługuje też sprawność narracyjna Knighta - książka jest bardzo dobrze napisana.
Czy są jakieś wady ? Praktycznie nie ma, no, może  brakuje trochę w "Carnosaurze" iskry szaleństwa - czegoś totalnie przesadzonego, charakterystycznego dla takich horrorów. Powieść rozwija się sprawnie, przewidywalnie, jest po wiktoriańsku poukładana. Można to traktować jak zaletę, mnie trochę zabrakło campowego odlotu. Za sam pomysł powinno być 10/10, ja  ostatecznie jednak uznałem, że 7/10 - oznaczające porządną robotę i dobrą zabawę, będzie odpowiedniejsze.



czwartek, 17 sierpnia 2017

Zbigniew Nienacki Ja, Dago, Piastun 10/10

Trylogia "Dagome Iudex", której drugim tomem jest "Ja, Dago, Piastun" jest obłędnie wręcz dobra. To mroczne, historyczne fantasy, opisujące legendarne początki państwa polskiego. Zamiast jednak  Kraszewskiego i jego "Starej Baśni", "Dagome Iudex" bardziej przypomina współczesne hity popkultury, takie jak seriale "Gra O Tron" czy "House Of Cards" (!) a także współcześnie modny nurt "gritty fantasy".
W drugim tomie Dagon, wraz ze swą drużyną, zebraną w części pierwszej, rozszerza granice swego państwa, które otrzymuje nazwę Państwa Polan. Dagon zdobywa po kolei Kruszwic, Gniazdo, Poznanię, Łęczyc, Kalisię, Sieradzę i Gedanię. Ale jak zdobywa ! jeśli ktoś oczekuje rozległych scen batalistycznych, walk, podchodów, oblężeń, czeka go szok. Dago Piastun działa posługując się w zasadzie wyłącznie zdradą, wiarołomstwem, oszustwem i podstępem.  Szczuje dzieci przeciw ojcom, przekupuje najemników, łamie złożone przysięgi, bez krzty litości wyrzyna możnych a na ich miejsce mianuje nowe, własne władze. Wszystko podporządkowane jest nadrzędnemu celowi - "obudzeniu olbrzyma", tj, powstaniu silnego państwa narodowego pod władzą - oczywiście - samego Piastuna. W pochodzie okrucieństwa i nieprawości nie ma miejsca na normalne ludzkie zasady czy reguły. Coś, co w wykonaniu człowieka zwykłego byłoby zbrodnią, uczynione przez Władcę dla dobra Państwa jest dobrem. Więcej, chwila zawahania, jedno ukłucie sumienia Piastuna, gdy pozwala on uciec pokonanej władczyni Gniazda Helgundzie uciec do jej kochanka Karaka prowadzi do wojny i śmierci.
Na drugim planie rozgrywają się losy małżeństwa Piastuna z Zyfiką, jedyną spadkobierczynią Dzikich Kobiet z Mazovii. Początkowa namiętność szybko ustępuje miejsca wzajemnej niechęci i wrogości. Co gorsza, Zyfika ośmiela się przeżyć poród syna, ( a jak wiadomo z powieści, kobiety umierają rodząc olbrzymów). Wniosek jest jeden -  pierworodny Piastuna jest karłem ! Tego władca polan nie może przeboleć, oddala Zyfikę, pozwalając władać na Mazovii, sam zaś żeni się po raz drugi. Odrzucona żona planuje zemstę i przejęcie władzy w państwie Polan dla swego syna....


Czyta się to wszystko fantastycznie, nie sposób się wręcz oderwać od pędzącej akcji, od bitew, knowań i zdrad. Dodatkowo szokująco aktualnie dziś brzmią nihilistyczne, gorzkie myśli Nienackiego na temat istoty władzy, jej a-moralności, mocy nazywania rzeczy dobrymi lub złymi.
Wstrząsająca lektura, znakomita jako powieść przygodowa, wspaniała jako traktat moralno filozoficzny. Absolutna perła, niesłusznie zapomniana - dobrze zrobiony na jej podstawie serial byłby hitem.

Małgorzata Saramonowicz Siostra 10/10

Mądie, ależ wspaniała książka !


Maria, po zajściu w ciążę zapada w śpiączkę. Wyniki badań medycznych nie wykazują żadnej choroby, katatonia zatem musi być efektem ukrytej choroby psychicznej.
Mąż usiłując dowiedzieć się o przyczynach ewentualnej choroby, bada przeszłość żony. Okazuje się, że sytuacja taka miała już miejsce w jej życiu - jako 6latka zapadła na 3 miesiące w śpiączkę. Przez całe dzieciństwo często chorowała, bardzo tęskniła za często nieobecnym w domu ojcem. Mając lat 16 próbowała popełnić samobójstwo. Gdy umiera jej matka, a starszy brat emigruje do USA, jej życie z ojcem trwa bez większych przygód aż do małżeństwa.
Początkowo jej obecny letarg wydaje się efektem spóźnionej reakcji na niedawną śmierć kochanego ojca, ale sprawa jest o wiele bardziej mroczna i tajemnicza. Mąż dociera do pracy doktorskiej chorej, okazuje się, że zamiast traktatu historycznego o Casanovie i Cagliostrze studiowała ona obsesyjnie życie i biologię karaluchów oraz motywy zamiany w robaka w literaturze. Jako, że chora obsesyjnie bała się i brzydziła wszelkich robaków, wydaje się, że jej nagłe zainteresowanie tematem to próba oswojenia się z tym strachenm.
W tle zaczynają mnożyć się tajemnicze wypadki. W domu umiera w nagłym ataku alergii, lekarz prowadzący chorą, który, chcąc leczyć, nalegał na przeprowadzenie aborcji. W katastrofie autobusu ginie z kolei pani psycholog, diagnozująca problemy psychiczne śpiącej. Nowy prowadzący lekarz, w tajemnicy przed mężem, usiłuje wybudzić ją z letargu terapią szokową, przynosząc do jej pokoju karaluchy. Rozwścieczony mąż po awanturze zabiera żonę do domu - by samemu dalej się nią opiekować.
Śledztwo odkrywa coraz mroczniejsze tajemnice z przeszłości, dodatkowe światło na sprawę dorzuca przybyła z USA bratowa. Mnożą się również śmiertelne wypadki, w których giną kolejne zamieszane w sprawę osoby.
Ostatecznie upiorna prawda wychodzi na jaw, prowadząc do niezwykłego, budzącego autentyczną grozę, depresyjnego finału.


Obłędnie dobra książka. przykład, jak korzystając z utartych motywów literackich (wszechobecni w powieści Kafka i Schulz wraz z ich karaluszymi opowiadaniami) utkać bardzo świeżą, nowatorską powieść grozy. Powieść, która autentycznie przeraża - choć raczej dusznym nastrojem, gdyż przemoc i groza przez większość czasu są zupełnie na marginesie głównej akcji (poszczególne śmierci występują zupełnie w tle, jako informacja prasowa czy głos z radia). Na pochwałę zasługuje też wyrafinowana forma narracji - obok wątku głównego mamy do czynienia z wewnętrznymi głosami śpiącej- samej bohaterki (ten był najbardziej enigmatyczny) i tajemniczej postaci - Rycerza W Czarnej Zbroi.
Momentami, zwłaszcza w środkowej części, Autorkę ponosiła nieco erudycyjna pasja, chwilami tekst jest "przemądrzony", usiany zbędnymi odwołaniami i litaniami nazwisk myślicieli, twórców i filozofów, ale na odbiór całości nie ma to żadnego wpływu.
Wspaniałe, wspaniałe, wspaniałe - w pełni zasłużone 10/10. Bardzo ciekaw jestem innych powieści grozy Saramonowicz - Luster i Sanatorium.
PS. Warto zauważyć genialny cytat fabularny z ewersowskiego "Pająka" w zakończeniu.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Guy N. Smith Trzęsawisko 6/10

"Trzęsawisko" ma kiepskie recenzje nawet jak na Guy N. Smitha. Nadto to jedna z jego najwcześniejszych powieści, a sam Smith w swej "Writing Horror Fiction" postawił tezę (w jego wypadku zasadniczo słuszną), że Autor dojrzewa wraz z każdą kolejną napisaną książką, gdy i jego pomysły i warsztat nabierają stopniowo wyrazu.
 Biorąc powyższe zastrzeżenia pod uwagę, "Trzęsawisko" ("Sucking Pit") z 1975 roku nie jest takie najgorsze. Nie, no żeby było jasne, jest naprawdę bardzo, bardzo średnio, ale nie jest to całkowita katastrofa.
Na początek oddam głos samemu Smithowi :
"When I was a very small boy my grandfather used to take me for walks in Hopwas Wood most Sunday afternoons. During the war an enemy bomb (...) exploded on the edge of the wood, leaving a sizeable crater which filled up with water and then became covered in algae. It fascinated me but, concerned that I might one day venture there on my own, my grandfather told me that it was a bottomless pit and anybody who fell in there would never be seen again".
Guy uznał opowieść dziadka za wystarczająco dobrą, by na jej podstawie napisać "Sucking Pit".
W Lesie Hopwas jest mnóstwo tajemniczych, pełnych grozy miejsc. W zakątku zwanym Lasem Wisielców noca skrzypią sznury i słychać spadające gnijące ciała rojalistów powieszonych niegdyś przez wojska Cromwella. W innym miejscu - Garderobie Diabła, sam Szatan zwykł był, podobno, przybywać na ziemię. A już najgorszy jest Ssący Dół (w sumie nie dziwię się  tłumaczce, że wybrała "Trzęsawisko"...) - mroczne, cuchnące bagno, obiekt kultu i cmentarzysko miejscowych grup cygańskich.
Do leśniczego w Lesie Hopwas przybywa z cotygodniową wizytą bratanica. Znajduje ona konającego wuja i jego tajemniczą książeczkę - spis cygańckich czarów.  Bijące z książeczko Zło opanowuje młode dziewczę - z miejsca przystepuje ona do sporządzenia Magicznego Napoju, a  po jego spożyciu zmienia się w żądną seksu i krwi (no jeszcze by nie - toż to książka Guya N. Smitha!) cygańską czarownicę.
Panna zaspokaja swe potrzeby szybkim aktem seksu i morderstwem, następnie (kolejna scena łóżkowa) rzuca swego chłopaka, uwodzi miejscowego bogacza, właściciela lasu i, w końcu, poznaje Wodza Cyganów. Razem z nim knują Chytry Plan, oczarowany temperamentem swej kochanki bogacz przepisze na nią własność całego lasu (wraz z  Ssącym Dołem), tak by Cyganie mogli gromadzić się w Hopwas.
Tymczasem porzucony chłopak nawiązuje znajomość (tak, błyskawicznie przerodzi się ona w romans) ze zdradzaną żoną właściciela. Zamiast cieszyć się swym uczuciem para postanawia śledzić swoich byłych - co prowadzi do pełnego przemocy, krwi i trupów finału nad brzegami Ssącego Dołu.

Na plus wypada zaliczyć Smithowi nastrój - nocny, spowity snującymi się mgłami las, ponury, cuchnący Ssący Dół, do tego,mroczna cygańska magia. Zapewniona jest również odpowiednia dla puply dawka przemocy i seksu, a akcja żwawo mknie przed siebie. Irytującym problemem natomiast jest całkowity brak kierunku w którym rozwijać się miała fabuła - elementarnego sensu powieści. Każda, nawet najlichsza książka powinna opowiadać jakąś historię, mieć początek, środek i koniec, tymczasem "Trzęsawisko" jest, nawet na tle codziennej smithowej pulpowości, zaskakująco o niczym. PS. No i sam Ssący Dół ma w powieści znaczenie drugoplanowe. Z wysiłkiem, dodając stałe bonusy za nazwisko, za pulpowość i whatever else, oceniam "Sucking Pit" na 6/10.

sobota, 12 sierpnia 2017

Terry Pratchett Blask Fantastyczny 9/10

"Blask Fantastyczny to druga część "Koloru Magii", rozpoczynająca się dokładnie w tym momencie, w którym bohaterowie - Rincewind i Dwukwiat spadają poza krawędź Dysku.
W tym momencie Pratchett, zupełnie "deus ex machina", ratuje podróźników...magicznie przekręcając (??!!??) Świat Dysku  pod nimi tak, by wylądowali oni  na stałytm gruncie, gdzieś w magicznym Mówiącym Lesie.
Od tego momentu przygoda znowu mknie żwawo przed siebie - tyle, że zamiast oderwanych od siebie epizodów (jak było w "Kolorze Magii") tym razem mamy do czynienia z większą opowiescią.
Nad Światem Dysku zawisła groźba zagłaby, na niebie bowiem pojawiła się, rosnąca z dnia na dzień, czerwona gwiazda. Jeśli magowie nie będa w stanie temu zapobiec, dojdzie do katastrofy, zderzenia się gwiazdy z Dyskiem. Wydaje się, że do rytuału powstrzymania niezbędne będzie wszystkie osiem Zaklęć z magicznej księgi Octavo, a, jak pamiętamy, jedno z zaklęć, zamiast w księdze, znajduje się w umyśle Rincewinda. Wyruszają zatem różne wyprawy czarowników i ich najemników z zadaniem jego odnalezienia i schwytania.
Rincewind tymczasem wraz z Dwukwiatem kontynuuje swą podróż  przez Świat Dysku. Rozmawia e lesie Mówiących Drzew, mieszka w zbudowanym ze słodyczy domku czarownicy, lata między chmurami wraz z druidami i ich fruwającymi skałami, spotyka legendarnego (choć podstarzałego) bohetera, Cohena Barbarzyńcę, na chwilę wędruje też do Ogrodu Śmierci (by uratować zabłąkanego tam przypadkiem Dwukwiata).
W końcu, umykając przed fanatykami religijnymi, chcącymi wykorzenić wszelką magię z Dysku, Rincewind wraca z powrotem do Ankh-Morpork na finał opowieści, by w ostatniej chwili powstrzymać otwarcie Piekielnych Wymiarów na świat, spokalipsę rozpętaną przez tyleż ambitnego co niekompetentnego Maga uzurpatora.
Rincewind pokonuje Maga, zamyka Piekielne Wymiary, a osiem zaklęć z księgi Octavo (wliczając to, które opuszcza jego umysł) pomaga zapobiec kosmicznej katastrofie, przyczyniając się nawet do powstanie kojelnych światów.

"Blask Fantastyczny" jest w zasadzie równie wspaniały, jak "Kolor Magii". Nadal dominuje obłędnie żywa, pędząca przed siebie na łeb na szyję akcja, nadal wszechobecny jest złośliwy, cięty humor Pratchetta. W opowieści pojawia się trochę mroczniejszych tonów, ma ona też większy rozmach fabularny.
Lektura dla fanów fantasy w zasadzie obowiązkowa - nie zna życia, kto nie czytał Świata Dysku, no i oczywiście niezbędnik zamykający opowieść dla tych, którzy mają za sobą "Kolor Magii".

wtorek, 1 sierpnia 2017

Guy N. Smith Poświęcenie 7/10

Po porażce, jaką był "Zew Krabów" mocno obawiałem się spotkania z "Poświęceniem" -  ostatnią wydaną w w Polsce częścią sagi o Krabach. Guy tym razem jednak mile zaskoczył - wrócił bowiem na swój standardowy pulpowy poziom, gdzie wyraźne niedostatki warsztatowe rekompensują czytelnikom szalone, odjechane pomysły fabularne. Kultyści Krabów...no, cudo po prostu, jak tylko o tym przeczytałem, już czułem, że będzie wesoło.
Akcja "Poświęcenia" (cóż za idiotyczne tłumaczenie ! - w oryginale jest "Human Sacrifice") toczy csię równocześnie z tomem czwartym - "Odwet". Przypomnę , Kraby atakują całą Wielką Brytanię, z zachodu i wschodu, potrafią przemieszczać się wzdłuż słodkowodnych rzek, zatem pojawiają się w środku lądu, w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Jednocześnie wszystkie one, niczym Marsjanie w "Wojnie Światów"  są śmiertelnie chore i powoli konają.
Na tle tych wydarzeń Smith opowiedział praktycznie odrębną historię - thriller o szalonym seryjnym mordercy i ścigającym go byłym komandosie.
Powieść rozpoczyna seria morderczych ataków szalonej grupy lewackich ekoterrorystów na brytyjski estabilishment (oj, nie lubi myśliwy Guy ekologów, nie lubi, już kolejna powieść, gdzie ekolodzy to wcielenie wszelkiego Zua). Ginie, podczas polowania na lisy, miejscowy notabl, po spożyciu zatrutych strychniną indyków umiera kilkanaście osób. Przywódca grupy, wystylizowany na Charlesa Mansona szaleniec, sadysta impotent, znęcający się nad swą seksualną niewolnicą (noblesse oblige - w końcu Smith to Krul pulpy) wymyśla kolejną zbrodnię - porwanie córki milionera, który dorobił się fortuny na handlu futrami.
Porwaną dziewczynę postanawia złożyć w ofierze - tak tak, oczywiście Krabom. Szaleństwo przywódcy pogłębia się, w domu buduje on ołtarzyk Krabów, które otacza religijną czcią i którym pragnie składać wciąż nowy ofiary z ludzi
Na poszukiwanie zaginionej dziewczyny wyrusza jej chłopak, były komandos SAS (a jakże, pewnie służył razem z Sabatem) . Jak łatwo przewidzieć, poradzi on sobie sprawnie z szaleńcami, wszyscy obrzydliwcy poniosą zasłużoną karę, a Kraby...no ,cóż, jak już wiadomo z"Odwetu", Kraby sobie poumierają.

Kraby w "Poświęceniu" odgrywają rolę drugorzędną. Poświęcone im fragmenty są mniej ciekawe i w zasadzie stanowią powtórzenie z "Odwetu". Natomiast część thrillerowa jest całkiem udana. Szalony koncept kultu Krabów jest cudowny - dla takich absurdów się czyta  Smitha !. Trochę seksu i przemocy, sensacyjna akcja - no i rewelacyjnie opisane porwanie pierwszej ofiary i rytuał jej poświęcenia. Bezradność uwięzionej dziewczyny, jej strach, przeciągające się oczekiwanie, rosnące napięcie - czy uratuje się ona czy też czeka ją straszna śmierć - naprawdę - bardzo dobrze napisany fragment.

Pozwoliłem sobie ocenić "Poświęcenie" na 7/10 (dobre 3 punkty dodając dla funu, ale niech tam) - niemniej cieszę się, że cykl krabowy już za mną. Trochę już  zaczynał mnie przymęczać.

Dean R. Koontz - Północ 8/10

Whoah, ależ petarda! “Inwazja Porywaczy Ciał” spotyka “Wyspę Doktora Moreau” (oba te tropy sprytny Koontz wprost podał w powieści) czyli kol...