wtorek, 28 kwietnia 2020

Robert Ziebinski. Dzień Wagarowicza. 8/10

Gdyby twórcy „Dziś W Lesie Nie Zaśnie Nikt” poczekali rok ze swym filmem, mieliby do realizacji naprawdę dobry scenariusz. „Dzień Wagarowicza” Roberta Ziębińskiego jest bowiem perfekcyjnie skrojonym slasherem, powieścią napisaną ze wielką świadomością gatunku, z  umiejętnością budowania napięcia i fabularnych kulminacji. 

+

Marzec 1956. W Moskwie umiera Bolesław Bierut. Edward Ochab, sekretarz KC PZPR, obawiając się drastycznej walki o władzę, jaką ta śmierć może spowodować na szczytach partii, wysyła swą nastoletnią córkę wraz z gronem przyjaciół na Mazury, do partyjnej leśniczówki.

W okolicy zlokalizowana jest tajna radziecka basa naukowa, w której prowadzone są badania nad superżołnierzem. W ośrodku toczy się zimna wojna pomiędzy sadystycznym prymitywnym szefem, a odpowiedzialną za proces badań, piękną, genialną ale i nieco demoniczną, panią doktor. 

Poszczególne efekty kolejnych nieudanych eksperymentów zakopywane są w pobliskim lesie.


Tuż przed przybyciem młodzieży do leśniczówki okolicą wstrząsa seria zaginięć lokalnych mieszkańców. Najpierw w niewyjaśnionych okolicznościach ginie wracający nocą przez las do domu mężczyzna. Jego ciało zostaje odnalezione następnego dnia ze śladami kłów i szponów nieznanych zwierząt. Następnie znika bez śladu jego zrozpaczona żona, prowadzący śledztwo milicjanci, okoliczny ksiądz.

Tylko tajemniczy, mieszkający samotnie odludek może pomoc młodzieży w leśniczówce, której grozi śmiertelne niebezpieczeństwo...

+

Już sam pomysł połączenia typowego slashera z opowieścią o potworach (w kinie to się nazywa „monster movie”), na dokładkę wzbogacony szalonymi naukowcami i  tajemniczymi eksperymentami prowadzonymi w tajemniczych bazach jest świetny (fanom polskiej pulpy przypomni się może „Dwugłowy Aligator” Roberta Cichowlasa wydany przez Phantom Books), a do tego opowieść została naprawdę wybornie napisana, rozrywkowo, ale absolutnie poważnie i z szacunkiem dla czytelnika. Żadnych zbędnych dowcipasów, żadnej fuszerki czy niedoróbek, fachowa, prezyzyjna robota.

 

No właśnie - na szczególne pochwały zasługuje naprawdę misterna konstrukcja. Podczas lektury „Dnia Wagarowicza” momentami wręcz słychać cichy szmer idealnie nasmarowanego i ustawionego mechanizmu, który niczym w szwajcarskim zegarku napędza akcję powieści. „Dzień Wagarowicza” jest napisany zupełnie jak dobry horror kinowy, budząc naturalne skojarzenia z klasykami rodzaju „Halloween” czy „Piątek 13-tego”. Jump scare’w od groma, napięcia mnóstwo, bardzo dobrze, zwłaszcza uwzględniając dość lekki i rozrywkowy charakter całości, wykreowani bohaterowie - rezolutna i odważna Inga Ochabówna czy ponury, ale do bólu efektywny Roman Kielecki. Zgrabnie też wypadli villainowie z ruskiej bazy - kartoflany pułkownik Kopinski i wyglądająca jak postać z Hellboya Olga Winowiczowa.

Warsztatowo powieść to tzw. „płomień na słomie”, czyta się tak szybko że wręcz znika w oczach. Po prostu nie sposób się oderwać od sensacyjnej, pełnej przygód i grozy akcji.

Jeśli się do czegoś przyczepić, to nieco słabiej wypada stylizacja historyczna. Skoro autor zdecydował umieścić fabułę powieści w tak interesującym czasie, jak wiosna 1956, to warto było na maksa wyciągnąć różne wczesno PRLowskie smaczki. Tymczasem realia epoki użyte są tylko jako dyskretny kostium dla opowiadanej historii. 

Z jednej strony rozumiem świadomie stosowany przez Ziębińskiego „prezentyzm” (nałożenie współczesnych realiów i bohaterów na konkretny punkt historyczny - najbardziej rozpoznawalny był on w kinowym „Popiele I Diamencie” i w postaci Maćka Chełmickiego) - to pozwala współczesnym czytelnikom lepiej wczuć się w przygodę, w losy bohaterów powieści. Z drugiej strony jednak można było spróbować i wycisnąć jeszcze więcej z epoki (a może napisać powieść stylizując ją na obowiązujący podówczas soc-realizm ?). Na trzecią nóżkę - taki zabieg raczej odebrałby atrakcyjności lekturze, więc może się i nie ma co dziwić autorowi,że nie szarżował zanadto ? 


Podsumowując - „Dzień Wagarowicza” to doskonała, niebanalna rozrywa dla wszystkich fanów horroru a zwłaszcza dla miłośników   slasherów i dobrych monster movies. 

Otwarte zakończenie daje nadzieję na dalszy ciąg - jest can’t wait. Polecam !

wtorek, 21 kwietnia 2020

Brett Easton Ellis. American Psycho. 7/10

Brett Easton Ellis.     American Psycho.   7/10


„Wilk Z Wall Street” spotyka „Dziewczynę Z Sąsiedztwa” (i gore porno spod znaku markiza de Sade). Ktokolwiek zna tę historię wyłącznie z popularnego filmu, niech się poczuje ostrzeżony - literacki oryginał „American Psycho” to dzika i nieokiełznana bestia, przy której hollywoodzka adaptacja (nb. bardzo dobry film ) wygląda niczym kino familijne. 

Patrick Bateman jest znakomicie zarabiającym „wilkiem z Wall Street”. Dzikim japiszonem z symbolizującą jego status materialny platynową kartą American Express, którą płaci ogromne pieniądze za kupowane dobra konsumpcyjne : markowe ubrania (na których tle ma prawdziwą obsesję), markowe meble, luksusowe gadżety, obiady w eleganckich restauracjach i całonocne narkotyczno alkoholowe biby.

Patrick ma luksusowe, elegancko wyposażone mieszkanie, w którym słucha popu i rocka (jego ulubione zespoły to późny Genesis, Whitney Houston i Huey Lewis) oraz ogląda pornosy i horrory. Patrick ma też luksusowe, elegancko wyposażone biuro w firmie Pierce&Pierce (trudno jednak uznać, by się w nim ciężko zaharowywał) a w tym biurze podkochującą się w nim asystentkę Jean.

Świat Batemana zaludniają tacy sami jak on młodzi, piękni i bogaci  yuppies, ubrani w najbardziej wyrafinowane, modne stroje i ... podobni do siebie niczym klony (o KAŻDYM ze swych znajomych Patrick mówi „Poznałem go po charakterystycznym dla niego wyglądzie. Zaczesane do tyłu włosy, szelki i rogowe okulary”). Wspólnie krążą  oni w obłąkanym, nieustannie migającym niczym kolorowy teledysk reklamowy wirze „social life’u” - siłowni, lunchów, kolacji, romansów i narkotykowych imprez.


W tym dziko pulsującym świecie, w którym cały czas poświęcany jest obsesyjnej dbałości o wygląd zewnętrzny, wyjściem ze znajomymi na lunche, wieczorne obiady i nocne imprezy, czasami w niektórych zaczyna coś pękać. 

Patrick zaczyna pogrążać się w swoistym  stanie wyobcowania od otaczającego go świata, zaczyna miewać luki w pamięci (odkrywa np. na swych ubraniach dziwne „brązowe” plamy); zaczyna też, napędzany  oglądanymi filmami pornograficznymi i horrorami, rozmyślać  o ekstremalnej przemocy (jego ulubiony film to „Świadek Mino Woli” Briana De Palmy ze słynną sceną przewiercania dziewczyny wielkim świdrem).

Bateman stopniowo zaczyna przechodzić do realizacji swych fantazji. Noszonym przy sobie nożem rzeźnickim brutalnie rani i oślepia przygodnie spotkanego żebraka, organizuje sadystyczne orgie z udziałem zamówionych prostytutek, które torturuje za pieniądze, w końcu morduje irytującego go odnoszonymi sukcesami znajomego maklera.

Od tego momentu nakręca się spirala przemocy. W mieszkaniu zamordowanego, do którego klucze posiada, Patrick organizuje kolejne seanse wyuzdanego seksu i przemocy, kończące się opisywanymi z kliniczną precyzją i dokładnością scenami tortur i mordów kolejnych dziewczyn.

Pewnego dnia coś pęka i Bateman rusza w miasto w dzikim szale i morduje kilka przygodnie spotkanych osób. Gdy wydaje się, że to już koniec jego drogi, wita go, jakby nigdy nic, kolejny dzień...

„American Psycho”, wydany na początku krzyczących lat dziewięćdziesiątych spowodował spory skandal obyczajowy. Targetowana  jako „mainstreamowa” powieść wzbudziła gigantyczne oburzenie opisami ekstremalnej, pornograficznej przemocy. Protestowały głównie feministki, zaszokowane przedmiotowym i arcybrutalnym (dosłownie i w przenośni) traktowaniem kobiet w powieści. Oburzenie było tak wielkie, że wydawnictwo, z którym Ellis miał podpisaną umowę wydawniczą, zerwało tę umowę, godząc się nawet z utratą wypłaconej już autorowi pokaźnej zaliczki (zdaje się że 300.000 $). A, jak wo w życiu bywa, strata jednego jest zyskiem drugiego...w ciągu 48 godzin książkę kupiła konkurencja. (Podobny skandal wybuchł parę lat później w Polsce, u nas protestowała naturalnie kato-prawica spod znaku ówczesnego ZChN, takiego prosto-PiSu).

    

„American Psycho”, mimo, że, jak wspomniałem, traktowany często jako tytuł przynależny literaturze wysokiej, znakomicie odnalazł się jako gatunkowy horror, łączący w sobie aż trzy nurty „nowej grozy” powstającej na początku najntisów na gruzach „złotej ery”. Jest przede wszystkim „American Psycho” oczywiście ponurym mrocznym thrillerem z grasującym w nim sadystycznym (to określenie nie oddaje istoty sprawy, naprawdę...) mordercą, udanie konkurując w tej mierze z np. „Milczeniem Owiec”. 

Ale książka jest też, na skutek hiperrealizmu opisów „wyczynów” bohatera, czystej krwi horrorem ekstremalnym, a niczym nie ustępując (a nawet momentami przewyższając) okrucieństwa znane z np. powieści Jacka Ketchuma czy Edwarda Lee. Jej lektura to jak zabawa z prądem, co jakiś czas kopie z całej mocy.

Jest też w końcu (i tu pewnie odrobina zaskoczenia) bardzo szczególnym rodzajem....weird fiction, Tak, Ellis poszukuje tej samej prawdy o kondycji człowieka, o sensie istnienia, co weird, podobnie konfrontuje swego bohatera z przerażającą pustką czającą się za blichtrem współczesnego świata. Tyle że w miejsce smutnych poematów prozą charakterystycznych  dla estetyki weirdu Ellis bombarduje zmysły czytelnika pornograficznym teledyskiem reklamowym. 

Technika narracyjna przypomina trochę właśnie teledysk (albo serial w rodzaju „Rodzinki”) - w miejsce tradycyjnie prowadzonej fabuły mamy szereg luźno powiązanych ze sobą, niezależnych scen, które razem tworzą migotliwy kolaż.


Przy całej masie okropności „American Psycho” jest też książką szalenie zabawną. To, dodatkowo, groteska, jawna kpina z reaganomiki, z turbokapitalizmu, z dzikiego konsumpcjonizmu (warto zwrócić uwagę na nieustannie pojawiające się w tle symboliczne postaci bezdomnych żebraków i nieustające odwołania do musicalu „Nędznicy”). Z dzisiejszej perspektywy do łez też rozśmieszy....Donald Trump (!!! - TEN Donald Trump), będący ucieleśnieniem wszelkich marzeń i ideałem Patricka Batemana.


Podkreślić jednak trzeba, że „American Psycho” nie jest tylko krytyką zarabiających krocie ejtisowych japiszonów. Tutaj nie ma nic o pracoholiźmie, Patrick Bateman nic nadzwyczajnego nie robi i nie wykonuje. Tak naprawdę wywodzi się on po prostu z bardzo zamożnej nowojorskiej rodziny (jego brat nic nie robiąc ma tak samo wiele pieniędzy i wpływów). Jako że sam Ellis wywodzi się z zamożnej rodziny, „American Psycho” staje się czymś w rodzaju literackiej „Patointeligencji”. 


Powieść ma jednak dwie wady. Po pierwsze, nie bardzo wiadomo, dokąd całość opowiadaniem historii zmierza, w zasadzie autor mógłby kolejne kilkaset stron wypełnić całkiem podobną treścią. 

A po drugie, no właśnie, jest tego wszystkiego nieco za dużo. po kilkuset stronach kolejne obiady, kolejne „garnitury od Ermenegildo Zegny” i kolejne sadystyczne zbrodnie zaczynają nieco męczyć. 


Niemniej to absolutny dynamit czytelniczy. Szalone, kontrowersyjne, oburzające a momentami zachwycające. KONIECZNIE.



PS.

Swą wściekłą agresją i brutalnym atakiem na zmysły czytelnika „American Psycho” przypomina nieco „Pieśni Maldorora” Lautreamonta. Jakoby ktoś kiedyś znalazł w jakimś antykwariacie, warto poczytać.


sobota, 18 kwietnia 2020

Peter Benchley Szczęki 8/10

Najsłynniejszy animal horror w historii gatunku, znakomita, sensacyjna powieść przygodowa, wzniesiona na szczyty popularności przez do dziś popularny blockbuster Stevena Spielberga. Czasami wakacyjno przygodowy klimat „Szczęk” przesłania jego grozowy rodowód, ale nie dajcie się zwieść, to jest jak najbardziej powieść grozy, na dodatek strasząca na więcej niż jednej, tej „zwierzęcej” płaszczyźnie. 

+

W nadmorskim kurorcie Amity u progu sezonu turystycznego dochodzi do tragedii - pływająca samotnie dziewczyna zostaje zaatakowana i pożarta przez rekina. Szeryf Brody chce zamknąć kąpieliska, ale pod wpływem miejscowych władz ustępuje i usiłuje wyjaśnić sprawę po cichu.

Skutki są tragiczne. Kolejnego dnia rekin atakuje w środku dnia przy wypełnionej plaży. Ginie małe dziecko i przygodny pływak. Ginie również rybak, który na prośbę policji poszukiwał agresywnej ryby.

Tym razem targany wyrzutami sumienia i atakowany przez rodziny ofiar Brody natychmiast zamyka plaże. Z instytutu oceanografii przybywa naukowiec, badacz zachowań rekinów. Mężczyzna okazuje się znajomym żony szeryfa z młodości; w pogrążającej się w małomiasteczkowym maraźmie kobiecie budzą się dawne tęsknoty i marzenia.

Ale ja nie o tym... szeryf i naukowiec łączą siły z okolicznym łowcą rekinów, niejakim Quintem, i rozpoczynają poszukiwanie złowrogiego potwora...

+

Jak pisałem, „Szczęki” to nie tylko wakacyjny przygodowy animal horror, to historia strachu, który zna każdy z nas, historia, z którą wszyscy mierzymy się właśnie teraz, wiosną 2020 w dobie epidemii koronawirusa.


Najpierw może garść cytatów z książki : „...jeden kiepski sezon prawie dwukrotnie zwiększy liczbę osób na zasiłku. (...) kolejne dwa lub trzy marne sezony (...) zrujnowałyby miasto. Gdyby ludzie nie mieli pieniędzy (...) gdyby nie mogli utrzymać domów (...) kupcy i punkty usługowe nie przetrwałyby do następnego lata”.


I już widać, co stanowi problem Amity. Nie tyle nawet Biały Rekin ludojad (ewidentnie inspirowany Moby Dickiem Hermanna Melville), co panika, którą może spowodować jego pojawienie i wiążąca się z tym katastrofa gospodarcza kurortu. 

Ta historia zdarzyła się naprawdę w tym roku w austriackim Ischgl, a w roli rekina wystąpił powszechnie nam wszystkim znany Covid-19 

Kiedy w miasteczku wybuchała epidemia koronawirusa, kiedy m.in. rząd Islandii ostrzegał, że wracający z Ischgl turyści zachorowali na covid-19, władze Ischgl starały się wyciszyć te informacje, złagodzić brzmienie, „nie straszyć turystów”. 

Zresztą, w szerszej skali, wszyscy mierzymy się z tym strachem. Czy „odmrażać” gospodarkę ryzykując chorobę ? Jak wtedy spojrzeć w oczy ofiarom ? Ale też co robić,  czy - być może relatywnie niewielkie - ryzyko, może sparaliżować całą gospodarkę ? Doprowadzić do ruiny wszystkich?

I to jest ten prawdziwy horror ukryty w „Szczękach”, prawdziwy strach drzemiący z tyłu głowy czytelników. Nadto powieść znacznie mocniej akcentuje ten element, poświęca mu więcej czasu i emocji.


Książka podzielona jest na trzy części. Na początku jest klasycznie - czytelnika witają znane z filmu sceny ataków rekina, dylematy moralne szeryfa, naciski, którym zostaje on poddany, wyrzuty sumienia wywołane błędną decyzją.

Część druga to zupełna zmiana tematu i nastroju. Wypełnia ją śledztwo Brody’ego w sprawie biznesów burmistrza. Szeryf usiłuje zrozumieć, dlaczego z takim uporem włodarz miasta upiera się przy zatajaniu obecności rekina - na jaw wychodzą brudne tajemnice i powiązania z mafią. Drugi wątek to romans żony szeryfa z naukowcem, przyznam, że zupełnie nieoczekiwany i mocno konsternujący.

W końcu finał to, budząca skojarzenia z już przywoływanym klasycznym Moby Dickiem, walka trzech mężczyzn z demonicznym rekinem. Tutaj technika narracyjna Benchleya we wcześniejszych partiach powieści nienaganna nieco go zawiodła. W trakcie czytania opisów konfrontacji bohaterów z rekinem czasami człowiek nie bardzo wie, co się dzieje. 

Na szczęście w sukurs tutaj przychodzi film, i każdy łatwo przypomni sobie dramatyczne sceny z hitu Spielberga (aczkolwiek rozwiązania fabularne obecne w książce są różne od kinowych - z finałową sceną jeszcze raz czerpiącą garściami z konfrontacji kapitana Ahaba z Białym Wielorybem).


Lektura obowiązkowa. Absolutny kanon literackiego horroru, znakomita, bardzo dobrze napisane przygodówka. Trzeba.



poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Robert Bloch Psychoza 8/10

Robert Bloch      Psychoza       8/10


Rewolucyjny horror (tak, to jest, pomimo braku elementów fantastycznych, horror !), wyprzedzający znacznie swe czasy i wprowadzający do kultury masowej postać seryjnego, psychopatycznego mordercy.


+


Historia jest powszechnie znana - młoda dziewczyna w nadziei na poprawę materialnego losu i rychłe małżeństwo, kradnie w swej firmie pokaźną kwotę pieniężną, z którą zamierza uciec do ukochanego. Po drodze zatrzymuje się na noc w przydrożnym motelu, w którym jest jedynym gościem. Po miłym wieczorze spędzonym z właścicielem zostaje nagle brutalnie zamordowana.

W ślad za dziewczyną wyruszają prywatny detektyw wynajęty przez szefa okradzionej firmy, oraz działająca wraz z narzeczonym ofiary siostra. Detektyw przekonuje ich, by wstrzymali się z informowaniem policji (firma ma nadzieję na „ciche” odzyskanie zagrabionych pieniędzy i nie chce wywoływać skandalu).

Tropiąc ślad zaginionej dociera on do motelu, po niejasnej rozmowie z właścicielem postanawia omówić okoliczności feralnego wieczoru również z jego matką. Niestety, w tym momencie kontakt z nim się urywa. Narzeczony wraz z siostrą  postanawiają sami odwiedzić feralny motel....


+


Mimo upływu lat „Psychoza” niewiele się postarzała, jej główna linia fabularna doskonale broni się i dzisiaj (pomińmy szczegóły otoczenia, zupełnie niedzisiejsze motywacje i zachowania). 

Nie sposób wręcz przecenić wpływu tej niewielkiej powieści na całą popkulturę. Norman Bates to oczywisty poprzednik książkowych supervillainów z powieści Thomasa Harrisa, nie sądzę również, że zbieżność jego nazwiska z z Patrickiem Batemanem, bohaterem „American Psycho” jest przypadkowa.


Uwagę zwraca chłodny, reporterski styl, z jakim „Psychoza” została napisana i jej wzorowa kompozycja dramatyczna.  Oparta jest ona o trzy perfekcyjnie wyprowadzone kulminacje, jump-scare’y; dwa morderstwa i finał w piwnicy tak jak mroziły krew czytelników  60 lat temu, tak mrożą i dziś. Są napisane bardzo nowocześnie, gwałtowne, niespodziewane i powodujące efekt „podskoczenia na fotelu” (jeszcze mocniej wyeksponował to w swym filmowym arcydziele Hitchcock). 

Kulminacje te obudowane są efektownie zbudowanymi scenami - moment przybycia Mary do opuszczonego hotelu, uprzejmy ale nerwowy właściciel, budzą nieokreślony niepokój. Z kolei śledztwo detektywa, rozmowa Sama z Normanem i wędrówka siostry po pustym domostwie to suspens w czystej postaci.



Robert Bloch to „późny” uczeń i korespondencyjny przyjaciel samego H.P. Lovecrafta. W literaturze grozy został uwieczniony przez swego mistrza w legendarnym opowiadaniu „Duch Ciemności” (vel „Nawiedziciel Mroku” - zależy, jakie się akurat trafi tłumaczenie) pod postacią Blake’a, młodego badacza tajemnic. Za młodu pisywał pastisze utworów ukochanego Wujka Howarda (niektóre z nich można znaleźć w zbiorku „Księga Ioda”), później jednak odnalazł własną drogę. Napisał zylion scenariuszy do amerykańskiej TV, głównie w estetyce thrillera i horroru (m.in. „Alfred Hitchcock Presents” czy „Thriller”), pisał też powieści i opowiadania grozy. Zainspirowana prawdziwymi zdarzeniami (historią seryjnego mordercy Eda Geina) „Psychoza” to jego najsłynniejsze dzieło, unieśmiertelnione już w rok po wydaniu przez najlepszy i najsłynniejszy (i najstraszniejszy) film Hitchcocka.


ArcyKlasyka. Trzeba absolutnie ! (choć prawdą jest, że jak ktoś temat opędzluje genialnym filmem Hitchcocka, to może sobie lekturę odpuścić - film jest zasadniczo wierny powieści, a nawet poprawia niektóre drobne wady w dramaturgii).


PS.

Jak zwykle pochwalić należy Vesper za piękne wydanie. Tłumaczenie jest co do zasady to samo, które było w pierwszej (jeszcze Phantom Pressowej) edycji, ale to dobrze, bo jest ono przejrzyste i przyjazne w czytaniu. Natomiast nieco kontrowersji wzbudziło we mnie posłowie. Napisał je znany krytyk filmowy i popkulturowy publicysta Wiesław Kot, którego co do zasady bardzo wysoko cenię, tutaj jednak nie kryję, że mam pewne wątpliwości. Przede wszystkim nie widzę sensu....streszczania właśnie przeczytanej książki (a od streszczenia Psychozy właśnie rozpoczyna się posłowie), nie jestem też do końca przekonany, czy koniecznie trzeba było drobiazgowo streszczać kolejne dzieła w uniwersum Psychozy - jej literacką część drugą oraz dwie kontynuacje filmowe (spojlerofobom raczej odradzam lekturę). Już prędzej warto było napomknąć o znanym serialu „Bates Motel”. 


PPS.

W pierwszym polskim wydaniu Phantom Press dorzucił również drugą część „Psychozy”. Można przeczytać, ale raczej dla komplecistów.  


niedziela, 12 kwietnia 2020

Stephen R. Donaldson. Wojna Złoziemnego Kamienia. 10/10

Drugi tom Kronik Thomasa Covenanta Niedowiarka, w której tolkienowskie schematy i rozwiązania fabularne połączone są z psychoanalizą stanu duchowego bohatera, który przekonany jest, że Kraina, w której przyszło mu przeżywać swe niezwykłe przygody, to tylko wytwór jego chorego umysłu.

+

Przeżywszy miesiąc od pierwszej przygody Covenant zostaje po raz drugi „wezwany” na pomoc Krainie. Minęło w niej czterdzieści lat, Lord Foul Wzgardliwy zebrał ogromną armię, która pod przewodnictwem jednego z Furii (odpowiednik Nazguli) atakuje Siły Dobra. 

Radą Lordów, zarządzających „dobrą” stroną włada Wielki Lord Elena. Wysyła ona poselstwo do sojuszników - Gigantów, sama zaś rusza w pole na czele armii, którą zarządza dowódca Hile Troy - inny przybysz z naszego świata.

Między Covenantem a Troyem narasta niechęć. Dowódca sił zbrojnych nie może zrozumieć braku zaangażowania Niedowiarka, jego dystansu i, właśnie, braku wiary wobec Krainy. Jest też coraz bardziej zazdrosny o względy Wielkiego Lorda, Elena ma wyraźną słabość do przywołanego pisarza.

Tymczasem resztki poselstwa przynoszą złe wiadomości z krainy Gigantów - zostali oni pokonani przez demonicznego drugiego Furię.

Armia Lordów będzie musiała przeciwstawić się siłom Lorda Foula samodzielnie.

Hile Troy opracowuje plan bojowy. Część sił wyruszy, by działaniami podjazdowymi jak najbardziej opóźnić marsz armii Foula, a trzon wojsk uda się do miejsca Ostatecznej Bitwy, by tam przygotować się jak najlepiej na starcie. Wielki Lord Elena, w towarzystwie tylko Covenanta wyrusza na samotną misję odnalezienia zaginionego przed wiekami też. Siódmego Działu Mądrości w nadziei, że pomoże on w zmaganiach wojennych...

+

Covenant to nie jest łatwa w czytaniu fantasy. Owszem, warsztatowo to jest doskonałe a fraza jest poetycka i piękna, ale tutaj nie mamy do czynienia tylko z młodzieżową turbo-przygodą. Owszem, gdy akcja przyspiesza (w części drugiej, w której opisane są działania wojenne) trzeba się aż mocno trzymać, tak gna na łeb na szyję. Czasami (historia upadku Gigantów) zbliża się ona z kolei do typowego horroru. Niemniej czytelnik cały czas musi szukać ukrytych znaczeń, przenośni, aluzji, kodów łączących fantastyczną przygodę z wewnętrznym stanem śmiertelnie chorego człowieka.


Powieść podzielona jest na trzy części. Pierwsza stanowi pewne wyzwanie dla czytelnika. Prawie nic w niej się nie dzieje, dominuje użalanie się nad sobą Niedowiarka i łażenie po korytarzach i ogrodach Revelstone. 

Druga część to 100% adrenaliny - ona najbardziej zapadnie w pamięć po lekturze. Opowiadana jest z perspektywy Hile Troya, marudzący wiecznie Covenant prawie w ogóle w niej nie występuje. Dostajemy za to rewelacyjnie opisaną kampanię wojenną (no, zakończenie jest za bardzo Deus ex machina, nie będę spojlerował, ale zbyt prosto to się poukładało) i w bonusie dwa przerażające horrory - opowieści ocalałych z wyprawy do miasta Gigantów.

Ostatnia partia to podróż Eleny i Covenanta do serca kolejnej góry - Melenkurion (do tzw. Korzeni Ziemi), gdzie ukryta jest mądrość Siódmego Działu. Tutaj początkowo zbyt dużo jest romansu, zbyt mało fantastycznego gazu i energii, a tchórzliwy i marudzący Covenant potrafi doprowadzić do szału, ale naprawdę wstrząsający finał powieści z nawiązką nadrabia wszystko.


Charakterystyczną cechą Kronik jest „samowystarczalność” kolejnych części. Mimo faktu, że opowieść stanowi większą całość, każdy tom można czytać oddzielnie - na początku wita czytelnika bardzo kompetentne streszczenie, a każda kolejna przygoda stanowi zamkniętą dramaturgicznie całość - Covenant na koniec przygody wraca do „naszej” rzeczywistości.


Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka to ArcyKanon fantasy - to trzeba znać koniecznie, choć lektura jest z tych dość wymagających a główny anty-bohater nadal wkurza jak cholera

czwartek, 9 kwietnia 2020

Robert Aickman. Ukryty Pokój

Robert Aickman.   Ukryty Pokój.    9/10. 


Brakujące ogniwo pomiędzy klasyczną opowieścią niesamowitą a nowoczesnym weird fiction, proza dziwaczna, bardziej niepokojąca niż przerażająca, sytuująca się bliżej Kafki czy Ligottiego niż Kinga i Mastertona. Jej lektura to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, niezwykłe i świeże (tak bardzo przeczy ona utartym schematom i kanonom obecnym w literackim horrorze).

+

Warto przyjrzeć się tym opowiadaniom. Większość z nich zbudowana jest w oparciu o klasyczne, momentami wręcz archetypiczne rozwiązania gatunkowe, w pewnym momencie jednak Aickmanowi włącza się tryb „unique”, wykręca wtedy swe historie w zupełnie niespodziewanym kierunku, wieńczy dziwacznymi, niezrozumiałymi, takimi jakby „niedorobionymi” pointami.

Oto dwie wędrujące przez Anglię turystki trafiają do samotnego, odludnego domu przy torach kolejowych, w którym zamieszkuje uprzejmy przystojny gospodarz wraz z tajemniczym służącym („Pociągi”). Wszystko do bólu, zdawałoby się, znajome, ale końcowa erupcja makabry, ukryte pod warstwą rzeczywistości znaczenia zaszokują 

W może najbardziej zrozumiałym, przypominającym typowe ghost story pewien samotny dziwak nawiązuje romans telefoniczny z przypadkowo poznaną w trakcie połączenia osobą („Jaka Zimna Rączka”).

Ale już w „Dzwonach” znowu pojawia się dziwaczność level max. Mężczyzna wraz z młodą żoną przybywa zimną, wieczorową porą do dziwnego, prawie opustoszałego miasta, w którym nieznośnie biją dzwony (podczas czytania których fanom Lovecrafta przypomni się i słusznie, Innsmouth). Do pewnego momentu to też archetypiczna powieść grozy, bohaterowie muszą uciekać w przerażeniu przez grozą wywołaną przez bicie dzwonów, no ale finał ? Jeszcze jedna konsternacja.

Im dalej, tym gęściej. Budząca grozę wśród okolicznych rybaków grecka wyspa budzi zainteresowanie angielskiego turysty. Po przybyciu na nią napotyka trzy mieszkające tam czarownice („Morze Ciemne Jak Wino”) a dalej jest kwasowa jazda bez trzymanki zmierzająca w stronę niewiadomego

Przerażający dom lalek z ukrytym w nim pokojem („Ukryty Pokój”) też wygląda na generyczną opowieść niesamowitą, ale ogarnąć finał nie będzie łatwo.

Chyba najlepszym tekstem w całym zbiorze są „Miecze”. Objazdowy cyrk, którego jedną z atrakcji będzie odporna na zadawane jej tytułowymi mieczami rany dziewczyna, młody prawiczek, który umawia się z nią na, no na seks się umawia, i makabryczny finał („Kochanka Szamoty” to będzie uzasadnione skojarzenie).

Innym kandydatem to miana „debest” jest „Hospicjum”. Samotny podróżnik docierający w głębi nocy do położonego na uboczu domu opieki, narastający niepokój, nienazwane zagrożenie (kłania się Thomas Ligotti tutaj). I jeszcze jedno zupełnie zaskakujące, wymykające się łatwemu zrozumieniu zakończenie.

Tom uzupełnia opowiadanie „Ten Sam Pies”, wydało mi się ono nieco mniej ciekawe i zaskakujące od omówionych powyżej.

+

Pisarstwo Aickmana chwilami bardziej przypomina szczególną, mroczną poezję niż tradycyjnie rozumianą prozę. Nie czyta się jej łatwo, narracja meandruje, a styl jest, szczerze, niezbyt powabny.  (Choć z kolei docenić należy zarówno elegancję jak i wyrafinowane poczucie humoru - tytułem przykładu pozwolę sobie na cytat :

- Powiem panu coś o Vincencie. Może i wygląda jak grecki bóg, ale prawda jest taka, że brakuje mu tego i owego. To impotent.

Maybury oczywiście poczuł się niezręcznie. Mimo wszystko naszła go myśl, że koń wyścigowy zwykle potrzebuje odpowiedniego toru, ale w pewnych sytuacjach lepiej zachować milczenie”)


Lektura wymaga od czytelnika sporo wysiłku, a nagroda nie jest bardzo oczywista. Rzadko wbijają w glebę ostre jump scare’y, rzadko zachwyca wspaniały (a nie dziwaczny) plot twist. W zamian za to ogarnia człowieka nieokreślony dyskomfort, można poczuć wywołujący ciarki powiew chłodu na plecach.


Na pewno jest to lektura szalenie oryginalna, bardzo trudno spotkać się z podobnie budowanymi tekstami i kulminacjami. Aickman daleko odbiega od utartych schematów i patentów. To jest nieustanne niespełnienie, tutaj żadne z opowiadań nie kończy się spodziewanym mocnym rozwiązaniem, odpowiednim pierdolnięciem. Ale też jest to tak bardzo unikatowe, że dla samej świeżości bardzo warto. 

Kanonicznie ważna pozycja. Can’t wait kolejnego tomu Opowieści Aickmanowskich. Wszystkim fanom literackiej grozy skłonnym do eksperymentów polecam. 9/10 to ocena nieoczywista (tak często w trakcie lektury konsternowały te dziwaczne zakończenia) ale w pełni zasłużona. Za świeżość, nieprzewidywalność i przejmujące uczucie Niesamowitości (takiej eeriness).

sobota, 4 kwietnia 2020

Stephen King Nocna Zmiana 10/10

Stephen King     Nocna Zmiana   10/10


Pierwszy zbiór opowiadań niesamowitych Stephena Kinga, chyba najlepszy i najważniejszy w całej jego karierze, aż skrzący się od świeżych pomysłów, jump scare’ów i świetnie prowadzonych fabuł, napisany w tym porywającym „kingowskim” stylu, który powoduje, że nie sposób oderwać się od lektury, że przerzuca się z wypiekami na twarzy kolejne strony. 

Robert Ziębiński, pisząc o „Nocnej Zmianie” w swej „Instrukcji Obsługi Stephena Kinga” celnie zaznaczył, że w tym zbiorze praktycznie nie ma słabych tekstów. To prawda, nawet te z nich, które można uznać za „słabsze” są obiektywnie bardzo dobre, a lwia część opowiadań to  małe arcydzieła literackiego horroru.

Właśnie, małe, gdyż ten pierwszy zbiór kingowskich opowieści niesamowitych nie jest jeszcze nic a nic przegadany. Teksty aż kipią energią i świeżością, są „punkowe” i drapieżne, pozbawione rozlewności charakteryzujące późniejszą twórczość Kinga. „Nocna Zmiana” powstawała, gdy Stephen King był jeszcze „głodny”, u progu sukcesu, ale przed późniejszą sławą. To opowiadania pisane przez niego do różnych czasopism, zdyscyplinowane i zwarte fabularnie. 


Zawartość zbioru można podzielić na parę grup. Pierwsza z nich, to wręcz momentami bezczelne w prostocie teksty, w których zamiast dobrego pomysłu jest takie buńczuczno młodzieńcze „ja nie dam rady”? W opowiadaniach tych King, naśladując trochę jednego ze swych mistrzów, Richarda Mathesona, ”wykręca” horror z najbardziej przyziemnych, banalnych przedmiotów. W ten sposób można poznać opowieść o nawiedzonej maglownicy („Magiel”), o zbuntowanych, przejmujących władzę na świecie ciężarówkach („Ciężarówki” - ten tekst jest silnie inspirowany „Ptakami” du Maurier/Hitchcocka) czy, chyba najbardziej absurdalne „Pole Bitwy”, w której śmiertelną walkę z zawodowym mordercą toczą... zabawkowe żołnierzyki. W pewnym sensie do tej grupy należy też makabreska „Kosiarz Trawy” (tutaj grozę przyniesie będzie nie tyle maszyna, co obsługujący ją monstrualny, tytułowy kosiarz)

Jest też sekcja realistycznych thrillerów. „Gzyms” to taka podwójnie zakręcona revenge story, gdzie zdradzany mąż psychopata wystawia kochanka żony na ciężką próbę odwagi. W „Quitters Inc.”, opowiadającym o drastycznych metodach leczenia uzależnień płynnie łączą się groteska i klimat rodem z filmów Finchera. Ale creme de la creme tej grupy są dwie historie o seryjnych mordercach, przewrotny „Człowiek Który Kochał Kwiaty” i nastrojowa, spowita mgłami „Truskawkowa Wiosna” (fani Grabińskiego przypomną sobie pewnie  „Na Tropie”).

Znalazło się w „Nocnej Zmianie” nawet kilka bardzo przejmujących tekstów pozbawionych elementu rozrywkowego horroru, tekstów realistycznych, w których czytelnik spotka się z grozą prawdziwego życia. Tematem „Ostatniego Szczebla W Drabinie” będzie zmarnowane ludzkie życie, a potworna (i prawdopodobnie zawierająca elementy autobiograficzne) „Kobieta Na Sali” opisze ból, jaki wywołuje odchodzenie najbliższej osoby (ocena to przeraźliwe, smutne 10/10).

Trochę na granicy pomiędzy realizmem a grozą umieszczone jest bardzo zgrabne studium charakterów „Wiem, Czego Ci Trzeba”, w którym pewna studentka spotka chłopaka, który, dosłownie, będzie w stanie odczytać i spełnić jej najskrytsze marzenia.


No ale trzonem, istotą „Nocnej Zmiany” są mocne, nieudawane, „kijem w gębę” horrory. I to takie, że, Panie, nie siadaj. Co jeden tekst, to lepszy, bardziej przerażający i bardziej zachwycający. Znajdziemy tu legendarne już „Dzieci Kukurydzy”, historię tajemniczego kultu, który opanowuje opuszczone rolnicze miasteczko (w otarcie lektury przypomni się hiszpański film „Who Can Kill A Child”, a nawet „Władca Much”). Znajdziemy też mrożącą krew w żyłach opowieść o mieszkającym w szafie „Czarnym Ludzie” porywającym dzieci (tak, to szkicowy pomysł do megapowieści „To” - a sam koncept Potwora W Szafie wróci też w „Cujo”). 

Zapadną w pamięć takie, duchem z horrorów sci fi z lat pięćdziesiątych „Jestem Bramą” (kosmonauta po powrocie na Ziemię przynosi wraz ze sobą...kosmiczny byt - kłania się  „Zemsta Kosmosu”) oraz naprawdę straszna „Szara Materia” z mężczyzną zmieniającym się w potwora pod wpływem wypijanego ....piwa. 

King zgrabnie gra konwencjami gatunkowymi. „Oni Czasem Wracają” to typowe ghost story, „Cmentarna Szychta”  bawi się schematem animal horroru, wampiryczne patenty znakomicie ogrywa „Ktoś Na Drodze”, no a jest jeszcze  idealny pastisz lovecraftowski „Dola Jeruzalem” - tekst, który byłby ozdobą „Snów Umarłych”.

No a na koniec wiadomo - „Nocny Przypływ”.... Tego tekstu żadnemu fanowi Kinga nie trzeba przedstawiać. Wymarła Ziemia, którą pokonała „po prostu zwykła grypa”. Brrrrr !!!!! (wszyscy wiedzą, że Kapitan Trips, jak nazywa się śmiertelna choroba z Przypływu wróci w jednej z najgłośniejszych powieści Kinga, nie/sławnym „Bastionie”).


Zbiory opowiadań są (często używam tego porównania) jak paczki fasolek wszystkich smaków, ale w przypadku „Nocnej Zmiany” mamy do czynienia raczej ze skrzynią pełną klejnotów. Są w niej diamenty, rubiny, szafiry, topazy,   do wyboru, do koloru. To zresztą szczególniejszy paradoks. Pierwotnie literatura grozy przybierała najczęściej postać krótkiego opowiadania (sięgnijcie np. po klasykę horroru wydawaną przez C&T). W pewnym sensie  to właśnie  King swymi bestsellerowymi cegłówkami ostatecznie ustalił nowe standardy w wydawaniu literatury grozy. Ma być na grubo, z rozmachem, detalami, tłem obyczajowym.  „Nocna Zmiana” udowadnia jednak, że King to może „ostatni, co tak poloneza wodził” w dziedzinie wybornych opowiadań niesamowitych. (OK, uprościłem, w 1985 Clive Barker wyda sześciotomowe „Księgi Krwi” - być może najlepszą kolekcję opowiadań grozy kiedykolwiek powstałą, ale to tylko wyjątek od pewnej reguły).


Lektura absolutnie obowiązkowa - KANON literackiej grozy.


PS.

„Nocna Zmiana” to prawdziwa kopalnia inspiracji dla filmowców - blisko połowa z zamieszczonych w zbiorze tekstów została zekranizowana. OK, z poziomem tych ekranizacji jest różnie (a nawet można szczerze przyznać, że są one zasadniczo do kitu), ale dobrze oddaje to szaloną wręcz popularność, jaką cieszy się jego proza. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tu o „Cmentarnej Szychcie”, „Maglownicy”, oczywiście sławnych „Dzieciach Kukurydzy”, a także o „Oni Czasem Wracają” i „Maximum Overdrive”. 

środa, 1 kwietnia 2020

Łukasz Śmigiel. Daemon. 7/10

Łukasz Śmigiel dał się poznać parę lat temu polskiej grozie jako obiecujący autor o lekkim piórze i ciekawych pomysłach fabularnych. Po wydaniu zbioru opowiadań „Mordercy” i pierwszego tomu sagi dark fantasy - „Decathexis”, zapadł on na parę lat w twórcze milczenie. „Daemon”, zbierający teksty, publikowane przez niego w czasopismach lub antologiach to takie trochę przypomnienie autora fanom literackiego horroru, przegląd jego możliwości twórczych, swego rodzaju portfolio.  


Okładkowa zapowiedź mówi o „opowiadaniach z pogranicza fantastyki, horroru i thrillera”. Takie combo to się dawniej nazywało „opowieści niesamowite”, bo właśnie tym, zbiorem opowiadań niesamowitych jest „Daemon”. 

Śmigiel, wzorem takich gigantów pop horroru jak Stephen King czy Graham Masterton, rozpoczyna od zgrabnej i efektownej przedmowy (nieco jednak „przyciążonej” mnóstwem odnośników, tutaj naukowe ciągoty autora chyba doszły do głosu), a zamyka krótkim omówieniem  poszczególnych opowiadań (ich genezy, pomysłów itp.).

No właśnie, pora przejść do rzeczy :

Pierwsze opowiadanie, „Dom Nieba” - to historia wiecznej miłości która niesie zmarłej osobie nie ukojenie, a ból. Jako atrakcje uzupełniające mamy rytuały sumeryjskie i scenę wprost ze... „Szczęk”. Warsztatowo jest to napisane bardzo porządnie, ale pomysłowi brakuje nieco pieprzu - 6/10.

„Bohater 1916” - przynosi zmianę nastroju. Jesteśmy w okopach  I WŚ, gdzie z mgieł i gazów trujących wyłania się duch pola walki. W pewnym momencie można było mieć nadzieję na quasi-barkerowski rozmach, ale znowu, troszkę zabrakło dociśnięcia -  6/10.

Za to odpowiednio energiczna jest „Śmierć Prokris” - efektownie zakręcone opowiadanie, a którym spotkają się włamywacz, sunący jego tropem wynajęty morderca i zbrodniczy psychopata. Bardzo dobrze wymyślone, za zgrabne twistowanie należy się 7/10.

„Przyjdzie I Po Ciebie” - to postapo toczące się na skutej wieczną zimą ziemi, na której władzę przejęły  „pancerne pingwiny”. Brzmi szalenie i komiksowo (szczególnie te ptakory), nie wszystko idealnie się spina na poziomie fabuły, ale całość jest zaskakująco dobrze  czytalna - 6/10.

Prawdziwy horror nawiedzający wszystkich rodziców, czyli zaginięcie własnego dziecka, eksploruje „Nigdy Więcej”. Na plus zaliczyć trzeba ciekawy i oryginalny pomysł z piaskownicą - portalem do innego świata, na lekki minus z kolei zbyt topornie prowadzony wątek opiekunki. Koniec końców - 6/10.

„Opowieść Chłopca” - bardzo efektowne łączy tematykę II WŚ, holocaust i klasyczne dla literatury grozy motywy i rozwiązanie. Nawet jeśli niespecjalnie oryginalne (autor wyraźnie opisuje inspirację w omówieniu) to doskonale napisane, z nerwem, napięciem z dobrze rozmieszczonymi akcentami i spiętrzenia fabularnymi. Jeden z najlepszych tekstów całego zbioru - 8/10.

Ale jeszcze lepsze jest „Imago” ! Uaaaa -  naprawdę mrocznie i naprawdę rewelacyjnie. Narastająca w bohaterze paranoja (taka trochę rodem z filmów Polańskiego) wobec najbliższych, do tego wątek indiańskich wierzeń i potworów. Numero uno całej książki - 9/10.

„Decathexis” - to opowiadanie osadzone w mocno komiksowym uniwersum dark fantasy (gorąco polecam pierwszy tom sagi). Jestem fanem tego świata, więc ten, mocno „wiedźminowy” w klimacie tekst  łykam bez popitki - 7/10.

„Wystarczy” jest tekstem trochę nierównym. Początek jest efektowny, niezłe monologi wewnętrzne ale, niestety, trochę infantylny finał psuje efekt końcowy. Tylko 5/10.

„Stracona Fiestecita”, miks Indiany Jonesa i horroru w (wątpliwymi) elementami humorystycznymi. Przygoda gna żwawo naprzód, ale wyraźnie zabrakło mi klimatu i bardziej sprecyzowanego finału. Trochę nie trafiło - 5/10.

„Fotel” jest bardzo mroczny i efektownie zakręcony. Jeszcze raz - nieco więcej fabularnego mięsa i byłby weirdowy Barker. Jest , dla mego gustu, nieco gorzej, ale tekst daje do pomyślenia - 6/10.

„Klątwa sp. z o.o.” przypomina trochę prozę Artura Urbanowicza,  to taki pop horror z umoralniającym przesłaniem. Sprawna narracyjnie i długi czas zabawna jest nieco popsuta zbyt melodramatycznym i nachalnym zakończeniem - 6/10.

„Wesołych Drzew” - świetny horror „wigilijny”. Mężczyzna wraca w wigilijną noc do rodziny, po drodze nadarza się mu okazja do nabycia drzewka, a w tle druidyczne motywy i klimat kojarzący się z „Ritual” Adama Nevilla. Mocne 8/10.

„Śpiew Ptaka Nocy” - jeszcze jedno opowiadanie, w którym południowoamerykańska przygoda miesza się z grozą. Chwilami jest jak we włoskim cannibal movie, scenografia wydaje się efektowniejsza od dość wydumanej fabuły. Solidna dawka makabry w finale. 6/10 




Zbiór opowiadań jest troszkę jak paczka fasolek wszystkich smaków. Są mieszanki bardziej niekonwencjonalne i są bezpieczniejsze, „o smaku owocowym”. „Daemon” należy do tej drugiej kategorii, nie ma żadnych wtop i kontrowersyjnych dziwactw, ale też stosunkowo rzadko pojawia się efekt „wow”. Średnio wszystko lokuje się w takim dość standardowym, właśnie „bezpiecznym” przedziale. Nas wielki plus świetne pióro, pewne i bardzo kompetentne - te teksty przyjemnie się czyta. Po stronie korzyści będzie też budowanie postaci, tym bardziej godne pochwały, że przecież na niewielu stronach opowiadania jest znacznie mniej miejsca. W końcu pomysły na poszczególne historie - wahają się od zupełnie przeciętnych do świeżych i oryginalnych. 

Warto odnotować świadomie używany (ponownie kłaniają się  ciekawe opisy końcowe) postmodernizm - Śmigiel potrafi nader zręcznie żonglować cytatami z popkultury, efektownie wplątywać je w swoje historie.       

Podsumowując, jako prezentacja możliwości twórczych autora „Daemon” wypada bardzo obiecująco. Łukasz Śmigiel to bardzo sprawny storyteller, trochę jeszcze w poszukiwaniu własnej tożsamości twórczej. Bardzo ciekaw, w którym kierunku podąży jego talent z niecierpliwością czekam na kolejne książki, czy będą to kolejne tomy opowiadań czy też kontynuacja sagi Decathexis.

   




Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...