niedziela, 29 marca 2020

Robert Ziębiński Czarny Staw 7/10

Robert Ziębiński  Czarny Staw   7/10


Znakomicie napisany, szybki i wciągający horror młodzieżowy, zbudowany na schemacie „wakacyjnej przygody” grupy młodzieży, walczącej z Wielkim Złem (skojarzenia ze Stranger Things uzasadnione).

+

Po rozwodzie rodziców Kamil Jura przeprowadza się wraz z mamą do  do miasteczka Czarny Staw, do domu swej babci. Tam poznaje grupę młodzieży, z którą szybko się zaprzyjaźnia.

Jego ciekawość wzbudza jezioro, od którego miejscowość wzięła swą nazwę. Ponury Czarny Staw (Sucking Pit Guya N. Smitha się kłania) otoczony jest tajemnicą. Był on miejscem różnych tragedii, wyciszanych później przez media. Jak informują Kamila nowi znajomi, „zło ze stawu nie lubi rozgłosu”. Faktycznie, kiedy chłopak usiłuje stworzyć na Facebooku grupę poświęconą tajemnicy jeziora, ta natychmiast znika z sieci. Kamila dręczą koszmary, dotyczące ponurego zalewu.

Jednocześnie chłopak odkrywa rodzinną tajemnicę, okrywającą rozstanie babci z dziadkiem. Również w tym przypadku tropy wiodą nad brzeg Czarnego Stawu.

Młodzież postanawia zmierzyć się z zamieszkującym głębiny stawu Złem. Pomocne w tym będą umiejętności młodych bohaterów, rysowanie, znajomość internetu ...

+

„Czarny Staw” to horror „young adult”, adresowany głównie do nastoletnich czytelników, więc nie ma w sobie ciężaru gatunkowego „pełnowymiarowej” powieści grozy, ale jego lektura to wyborna zabawa również dla dorosłego. Jak usiadłem na chwilę i zacząłem czytać to poleciało tak, że praktycznie w jeden dzień skończyłem. 


Podstawą jest tutaj ciekawie wymyślona i poprowadzona historia, zawierająca trochę grozy, trochę humoru a dużo energicznie poprowadzonej wakacyjnej przygody. Robert Ziębinski to prawdziwy znawca twórczości Stephena Kinga, nic dziwnego że pisząc własną książkę umiejętnie korzysta z formuły charakteryzującej twórczość  Króla. Małe miasteczko, grupa młodzieży która musi uporać się z zagrażającym ludziom, czającym się w pobliżu Złem, a do tego całkiem dobrze rozpisana - zwłaszcza jak na wymogi young adult - warstwa obyczajowa (rozpad związku rodziców bohatera, tajemnica rodzinna, młodzieńcze przyjaźnie), to główne elementy układanki, które naturalnie kojarzą się z legendarnym kingowskim „To”.

Na spory plus należy policzyć także postaci - nieco histeryczna Mama, zła (rodem wprost z „Kwiatów Na Poddaszu”) Babcia, sympatyczna Akira (przypominająca z kolei z Beverly Marsh z „To”) i zgrabnie opisany główny bohater, są wystarczająco wiarygodni i wzbudzający zainteresowanie czytelnika.  

Książka wzbudza również uznanie warsztatową sprawnością, jest wyjątkowo lekko i dobrze napisana, bardzo wartko się czyta. Mocno na plus.


Gdyby chcieć się do czegoś przyczepić, to w tej sprawnie płynącej akcji czasami trochę brakuje grozowego „łupnięcia”, jakiegoś mocniejszego jump scara. Powieść otwiera efektowny prolog z niesamowitą i makabryczną zagadkową historią, później na plan pierwszy wychodzi jednak element przygodowy a horror nieco ustępuje pola. Ale nie dla każdego będzie to wadą, zwłaszcza że pochwalić należy zgrabne zakończenie (to nie jest łatwa sprawa, a Ziębiński poradził sobie z finałem bardzo dobrze).


Podsumowując, bardzo silne 7/10. Już wiem, jaką książkę będę chciał kupić, jak będę szukał fajnego prezentu dla młodszych członków rodziny. Polecam.


PS.

Lektura „Czarnego Stawu” to również zaproszenie do literackiej zabawy. Autor schował  treści książki sporo cytatów, odniesień do innych dzieł popkultury. Niektóre tropy, które sam rozpoznałem, zapisałem powyżej, uważni i świadomi czytelnicy na pewno znajdą i inne. Generalnie, doskonała zabawa dla fanów horroru w wieku od lat, powiedzmy, 12 do 112 :-) 

czwartek, 26 marca 2020

Kathe Koja. Zero. 8/10

Nie wiem, jakie grzyby jadła Kathe Koja podczas pisania „Zero”, ale musiały być one naprawdę mocne. To jedna z najbardziej formatywnych dla nowoczesnego weird fiction pozycji, symbol zmian, jakim ulegał literacki horror na początku lat dziewięćdziesiątych. Wejście smoka na scenę literackiej grozy, nie ma co... 

+

Młody poeta, zatrudniony na co dzień w wypożyczalni filmów video (z pisania kiepskich wierszy się nie wyżyje) wraz ze swą znajomą, okazjonalnie dziewczyną, badają tajemnicze zjawisko, jakie ma miejsce w kamienicy, w której zamieszkuje. 

To dziwna czarna przestrzeń - nazwana przez nich Nibydziurą (oryg. „funhole”). Żywe organizmy wrzucone do dziury ulegają przedziwnym mutacjom. Tak dzieje się z zanurzanymi w niej  owadami i żywą myszą. Z kolei obcięta, martwa dłoń ludzka ożywa. 

Dziwne zjawisko fascynuje zwłaszcza dziewczynę. Nagrywa ona, za pomocą wpuszczonej w dziurę kamery, niepokojący film, który następnie bezustannie obsesyjnie ogląda. 

Podczas jednej z wizyt w składziku, ręka poety przypadkowo wpada do środka Nibydziury, w konsekwencji na dłoni pojawia się u niego miniaturowa wersja dziwnego zjawiska. Rana boli i spływa obrzydliwym lśniącym śluzem, pojawia się jednak swoista interakcja pomiędzy Nibydziurą a mężczyzną - staje się on czymś w rodzaju „katalizatora” dziwnych wydarzeń - tylko przy nim Nibydziurą ożywa i zaskakuje kolejnymi fenomenami.

Niebawem do pary dołączają kolejne zakręcone osoby, grono wannabe-artystów i wszelkich dziwaczności otaczającego świata. W tym kulcie bohater staje się czymś w rodzaju „mesjasza” dziury, a jego dziewczyna arcykapłanką rodzącej się religii.

Wraz z powiększaniem się dziury na dłoni, mężczyzna zaczyna się przemieniać i nabierać niezwykłych i przerażających mocy. Zaczyna być niebezpieczny dla otaczających go wyznawców. 

Pewnego dnia zamyka się sam w składziku z zamiarem „doprowadzenia sprawy do końca”... 

+

Strach jest jednym z najbardziej pierwotnych instynktów ludzkich i ludzie zawsze będą chcieli się bać i czytać straszne historie. Jednak narastający wraz z końcem lat 80tych XX wieku zanik wiary w nadprzyrodzone spowodował kryzys tradycyjnie rozumianego horroru. Wampiry i wilkołaki stały się postaciami z kreskówek i przygodówek, sataniści byli mniej straszni od tajnych agencji rządowych, a klauni i zmutowane dzieci również wyszli z mody, a horror coraz częściej kojarzył się z niepoważnymi historyjkami spod znaku Scooby Doo. Tzw. Złota Era Horroru dobiegła końca.

I w takim klimacie literacka groza zaczęła, niczym postaci z prozy Koja, mutować. Jedną odnogą, do dziś hiper popularną, okazały się „mroczne thrillery”, których nieprzerwany pochód ku sławie symbolizował Thomas Harris i jego Hannibal Lecter (świetnie też odnalazł się w nowej rzeczywistości Stephen King, z serią thrillerów zapoczątkowaną przez „Misery”). 

Drugim nurtem okazało się Nowe Weird Fiction. Odłam artystyczny, literacki, w którym oczywiste jump scary i obyczajowe fabuły zastąpione zostały dziwacznością, niepokojem, narastającym klimatem Nieznanego. Obok Thomasa Ligottiego i jego „Pieśni Martwego Śniącego” (Wojtek Gunia - trzymamy kciuki), jedną z najważniejszych postaci jest tutaj amerykańska pisarka Kathe Koja. „Zero” to jej debiut, laureatka wielu nagród, w tym najważniejszej w świecie literackiej grozy Bram Stoker Award dla debiutującego autora. W tej dziwaczno-groteskowej mrocznej fantazji klimat „Po Godzinach” Martina Scorsese spotyka się z body horrorem spod znaku filmów Dawida Cronenberga, z naprawdę piorunującym efektem.

Weird oznacza „dziwny” i taka właśnie, dziwna jest to powieść. Na początku fascynująca świeżym pomysłem, energią, mieszanką niepokoju i „bizarności” klimatu. W środku momentami bawiąca  galerią groteskowych postaci, ale też chwilaminużąca, przegadana i przekombinowana. Pod koniec zaś z każdą stroną coraz bardziej uwodząca i zaskakująca czytelnika, wiodąca do naprawdę przerażającego finału.

Tutaj wszystko jest inne, dziwaczne, odrażające a jednocześnie przyciągające uwagę. Opis rzeczywistości ? Nawet nie bardzo wiadomo, gdzie toczy się akcja powieści (zdaje się, że w Chicago), ale to nie ma znaczenia, bo jej akcja skupia się w mikrokosmosie „nawiedzonej” kamienicy. Bohaterowie ? Na miarę gatunku - to nie są „pełnokrwiste” postaci z powieści obyczajowych, to barwna, groteskowa galeria różnego rodzaju freaków, poszukiwaczy wszelkiej bizarności. Fabuła ? Dziwaczna, pokręcona, to zabawna, to mętnie grzęznąca w odmętach umysłu mutującego bohatera, to w końcu budząca grozę w nagłych wybuchach makabry. 

Oryginalnie powieść miała nosić tytuł po prostu „Funhole”, ale wydawca stanowczo zaprotestował (dziwnym nie jest...), Koja zmieniła go na „Cipher”, akcentując wątek tajemniczych runów pojawiających się na zmienianych w Nibydziurze organizmach, polski autor zdecydował się zaś na „Zero”, akcentujące zanikającą w procesie fizycznej deformacji bohatera świadomość.


Na pewno nie jest to proza łatwa, wymaga nieco zaangażowania i cierpliwości. Przegadany i chaotyczny środek trochę potrafi zniechęcić, ale warto przetrwać. Finis coronat opus. KANON współczesnej grozy - must read.


PS.

Wątek osobisty. Kiedyś kontakt z inną powieścią Kathe Koja, „Urazami Umysłu” zniechęcił mnie do całego nowoczesnego horroru. Przyzwyczajony do prostszych, siekierą w głowę rąbanych patentów Złotej Ery na nawiedzony bełkot weird zareagowałem odrzuceniem. Lata minęły, człowiek dorósł, a, jak mawiał mój Tata, tylko krowa nie zmienia poglądów. Naprawdę duża literatura, nawet jeśli niełatwa w kontakcie.


czwartek, 19 marca 2020

Jay Anson. Amityville Horror. 7/10

Jay Anson     Amityville Horror      7/10



Jedna z najsłynniejszych (jeżeli nie najsłynniejsza) historii o Nawiedzonym Domu, opowieść prawdziwie archetypiczna dla całego horroru, utrzymana w konwencji reportażu opisującego, rzekomo, prawdziwe wydarzenia, jakie miały miejsce w tytułowym miasteczku Amityville w domu przy ulicy Ocean Drive 112.

+

George i Kathy Lutzowie wprowadzili się, wraz z trójką dzieci, do okazyjnie nabytego domu w Amityville. Pośrednik nie ukrywał ponurej historii mającej wpływ na cenę - w domu tym ledwo rok wcześniej doszło do makabrycznej zbrodni, w której wymordowana została cała rodzina.

Młode małżeństwo oświadcza, że nie jest przesądne, na wszelki jednak wypadek prosi zaprzyjaźnionego księdza o poświęcenie domu. No i się zaczyna....

Ksiądz ledwo dojeżdża do swej plebanii, cudem uniknąwszy śmiertelnego wypadku samochodowego. Na miejscu natychmiast zapada na bardzo ciężką grypę a na rękach pojawiają mu się paskudne liszaje. Duchowny jest przekonany, że to Złe Moce zamieszkałe w Amityville mszczą się za nim za próbę poświęcenia.

Próbę mocno nieudaną, albowiem od pierwszej nocy rodzinę Lutzów zaczynają prześladować przeróżne nadprzyrodzone wydarzenia. Kathy Lutz obmacuje jakaś niewidzialna istota, George wciąż czuje nienaturalny chłód, 5-letnia Missy bawi się z „aniołem o wyglądzie świni” a jakaś tajemnicza moc dewastuje drzwi wejściowe. Do tego obydwoje Lutzowie sią nienaturalnie podenerwowani, wpadają we wściekłość, biją dzieci bez specjalnego powodu.

Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. W jednym z pokojów ni stąd ni zowąd - w samym środku grudnia, wylęgają się roje much, po schodach spływa zielona galareta, a nocami w salonie słychać....orkiestrę dętą (sic!).

Lutz rozpoczyna śledztwo w sprawie historii swego domu (jakby morderstwo rok wcześniej to było mało). No i, jaha, okazuje się, że a. dom zbudowany został na terenie starego indiańskiego cmentarza (klasyka), a w okolicy swego czasu mieszkał czarnoksiężnik satanista z Salem, nazwiskiem (uwaga, pun intended !) Ketcham. Na dodatek w piwnicy domu małżonkowie odkrywają tajny Czerwony Pokój (no czyżby) i zakrytą studnię (helou, Sadako).

Wzywany na pomoc ksiądz odmawia, wykręcając się słabym zdrowiem (tak naprawdę klecha boi się wrócić do Amityville), zaleca jednak skorzystanie z pomocy zawodowych badaczy zjawisk paranormalnych.

Wśród ekipy badawczej pojawią się w domu przy Ocean Drive 112 Ed i Lorraine Warrenowie (nie trzeba chyba nikomu przedstawiać), Lutzowie jednak przybycia tej kawalerii nie doczekają; po szczególnie upiornej nocy uciekają oni z przeklętej posiadłości...

+

„Horror Amityville” to, poniekąd, wariacja na temat „Upiora Rodu Canterville”. Podobnie jak u Oscara Wilde, do przeklętego miejsca wprowadza się racjonalnie myśląca, wolna od przesądów, rodzina amerykańska. Z tym, że Lutzowie, jak się okazuje, tylko na racjonalistów pozowali. Prawie natychmiast po przeprowadzce zaczynają bać się własnego cienia i stopniowo pogrążają w coraz większej i absurdalnej paranoi.

Co zatem każe im tak długo trzymać się „domu, w którym straszy”? Dlaczego po pierwszej strasznej nocy nie biorą nóg za pas ?

Ano, jak to często bywa, z uwagi na pieniądze. „Amityville horror” jest bowiem jednym z najsłynniejszych przedstawicieli nurtu „horroru hipotecznego” (tak nazwał to Grady Hendrix w swym rewelacyjnym „Paperbacks From hell”. Inne znane przykłady tego pogatunku to „Burnt Offerings” Roberta Marasco (wkrótce w Vesperz oraz, uwaga ! „Lśnienie” Stephena Kinga). W książkach tego typu  mieszkańcy nawiedzonego budynku nie są w stanie z niego natychmiast uciec z przyczyn... ekonomicznych. W przeprowadzkę zainwestowano sporo pieniędzy, są długi do spłacenia, więc przeklęty dom staje się swoistą pułapką dla mieszkańców. Czytając „Amityville” wyraźnie daje się odczuć finansowe tarapaty Lutzów (nb. ze szczegółami opisane przez Ankona), Lutz wiecznie coś podlicza, przelewa z konta na konto, trapi się podatkami. 

W ogóle książkę charakteryzuje suchy, reporterski styl.  Anson nie sili się na jakąkolwiek kreację postaci (nie musi tego robić, opisuje on  żywych ludzi),  koncentruje się na precyzyjnym opisywaniu poszczególnych wydarzeń. Fabuła nie zmierza w jakimś szczególnie przemyślanym kierunku, to nie jest przemyślana, zaplanowana powieść, raczej reporterska relacja, a zawarte w powieści jump scare’y  idą raczej na ilość niż na jakość, ale czyta się to naprawdę dobrze i czuje się rzetelne, dziennikarskie pióro autora.

No właśnie - Amityville przedstawiane jest jako zapis autentycznych wydarzeń. Sam George Lutz do samej śmierci utrzymywał, że wszystko, co zostało opisane w powieści, wydarzyło się naprawdę. Niemniej wątpliwości w sprawie  są jak z Gdyni do Sosnowca. Prawnik, który pomagał Lutzom w sprawie po latach wyśmiewał się, że wszystko zostało wymyślone „przy butelce wina”, kolejnych mieszkańców żadne duchy nie prześladowały, ale najgorszym ciosem dla legendy była wydana w 2013 roku książka.... Christophera Lutza, jednego z synów Kathy. W swych wyznaniach oskarżał on, że do żadnych nadprzyrodzonych zdarzeń w domu nie doszło, a jedyną ponurą prawdą o Amityville była brutalność i przemoc domowa George Lutza wobec swych pasierbów. 

Przyznać trzeba, że nawet najbardziej korzystna dla Lutzów interpretacja wydarzeń sprawia podczas lektury mocno niekomfortowe wrażenie. Wciąż wściekli na dzieci, gotowi do brutalnego bicia, krzyku i karania. Owszem, później małżonkowie twierdzili, że to dom zmienił ich osobowość (podobnie jak hotel Overlook z Jackiem Torrance), rzecz w tym, że tak samo brutalni byli oni wobec chłopaków również przed przeprowadzką na Ocean Drive...

Wyglada zatem, że „Amityville” było czymś na kształt ówczesnego Blair Witch, sztucznie stworzonym dla podbicia sprzedaży fejkiem. Jeżeli tak, sztuczka udała się w stopniu niezwykłym. Sama powieść sprzedała się w bodaj 11.000.000 egzemplarzy, powstał popularny film a także szereg kolejnych powieści i filmów. Po latach zaś własną franszyzę rozpoczęło małżeństwo Warrenów (badacze historii Amityville). (O całej popkulturowej historii Amityville zajmująco pisze w posłowiu Bartek Czartoryski - gorąco polecam lekturę).  

„Amityville Horror” to powieść bardziej sławna niż dobra,  jej przeciętna klasa literacka nie dorasta do ogromu popkulturowego znaczenia, jakie ze sobą przyniosła. Oglądając dziś jednak kolejną „Annabelle” czy „Zakonnicę”  (ba, wspomnijmy klasycznego „Poltergeista”!) pamiętajmy, że na początku była historia rodziny Lutzów. Książka może i średnia (ale nie to, że zła !) ale absolutny kanon literatury grozy. Dla fanów MUST read.

piątek, 13 marca 2020

John Everson NightWhere 10/10

Horror ekstremalny, który nie jest wulgarny, powieść rozbuchana do granicy pornografii, a wyraźnie promująca tradycyjne wartości, w końcu horror połączony z opowieścią miłosną - a przede wszystkim porywający page-turner, świetna rozrywka z najwyższym znakiem jakości.
+
Mark kocha swą żonę Rae. Rae zaś kocha seks, w każdej postaci, byle było naprawdę ostro (a nawet OSTRO). Gdy małżonkom przestają wystarczać spotkania swingersów i przygodne orgie z przypadkowymi znajomymi, zaczynają poszukiwać czegoś specjalnego. Tym czymś okazuje się „Nightwhere”, klub erotyczny bez stałego adresu, do którego można wejść tylko otrzymując specjalne, imienne zaproszenie.
Podczas pierwszej wizyta małżonkowie poznają wewnętrzną organizację klubu : powszechnie dostępny bar i salę taneczną, sekcję BDSM, gdzie koneserzy mogą oddawać się swym wyrafinowanym rozrywkom, sferę zamkniętą dla zaufanych członków klubu, tzw. „Czerwień”, gdzie wrażenia stają się już, dosłownie, ekstremalne. Okazuje się również, że istnieje jeszcze jeden, legendarny, poziom - „Czerń”, o którym marzą najbardziej zaawansowani. Nad wszystkim w klubie czuwają tajemniczy Obserwatorzy... 
Rae rzuca się z pasją w wir kolejnych orgii SM, tymczasem Mark, znużony, cały wieczór sączy drinki, od niechcenia flirtując z barmanką. Podobnie wygląda druga przygoda; na trzecią Mark nie otrzymuje w ogóle zaproszenia.
Im bardziej Rae pogrąża się w erotycznym szale oferowanym przez „Nightwhere”, tym bardziej Mark się o nią martwi. Zaczyna na własną rękę szukać dojścia do klubu w nadziei wyrwania żony ze szponów szalejącego hedonizmu.
Gdy w końcu udaje mu się wedrzeć na kolejne spotkanie, zmuszony zostanie do przejścia trzech okrutnych prób, by móc spotkać się i porozmawiać z Rae...
+
Fabularnie „Nightwhere” nawiązuje trochę do twórczości Clive Barkera, w szczególności do powieści Hellraiser i koncepcji granicy pomiędzy Ziemią a Piekłem, cielesnych rozkoszy płynących z bólu oraz władających tymi terenami Cenobitów (to powieściowi Obserwatorzy).Jednak tam, gdzie Barker się cofnął i pozostawił szczegóły fabularne wyobraźni czytelników, tam Everson docisnął pedał do dechy. 
Seks poza wszelkie granice to w zasadzie jedyny temat „Nightwhere”. Bohaterowie nie posiadają swego własnego życia, sprowadzeni są wyłącznie do jednej funkcji - czy będzie to wyuzdane poza wszelkie granice pożądanie, czy skłonna do krańcowych poświęceń miłość. Również scenografia jest wyłącznie kartonową wystawką, na tle której rozpisana jest fabuła powieści. Z trudem dowiedzieć się można, że akcja toczy się w Chicago, cała energia opisu idzie na wnętrza Nightwhere. Ale to nie są niedostatki warsztatu - „Nightwhere” jest dokładnie tak wymyślone i napisane -  to ekstremalna powieść  erotyczna (momentami na granicy pornografii) z dużą dawką przemocy i grozy oraz szczyptą fantastyki.
Przyznać trzeba, że Everson nie robi sobie żadnych żartów, jego „pornografia” jest „dorosła” pisana z pełną powagą, bez infantylnego świntuszenia czy  chichotów. Różne seksualne przygody i tortury są uzasadnione fabularnie i emocjonalnie, raczej przerażajace niż nastawione na tani szok. Z kolei horror jest, to prawda, ekstremalny, ale w tym swoim ekstremiźmie w jakimś sensie wręcz „elegancki”.

„Nightwhere” to w mojej ocenie największy dotychczasowy przebój wydany przez Phantom Books. To całkiem jeszcze świeża pozycja (z roku 2012), nominowana do Bram Stoker Award - oczywisty kandydat na wielki hit sprzedażowy. W zasadzie trzeba go potraktować jak test możliwości „partyzanckiej” dystrybucji. Powieść jest z gatunku tych, które przy odpowiedniej oprawie i reklamie wskakują na szczyty bestsellerów różnej maści sępików. Pikantna tematyka, tradycyjna fabuła - mąż ratujący ukochaną żonę, a do tego żywe dynamiczne pióro Eversona to praktycznie przepis na sukces. Nic, pażiwiom, uwidim.

Tłumaczenie Igi Osowskiej jest  wyborne - gładka, przejrzysta fraza, czytanie to sama przyjemność, zdania znikają w oczach a strony same się przewracają. Serdeczne gratulacje.  Z kolei okładka wydała mi się nieco zbyt dosłowna. Nie jest zła, nieco przypomina VHSy z lat 80tych, ale bardziej elegancki byłby w mej ocenie wąż zjadający własny ogon - symbol klubu NightWhere.

„Nightwhere” przynależy trochę do kategorii guilty pleasure, bo to jednak „prawie pornol”, owoc męskiej fantazji seksualnej, swoistą odpowiedź na waniliowego Greya czy Blankę Lipińską. Gorąca, niewyżyta suka, w której płoną Piekielne Żądze, Zakochana Kobieta skłonna do najwyższych poświęceń w imię swej miłości no i ON, facet idealny, pełen wyrozumiałości i totalnej tolerancji, taki, który za swą Kobietą pójdzie, dosłownie, do Piekła. Te klasyczne klisze fabularne momentami bawią swą prostotą, niemniej klasa literacka, znakomita wyobraźnia i energia tkwiąca w tej prozie, a przede wszystkim wielka frajda, jaką daje (chciałoby się, żeby się nie kończyło) uzasadniają  najwyższą ocenę. 
Nawet nieudane zakończenie, nagle przesłodzone do zniesmaczenia, z niepotrzebnym dodatkowym finałem nie odebrało książce najwyższej noty.

Pewnie niektórzy uznają, że powieść Eversona potwierdza podskórnie funkcjonującą opinię, zgodnie z którą horror to domena niedojrzałych zboczeńców, no ale cóż, jest jak z Rock And Rollem u Rolling Stonesów - „i like it”.


PS.
Skoro jest przywołanie Barkera to będzie i fabularna gra grozy - KULT. „Nightwhere” byłoby wspaniałej scenariuszem przygody w realiach tejże gry

wtorek, 10 marca 2020

Stephen R. Donaldson. Jad Lorda Foula. 10/10

Porywające (choć też wymagające) high fantasy, pełne przygód, piękna i dorosłych dylematów.
+
Thomas Covenant, chorujący na trąd pisarz, zostaje pewnego dnia potrącony przez samochód. Odzyskuje świadomość w przedziwnej krainie (a nawet Krainie, gdyż tak właśnie - The Land - nazywa się świat sagi Donaldsona), gdzie demoniczny byt, Lord Foul, wysyła go do rządzącej Rady Lordów ze złowrogim przekazem, zapowiedzią zagłady Krainy.
Covenant uznaje wszystko za wytwór swej chorej wyobraźni (zwłaszcza że w Krainie jego trąd znika, a mężczyzna cały czas powtarza sobie, że to nieuleczalna choroba); na początku odzyskane zdrowie i niewiara w otaczającą go rzeczywistość doprowadza do katastrofy - gwałci on przygodnie napotkaną, zauroczoną nim dziewczynę, później jednak postanawia czasowo zaakceptować wewnętrzne reguły snu,  uznając, że tylko „prześnienie” przygody do końca doprowadzi do wybudzenia. Wyrusza zatem z przesłaniem do siedziby Rady Lordów, a jego przewodniczką jest....matka zgwałconej dziewczyny (!). Robi to dla dobra Krainy, uznając Covenanta za wcielenie bohatera sprzed wieków, Bereka Półrękiego.
Przeżywając wiele przygód posłaniec przybywa przed oblicze Lordów, przekazuje im złowrogą zapowiedź Lorda Foula, następnie zaś, awansowany w międzyczasie do rangi ur-lorda (jego podobieństwo do Bereka działa również na Lordów) dołącza do wyprawy po Artefakt, Który Pomoże Uratować Świat (w tym wypadku Laskę Praw, ukrytą w katakumbach lokalnej Góry Przeznaczenia - podobieństwo do Tolkiena oczywiste).
+
”Kroniki Thomasa Covenanta” to, pozornie, klon tolkienowski. Podobieństwa są momentami uderzające. Jest tutaj bowiem lokalny Sauron (Lord Foul), ze swymi pomagierami Nazgulami (Furiami) knujący Zagładę dla Świata. W miejsce krasnoludów ludzie czczący kamień (Stonedownorzy) a elfów zastępują mieszkający na drzewach Woodhelveninowie. Są nawet jeźdźcy Rohanu - tutaj zwani Ramenami. 
Również ogólny zarys fabuły - wędrówka przed oblicze rady mędrców i uchwalona podczas spotkania wyprawa odtwarzają schemat znany z Władcy Pierścieni. Ba - jest nawet Magiczny Pierścień !

Ale w tym momencie, w którym czytelnik gotów jest uznać Covenanta za jeszcze jedną Shannarę (obie sagi powstawały w podobnym okresie, drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to dzieło Tolkiena nie było jeszcze zbyt dobrze znane w USA, stąd ówcześni autorzy dość bezwstydnie czerpali z jego pomysłów), do akcji wchodzi nasz „bohater”. A dokładniej Anty-Bohater.
Rany jaki to jest wkurzający gość, ten Covenant ! Jaki odrażający typ ! Praktycznie nie sposób go lubić, z nim sympatyzować. Jakby mało było tego, że zaczyna swą obecność w Krainie od brutalnego gwałtu (opisanego z nieprzyjemną dosłownością), cały czas potem spędza a to użalając się nad sobą, a to przecząc realności otaczającego go świata - w najbardziej irytujący sposób (po co mam ratować świat, który tylko mi się śni). Do tego seryjnie popełniane wobec tubylców gafy, afronty i niegrzeczności i masa zwykłego tchórzostwa (łącznie z wręcz komicznie rozgrywanym lękiem wysokości).
I taki gość, niczym (rozsławiona przez znany internetowy Piknik Na Skraju Głupoty) cebula na torcie klamruje tę piękną, wzruszającą opowieść o wierności, przyjaźni, poświęceniu... Genialny pomysł, choć przyznać trzeba, że na tyle odważny i łamiący czytelnicze przyzwyczajenia, że na pewno nie każdemu miłośnikowi fantasy saga przypasuje.

Na tle gatunku Kroniki wyróżnia również ogólne założenie fabularne - ta sugerowana przez całą książkę nierealność Krainy. Czytelnik musi, jako bardzo prawdopodobne wytłumaczenie, uznać, że, faktycznie, wszystko w powieści dzieje się jedynie w głowie chorego, potrąconego przez samochód Covenanta. A może w głowie spotkanego przez niego chwilę przed wypadkiem żebraka ? Kto bowiem jest nieznanym, a obecnym tylko w mitach i przekazach ludu Krainy „Stwórcą” ? Piękne, oryginalne, niebanalne.


Z aspektów warsztatowych - czyta się sagę na jednym wdechu, napisane jest wszystko porywająco i, pomimo klasycznych już patentów i rozwiązań fabularnych, nie sposób się oderwać od lektury. Mało, proza ta, oraz postać Covenanta, są tak intensywne, że odbiją się w pamięci czytelników na zawsze, wyróżniając tym Kroniki od dziesiątek seryjnie dziś tłuczonych przygodówek fantasy, których generyczne fabuły znikają z głowy w minutę po ich przeczytaniu. Duża literatura - marzę, żeby ktoś zdecydował się na serial. Dobrze zrobiony byłby hitem - a tytułowa rola to wielkie wyzwanie aktorskie.

Koniecznie do przeczytania !

czwartek, 5 marca 2020

Brian Lumley Nekroskop 2 : Wampiry 8/10

Znakomita (być może najlepsza w całej serii) druga część sagi „Nekroskop”, opisująca zmagania połączonych wywiadów angielskiego i radzieckiego z  plagą wampiryzmu, którą rozprzestrzenić na świecie może kolejny potomek rodu Ferenczych.
+
Harry Keogh nawet po śmierci nie przestał być nekroskopem,  osobą posiadającą dar rozmowy z umarłymi. W tym stanie nawiązuje on kontakt z.....martwymi wampirami z rodu Ferenczych, Starym Stworem Tiborem i jego „stwórcą” Faethorem. Poznajemy tym samym (w klimatach rodem z serii „Underworld”) historię Tibora, woja w służbie kijowskiego Wielkiego Kniazia Włodzimierza, wysłanego z misją „pacyfikacyjną” do zbuntowanego bojara rumuńskiego, Faethora Ferengi, jego na zamek Ferengi, przyjęcie przez Faethora (który okazuje się oczywiście wampirem), uwięzienie i przekształcenie w „następcę” rodu, a także późniejszy bunt Tibora.
Dowiadujemy się  o dalszych losach Faethora, o jego udziale w krucjatach, złupieniu Bizancjum, wyklęciu za popełniane zbrodnie.
Przede wszystkim jednak okazuje się, że pochowany w podgórskim mauzoleum Tibor Ferenczy powołał do życia jeszcze jednego (poza znanym z pierwszego Nekroskopa Borysem Dragosani) wampira ! To Julian Bodescu, obywatel brytyjski pochodzenia rumuńskiego, młodzieniec, w którym po osiągnięciu pełnoletności obudziły się wampiryczne moce. Zamieszkuje on wraz z matką ponurą posiadłość. Gdy zaprzyjaźniona z nimi rodzina przybędzie z letnią wizytą, Julian przystąpi do upiornego dzieła.

Brytyjski wydział E, poinformowany przez Keogha o knowaniach wampirów podejmuje próby przeciwdziałania inwazji wampirów. Szefostwo, nawiązując kontakt ze swymi radzieckimi odpowednikami podróżuje do Rumunii, by na miejscu zlikwidować mauzoleum Tibora Ferenczy, agenci operacyjni zaś dokonują ataku na posiadłość Bodescu. Ten jednak umyka z zamiarem zemsty...

+
„Nekroskop 2” jest pełen wspaniałych, świeżych pomysłów. Samo skrzyżowanie  wampirów z lovecraftowskimi shoggothami zasługuje na Złotego Kraba. Do tego dochodzi zgrabna zabawa konwencjami - w historii Tibora dark fantasy spotyka się z  oryginalnym „Draculą”,  w wątku Juliana Bodescu do głosu z kolei dochodzi rustykalny horror w stylu produkcji wytwórni Hammer. Końcówka powieści to już rasowy szpiegowski dramat sensacyjny, wypełniony akcją bezpośrednią, strzelaninami, wybuchami, atakami wampirów i (znowu!) zombie. Fabularnie - miód z benzynką, radość dla oczu fana Złotej Ery.
Gorzej z warsztatem. Lumley nie jest najlepszym stylistą, jego kwadratowy styl wciąż nie bardzo przekonuje. Przez kolejne strony raczej brnie się mozolnie w oczekiwaniu na kolejne świetne, zanurzone w gęstwie topornych zdań spiętrzenia fabularne, aniżeli pędzi w zachwycie. 
Tworzenie postaci też woła o pomstę do nieba. Przez powieść przewalają się tłumy  agentów obu stron konfliktu, zlewające się w jedną, niczym się od siebie nie różniącą watahę „no-nejmów” służących tylko temu, by mogli w odpowiednim momencie zginąć (w Star Treku tacy goście zawsze nosili czerwone kombinezony). Cała para twórcza Lumleya poszła w kierunku wampirów - trio Tibor, Faethor i Julian zdecydowanie kradnie show.
Niemniej wysiłek  włożony w lekturę wart jest poniesienia -  lovecraftowski „shoggothowy” koncept wampiryzmu u Lumleya (pojawi się nawet cytat z „The Thing” Carpentera!)jest rewelacyjny, wyjątkowo oryginalny i z nawiązką nadrabiający niedostatki techniczne. Do tego trzeba jeszcze dodać efektownie rozpisane spiętrzenia fabularne i ciekawą historię ramową, zimnowojenną walkę wywiadów radzieckiego i angielskiego.

Fani pulpy pokochają Nekroskopa, dwójka naprawdę ma wiele dobra do zaoferowania. Szczerze polecam.

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...