Moja relacja z trzech ostatnich koncertów (Żory + wyjazd Wrocław/Ostrów)
Nie zdążyłem po Żorach napisać, więc teraz muszę "dokleić" relację do ostatniego wyjazdu :
Żory :
Za brzmienie odpowiadał Poli, zatem w zasadzie nie mam dużych uwag. Było wybornie, no, ja mówię, że na 4 + bo Piekary - nasz póki co numer 1 były lepsze) - Poli klarowność dźwięku i komunikatywność osiągnął trochę kosztem basu Faziego - którego powinno być, 15-20 % więcej.
Wykonawczo też było bardzo, bardzo, dobrze - jedna z najlepiej zagranych sztuk.
Publiczność - było 120, w porywach 150 osób, więc całkiem przyzwoicie (byliśmy headlinerem, a koncert był płatny).
Teraz koncert :
Początek - Demon, Memory, bez uwag i zastrzeżeń. Potem Beliar - zdecydowanie koncertowy hit numer 1, wygrywamy nim na każdym koncercie. Niestety, ""bomba solo" zamiast rozgrzać, trochę chłodzi salę. Podobny efekt był już w Piekarach i Kutnie, zatem trzeba się będzie zastanowić nad jej rolą w programie koncertu.
Na szczęście potem jest "Armageddon" - świetnie brzmiący, świetnie zagrany i świetnie zaśpiewany przez salę. Mimo, że druga część (ten instrumentalny pęd) nadal jest wyczerpująca w słuchaniu - wystarczy małe omsknięcie któregoś z muzyków, by brzmieniowo zaczęło zgrzytać, to przebojowość zaśpiewu i późniejsze wspólne z rasą wołanie nadrabia - to jest teraz, zaraz po Beliarze a przez Łzami - highlight występu, najjaśniejszy moment.
Łzy jak zawsze miażdżą i rządzą (po polsku powinny być - okrzyki z publiczności !). Potem idą, po kolei, Fallen i Szymon - doskonale zagrane, przejrzyście brzmiące, przebojowe (wspólnie śpiewany "Szymon".).
No a potem zdarza się - przedziwna - kapa :-/ Fred nieopatrznie pyta rasy, "pewnie macie dość napieprzania ?" a tu, zonk, odkrzyki "NIE !". No i się doprosiliśmy.... skoro i tak zagraliśmy balladkę, napięcie wyraźnie siadło i naprawdę dużo ludzi zaczęło wychodzić.
Wiadomo, jak to na takim gigu, zajarać se można, browara strzelić, póki była nawalanka, póty było napięcie. Jak się pojawiło zwolnienie, tak już do końca nie przywróciliśmy pierwotnego szału.
Nie pomogło w tym "4 W.D.W." Podstawową zaletą tego numeru było to, że praktycznie bezkosztowo udało się go zrobić na próbach w ramach Walki O Czas. Teraz, jak już jest repertuar live otrzaskany, w mojej ocenie byłby pierwszy do usunięcia z setlisty (i tak było na kolejnych sztukach) - jest krótki i nieznany, więc ludzie nie wiedza, czy to rozbudowana coda do balladki, czy nowy numer. Zawsze robi się na publice chłodnawo przy nim.
"Siedem Czasz Gniewu" to kolejny hicior, na jego początku jednak cieniem położył się malfunction basu Faziego - dopiero od refrenu pierwszego ruszył bas, co nieco osłabiło impact numeru.
Sąg Of Darkness wykonany skutecznie i bez przygód, "Wierzę" pod względem temperatury publiczności takie sobie i już po sztuce.
Generalnie - brzmienie - ++ (czytelne i klarowne, ale mało basu), wykonanie - ++, frekwencja + (nieżle, ale zawsze mogło lepiej, interakcja z rasą + (świetny Armageddon, minus za ochłodzenie sali przy balladzie)
Wyjazd :
Wrocek - na początek - chamstwo techniki klubowej - level epic. Matko i córko, już nie że mnie, ale Irka Lotha żeby akustyk ochrzaniał ? Naprawdę, tam wybuch jakiś wścieklizny wisiał w powietrzu. Świetlik (odpowiedzialny też za puszczenie intro) chyba jeszcze większy gbur. No, kabaretowi wręcz goście...ale, wbrew obawom, brzmienie całkiem przyzwoicie wyszło - takie bandyckie, podziemne. Chamski bas, ala Venom, ostra (nieco za dużo środka, trochę brakowało mięcha - to uwaga generalna, jeszcze do niej wrócę), dominujący werbel i głuche kotły - niezbyt szałowo, ale czytelnie i brutalnie, więc sporo lepiej, niżby się człowiek obawiał. Choć pomysł z brakiem overheadów - przesłaby - koncert jest grany praktycznie bez blach, gubią się wszystkie akcenty, nawet highhat bardzo blado. Pod tym względem słabizna.
Co do wykonania - wiadomo, nie jesteście zadowoleni, bo też była ta sztuka takim "koncertem życzeń" drobnych przygód - kapy pojawiały się w prawie każdym numerze. Z tym, że o nich wiedzieliście Wy, ja, może z jedną wyłapał Ynta, może z raz się skapnął w pucowaniu błędu Ireneusz. A publika (nieliczna, ale bez katastrofy) szalała w amoku. nie patrząc na nic.
Właśnie, publiczność nas liczbowo zawiodła, ale nie było tak źle, jak to się mogło w napadach malkontenctwa wydawać. Biletów ponad 40 poszło, a temperatura pod sceną - jedna z gorętszych, jakie mieliśmy !
Występ po kolei - nie będę wymieniał wszystkich błędów, bo wiemy, że były i, jak to mówi wróżka, na ch..... temat drążyć. Przy co weselszych słowo może napiszę.
Demon leci planowo, potem Memory, z tym że się ni stąd ni zowąd środek traci z niego :-) - nic to, ale vtopy nie słychać.
Beliar - jak zawsze, tempreratura rośnie do 100 procent - jest amok, headbanging i wspólne ryczenie. Bomba solo jest niepotrzebne - nie budzi takiego entuzjazmu, jak podczas pierwszych nasszych koncertów, szkoda rozgrzewającej się publiki.
Armageddon wypada tak dobrze, że mimo początkowych ustaleń Fred (który najpierw ugrzązł językowo w zapowiedzi na nie/sławnych "przeżywszy swój własny armagedon" :-D ) słusznie odpala wspólne śpiewanie - wypada rewelacyjnie !!!. Na Łzach Szatana fani wręcz starają się zagłuszyć numer żądaniami polskiej wersji - myślę, Fred, że faktycznie warto wejść w oryginalny tekst - jestem prawie PEWNY, że całość śpiewana po polsku zachęci fanów do wspólnego refrenu - teraz nie wiedzą, że można razem śpiewać i i się nie orientują, nawet jak ich zachęcić podczas numeru.
Reszta materiału z Fallena zapodana jest skutecznie i husta salą skutecznie. Tera czekam, cze "chłodzący" efekt Spell Of Recollection, obecny w Żorach, powróci - ale nie, znowu balladka wypada dobrze (na początku się wywróciła wręcz zabawnie, ale myśle, ze mało kto w ogóle zauważył, dobrze się pomyłka zamaskowała), publiczność bawi się dobrze, kapitalnie wypadają solówy.
Dobrze, że nie gramy 4 W.D.W. dobrze, że zaraz rusza "Siedem Czasz Gniewu". Znowu pod koniec jest wywrotka, ale temperatura pod sceną tak duża, że kapa mało zauważalna.
Song Of Darkness i Wierzę sprawnie, ale bez szału, kończą występ. Faktycznie, temperatura nieco siada i trzeba coś z drugą częścią koncertów zrobić. Aha - nawijka Freda o tym ,ze "szybko wracamy na scenę, bo się jeszcze rozmyślicie" REWELACYJNA - dowcipna, inteligentna, po prostu super.
Ogólnie
Brzmienie + ( nieco garażowe, ale za to brutalne, szkoda talerzy), wykonanie +/- yły wpady, ale maskowane), publiczność -/+ (wolałbym 50+, a już 100 + byłoby przesuper, ale obawiałem się Legnicy/Żagania, a było sporo lepiej), interakcja z rasą ++ (temperatura, superśpiewanie, superodbiór koncertu).
Ostrów Wielkopolski
Sala - bardzo pozytywne zaskoczenie. No, scena malutka, klub niewielki, ale wszystko tak kompaktowo poukładane, właściciel pomocny i sympatyczny, ustawka sceny idzie sprawnie, ładnie wystawiony merch (się nam opłaci, bo sprzedamy płyt lepiej, niż w Krakowie przy Katach), no super wszystko, aż do soundchecku...
Akustyk przynajmniej sympatyczny - tyle można napisać. Reszta fatalnie - całkowite niezrozumienie muzyki (ja robię na co dzień jazz), megaproblemy z ustawieniem czegokolwiek (odsłuchy to już będzie całkowity Black Magic), Fazi warczący coraz cięższe przekleństwa pod nosem - no, wisi siekierka nad całym koncertem. No i jeszcze opada nas przekonanie, że tutaj, w tym Pchlewie, to już zupełnie nikt na koncert nie przyjdzie.
Tymczasem...no nie, no szału i pękającego w szwach klubu nie było, ale, jak spojrzeć na wiszące na ścianach Fanaberii fotki, takie w zasadzie standard klubowy, takie 30 + fanów, przybyło. Zapłacili całkiem konkretną stawkę za koncert, potem się w płyty obkupili (bo koncert daliśmy świetny), no, wbrew obawom i pozorom warto było zdecydowanie.
Zacząć trzeba od brzmienia - które, no niech mnie gęś kopnie, okazało się naprawdę całkiem dobre !!! Bardzo dobrze brzmiała perkusja (!) - doskonały balans werbla, kotłów i blach (blachy brzmiały najlepiej ever!). No, nic za darmo - stopy były prawie nieobecne, ale pal sześć , solidny dół zapewnił tym razem bas Faziego. Dobrze wyważone proporcje bas - gitara.No, po Łzach Szatana na moje ucho te proporcje jakoś się pomieszały i kazałem facetowi gitarę aż o 25 % podciągnąć, zrobił bez zwłoki i mimo ze początkowo wiosło ryknęło, jak dzikie, to w sumie brutalna, podziemna jakość brzmienia naprawdę zyskała wyrazu - akurat na te "słabsze", późniejsze kawałki, co w mojej ocenie bardzo pozytywnie wpłynęło na cały show.
Początek sztuki planowy - Demon, Memory, jak zawsze megahitowy Beliar, znowu Bomba solo studząca koncert w momencie, w którym łapie on odpowiednio gorącą temperaturę - do mocnego przeplanowania/usunięcia z seta. Armageddon też gorąco przyjęty, ale słusznie odczytaliście, że ta publiczność, mimo, że bardzo zadowolona, raczej nie była gotowa na wspólne śpiewanie refrenu.(pod koniec było potężne wywrócenie, takie do usłyszenia, ale na szczęście to już w zakończeniu numeru, więc w sumie bez strat na ogólnej jakości koncertu)
Łzy, jak pisałem, skuteczne jak zawsze, z tym ,ze wiosła było przymało, ale jak gość odkręcił, to reszta materiału z Fallena zamiotła salą.
Balladka skuteczna i udana, zamiana Song z Siedem Czasz (szybka reakcja po wrocławskim koncercie) znakomity pomysł, bardzo pomógł końcówce. Siedem Czasz, mimo, że też ze słyszalną kapą, świetnie rozruszało rasę, no a finałowe Wierzę to już był absolutny amok (najgoręcej przyjęte Wierzę w historii naszych wykonań - wyraźnie sama była "katowa", I niech se Irek pomstuje, że "źle to gracie" (całą drogę marudził), nam w encorze ostrowskiej sztuki bardzo dobrze wypadł.
Ogólnie - brzmienie + (nie był to "PoliSound", ale jak na zapowiedzi, całkiem dobrze), wykonanie + dwie duże kapy, reszta generalnie bez zastrzeżeń), publiczność +/- mogło być więcej, ale w takiej miejscowości to z kolei niewiele więcej, z zachowaniem proporcji w Krakowie byśmy Kwadrat zapełnili), interakcja z rasą + trakcie utworów zabawa taska sobie, ale bardzo gorąco pomiędzy).
Myśli natury generalnej :
1. Brzmienie - albo bierzemy Poliego, który jes świetnym akustykiem i do tego muzykiem metalowym, więc sam doskonale wie, co i jak ustawiać, albo zdajmy się na akustyków klubowych - nam finansowo tylko to pomoże, a koncertom, jak było słychać, w sumie nie zaszkodzi,
2. Brzmienie gitary przesunęło się z góry do środka (nadmiar góry to był problem brzmieniowy początkowych naszych koncertów), ale wciąż trzeba jeszcze szukać w nim więcej mięsa - gramy na jedno wiosło i to brzmienie determinuje całą sztukę. Właśnie, jak nie ma Poliego, to moją zasadniczą rolą jest pilnowanie akustyków, żeby podciągali Jarka - za cicha gitara była na obu koncertach i na obu trzeba było podciągać i na obu to podciągnięcie wyraźnie poprawiało brzmienie.
3. Układ sztuki - po 10 sztukach mam pewne przemyślenia - po kolei z nimi :
a. Demon Wojny - oks na początek, różne tempa, od thrashowego do ciężkich zwolnień, można poustawiać brzmienia, podgrzać rasę, nie mam uwag,
b. Memory - to dobry koncertowy kawałek, dobrze wypada i też nie mam uwag, ale może na przyszłość pomyśleć o innym jego miejscu w programie (jaski drugi pasowałby jakiś uproszczony nowy kawałek, taki na jeden bity),
c. Beliar 0 to nasz skarb narodowy - winner wszystkich dotychczasowych koncertów. Być może można go zachować na późniejszą fazę sztuki,. kiedy temperatura nieco siada - może zamienić miejscami z Siedmioma Czaszami (Fred sugeruje konieczność śpiewania Czasz wcześniej)
d. Bomba solo - o ile nie Walczymy O Czas, to sugeruję rozważenie rezygnacji - od dłuższego czasu solo nie spełnia swojej roli - ono najlepiej wypadło w - Progresji (przerwa w łomocie za głośno granej sztuki), Katowicachz (wręcz ulga dla umęczonych uszu fanów) i Krakowie (tam akurat wszystko było OK),
e. Armageddon - kolejny Fundament koncertu, Fajnie się go śpiewa - szybki moment instrumentalny to wyzwanie dla publiczności, ale przebojowość śpiewu bezwzględna),
f. Łzy Szatana - no comments, oprócz jednego, tego samego, co wszyscy fani - po polsku !
g. Fallen Angel - ten numer przy nowej partii gitary naprawdę odżył ! Nic do zmiany, dobrze wypada, jest tak gęsty, że tutaj polski mozna sobie odpuścić,
h. Szymon Piotr - kolejny hit, ludzie chętnie śpiewają, wirtuozerskie fragmenty dobrze zagrane dobrze wypadają.
i. jest Spell Of Recollection - ale jakby Fred w tym miesjcu śpiewał Song Of Darkness - to by było nawet lepiej. Po pierwsze - Fred może wyraźnie dłużej story koncertowe opowiadać (po Fallenie nagraliśmy Scream Of Death...), można też teraz dopiero zagrać Memory, no a jak potem będzie balladka, to Fred będzie mógł dalej kontynuować(utwór z naszej kolejnej płyty Sacrifice).
j. teraz jakby dokopał Beliar, to rozpalamy ogień do białości (z tym, żed tylko jeden ostry numer po balladce przed końcem koncertu to maławo - tutaj by się przydał jeszcze jeden szybki hit - Wieczne Odpoczywanie albo nowy numer - ten może być wolniejszy i cięższy - o ile Beliar byłby na koniec).
k. na encore - Wierzę - choć docelowo należy pomału się wycofywać z niego, przy dwu nowych kawałkach teraz byłoby miejsce na Wieczne Odpoczywanie, które mogłoby zamknąć koncert).
Na dziś kończę, bo Was zanudzę - na dniach kolejne przemyślenia, tym razem bardziej ogólnej natury, pod wezwaniem "Czego Chcemy, Dokąd Zmierzamy".
Wasz
Galfryd
wtorek, 24 października 2017
piątek, 20 października 2017
Guy N. Smith Szatański Pierwiosnek 8/10
Fakt to powszechnie znany, że naziści świetnie komponują się z horrorem, czego kolejnym dowodem jest "Szatański Pierwiosnek", jedna z lepszych powieści Guya N.Smitha.
Amerykański handlarz nieruchomości kupuje w Szwajcarii opuszczoną, wielką willę, należącą niegdyś do oficera SS Reichenbacha. Mimo oporu ze strony zaniepokojonych ponurym domostwem synka i żony wprowadza się do niego i urządza przyjęcie przywitalne. W nocy po przyjęciu umiera jeden z gości. Oficjalnie przyczyną jest zawał serca, ale to, oraz niepokojące pozostałych domowników koszmarne sny powoduję, że właściciel postanawia zmienić otoczenie. przenosi cały don do USA, by tam zamieszkać , w miejscu wolnym od duchów nazistowskiej przeszłości.
Niestety, klątwa podąża wraz z przenoszonym budynkiem. W nowym miejscu nadal straszą duchy zamęczonych ofiar i samego Reichenbacha (efektownie opisywany duch z gnijącą twarzą). Podejmowane przez Amerykanina próby zignorowania grozy czającej się w domu kończą się tragedią - śmiercią syna i obłędem żony. Zdruzgotany handlarz sprzedaje przeklęty dom.
Nowym właścicielem jest Anglik, który po raz kolejny przenosi dom, tym razem do Kornwalii. Jak już wiadomo, zmiany geograficzne nic nie znaczą, przekleństwo związane jest z samym domem, horror powraca.
Znowu odór zgnilizny, zwiastujący nadejście grozy, znowu straszą upiory zamęczonych ich gnijący oprawca. Duchy żądają powrotu domostwa do pierwotnego miejsca, tymczasem szwajcarskie władze odmawiają przyjęcia przeklętego budynku. Na szczęście okazuje się, że do ratunku nie trzeba całego domu, wystarczy cebulka tytułowego Szatańskiego Pierwiosnka...
"Pierwiosnek" jest zaskakująco dobrze napisany i skonstruowany. Początkowe fragmenty powieści były o tyle lepsze, i różne od przeciętnej jakości pisarstwa Smitha, że przypomniały mi się te niezliczone historie, jak to pisarz publikuje ukradziony/znaleziony cudzy tekst (King ma szczególniejszą obsesję tego tematu) i odnosi sukces.
W miarę lektury książka spuściła nieco i z tonu i przeszła w typowy B klasowy horror lat 80tych. Nawiedzony dom, odrażające wizualnie duchy, sporo grozy i do tego krwawe sceny - choć głównie jako wspomnienia hitlerowskiego koszmaru (sceny współczesne są jak na pulpę smithową wręcz eleganckie).
Powieść pełna jest tzw. jump scenes, pod ręką sprawnego rzemieślnika mogłaby zmienić się w kultowy film grozy - materiał w niej zawarty zawiera naprawdę duże możliwości straszenia widza.
Jak zwykle razi pięta achillesowa książek Smitha, niechlujne, zdawkowe zakończenie, wyraźnie niedopracowane. Jak zwykle pisanie na akord i spieszenie z deadlinem - w konsekwencji książka kończy się takim "pfftt", jak z zamoczonego kapiszona. Niemniej polecam, na tle innych powieści Krula Guja Szatański Pierwiosnek wyróżnia się starannym stylem, dopracowaną, podwójną konstrukcją narracyjną i sporą dawką grozy. 8/10
Amerykański handlarz nieruchomości kupuje w Szwajcarii opuszczoną, wielką willę, należącą niegdyś do oficera SS Reichenbacha. Mimo oporu ze strony zaniepokojonych ponurym domostwem synka i żony wprowadza się do niego i urządza przyjęcie przywitalne. W nocy po przyjęciu umiera jeden z gości. Oficjalnie przyczyną jest zawał serca, ale to, oraz niepokojące pozostałych domowników koszmarne sny powoduję, że właściciel postanawia zmienić otoczenie. przenosi cały don do USA, by tam zamieszkać , w miejscu wolnym od duchów nazistowskiej przeszłości.
Niestety, klątwa podąża wraz z przenoszonym budynkiem. W nowym miejscu nadal straszą duchy zamęczonych ofiar i samego Reichenbacha (efektownie opisywany duch z gnijącą twarzą). Podejmowane przez Amerykanina próby zignorowania grozy czającej się w domu kończą się tragedią - śmiercią syna i obłędem żony. Zdruzgotany handlarz sprzedaje przeklęty dom.
Nowym właścicielem jest Anglik, który po raz kolejny przenosi dom, tym razem do Kornwalii. Jak już wiadomo, zmiany geograficzne nic nie znaczą, przekleństwo związane jest z samym domem, horror powraca.
Znowu odór zgnilizny, zwiastujący nadejście grozy, znowu straszą upiory zamęczonych ich gnijący oprawca. Duchy żądają powrotu domostwa do pierwotnego miejsca, tymczasem szwajcarskie władze odmawiają przyjęcia przeklętego budynku. Na szczęście okazuje się, że do ratunku nie trzeba całego domu, wystarczy cebulka tytułowego Szatańskiego Pierwiosnka...
"Pierwiosnek" jest zaskakująco dobrze napisany i skonstruowany. Początkowe fragmenty powieści były o tyle lepsze, i różne od przeciętnej jakości pisarstwa Smitha, że przypomniały mi się te niezliczone historie, jak to pisarz publikuje ukradziony/znaleziony cudzy tekst (King ma szczególniejszą obsesję tego tematu) i odnosi sukces.
W miarę lektury książka spuściła nieco i z tonu i przeszła w typowy B klasowy horror lat 80tych. Nawiedzony dom, odrażające wizualnie duchy, sporo grozy i do tego krwawe sceny - choć głównie jako wspomnienia hitlerowskiego koszmaru (sceny współczesne są jak na pulpę smithową wręcz eleganckie).
Powieść pełna jest tzw. jump scenes, pod ręką sprawnego rzemieślnika mogłaby zmienić się w kultowy film grozy - materiał w niej zawarty zawiera naprawdę duże możliwości straszenia widza.
Jak zwykle razi pięta achillesowa książek Smitha, niechlujne, zdawkowe zakończenie, wyraźnie niedopracowane. Jak zwykle pisanie na akord i spieszenie z deadlinem - w konsekwencji książka kończy się takim "pfftt", jak z zamoczonego kapiszona. Niemniej polecam, na tle innych powieści Krula Guja Szatański Pierwiosnek wyróżnia się starannym stylem, dopracowaną, podwójną konstrukcją narracyjną i sporą dawką grozy. 8/10
wtorek, 10 października 2017
Terry Pratchett Ostatni Kontynent 3/10
Cóż za zawód !
Zbiór niezbyt śmiesznych i niezrozumiałych dla nieanglosaskiego czytelnika żarcioszków o Australii, wpleciony w szczątkową fabułę wypchaną całym mnóstwem czytelniczej waty.
Rincewind po wydarzeniach w "Ciekawych Czasach" (ależ to była książka!) został magicznie przerzucony na Kontynent XXXX. Tam zostaje wybrany przez Miejscowych Bogów/Siły Pierwotnej Magii (whatever) do misji Przywrócenia znikającej Wody.
Jednocześnie grupka magów Niewidocznego Uniwersytetu, przez okno w łazience (to było akurat zabawne) przenosi się w czasie i przestrzeni na maleńką wysepkę, w pobliżu której powstanie w przyszłości Kontynent XXXX.
Rincewind wędruje przez XXXX (czyli dyskową Australię) usiłując ujść swemu bohaterskiemu przeznaczeniu - jedyne, co trwalej pozostaje w pamięci po jego przygodach to świetnie przez Pratchetta wykorzystane australijskie powiedzenie "no worries, mate" ("nie ma problemu"), często motor napędowy intrygi, obejmującej, m.in, pustynny pościg a'la Mad Max 2 , zawody w strzyżeniu owiec, czy konkurs na stworzenie deseru. Mnóstwo grubymi nićmi szytych i mało zabawnych aluzji do Australii - bardzo mało fabuły.
Magowie głównie dyskutują między sobą, niestety z reguły o niczym, spotykają również paru bogów - dokładniej Stwórców. Są świadkami tworzenia nowego Kontynentu, ostastecznie zaś zostają ponownie przeniesieni w czasie - do dyskowej współczesności, na wspólny z Rincewindem nieciekawy finał, w którym woda powraca na XXXX. Jedyny autentycznie zabawny greps to "Muaaa" jednego z magów, wyrażające jego erotyczną fascynację pomagającą magom a przeniesioną wraz z nimi służącą.
Ostatnia powieść Świata Dysku z cyklu rincewindowskiego (pomijając obrazkowego Ostatniego Bohatera) przynosi ogromne rozczarowanie. Po serii genialnych przygód Rincewinda, gdzie wyrafinowany humor szedł w zawody z pędzącą na łęb, na szyję, równie wyrafinowaną akcją, przyszła porażka. Tym razem humor jest ciężki i wymuszony a fabuła wątła i nieciekawa. Tylko dla wytrwałych komplecistów Świata Dysku.
Zbiór niezbyt śmiesznych i niezrozumiałych dla nieanglosaskiego czytelnika żarcioszków o Australii, wpleciony w szczątkową fabułę wypchaną całym mnóstwem czytelniczej waty.
Rincewind po wydarzeniach w "Ciekawych Czasach" (ależ to była książka!) został magicznie przerzucony na Kontynent XXXX. Tam zostaje wybrany przez Miejscowych Bogów/Siły Pierwotnej Magii (whatever) do misji Przywrócenia znikającej Wody.
Jednocześnie grupka magów Niewidocznego Uniwersytetu, przez okno w łazience (to było akurat zabawne) przenosi się w czasie i przestrzeni na maleńką wysepkę, w pobliżu której powstanie w przyszłości Kontynent XXXX.
Rincewind wędruje przez XXXX (czyli dyskową Australię) usiłując ujść swemu bohaterskiemu przeznaczeniu - jedyne, co trwalej pozostaje w pamięci po jego przygodach to świetnie przez Pratchetta wykorzystane australijskie powiedzenie "no worries, mate" ("nie ma problemu"), często motor napędowy intrygi, obejmującej, m.in, pustynny pościg a'la Mad Max 2 , zawody w strzyżeniu owiec, czy konkurs na stworzenie deseru. Mnóstwo grubymi nićmi szytych i mało zabawnych aluzji do Australii - bardzo mało fabuły.
Magowie głównie dyskutują między sobą, niestety z reguły o niczym, spotykają również paru bogów - dokładniej Stwórców. Są świadkami tworzenia nowego Kontynentu, ostastecznie zaś zostają ponownie przeniesieni w czasie - do dyskowej współczesności, na wspólny z Rincewindem nieciekawy finał, w którym woda powraca na XXXX. Jedyny autentycznie zabawny greps to "Muaaa" jednego z magów, wyrażające jego erotyczną fascynację pomagającą magom a przeniesioną wraz z nimi służącą.
Ostatnia powieść Świata Dysku z cyklu rincewindowskiego (pomijając obrazkowego Ostatniego Bohatera) przynosi ogromne rozczarowanie. Po serii genialnych przygód Rincewinda, gdzie wyrafinowany humor szedł w zawody z pędzącą na łęb, na szyję, równie wyrafinowaną akcją, przyszła porażka. Tym razem humor jest ciężki i wymuszony a fabuła wątła i nieciekawa. Tylko dla wytrwałych komplecistów Świata Dysku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Dean R. Koontz - Północ 8/10
Whoah, ależ petarda! “Inwazja Porywaczy Ciał” spotyka “Wyspę Doktora Moreau” (oba te tropy sprytny Koontz wprost podał w powieści) czyli kol...