wtorek, 21 lutego 2023

Stefan Darda Czarny Wygon : Starzyzna 2/10

Nie, nie i jeszcze raz nie! 

Nigdy nie przestanę chwalić zasług Stefana Dardy dla polskiej grozy - to on i jego sukces wydawniczy pozwolił wielu innym autorom na publikację i zachęcił inne wydawnictwa do poszukiwania kolejnych przebojowych tytułów, dodatkowo zaś pierwsza część serii “Czarny Wygon : Słoneczna Dolina” była naprawdę porządnym folk-horrorem, no ale następny tom - “Starzyzna” - o którym dzisiaj zdań parę, jest po prostu OKROPNY!


+


Na początek rekapitulacja dotychczasowej historii. Pewien młodzieniec podczas podróży przez lubelszczyznę przypadkowo dostaje się do “przeklętej” wsi. Czas tutaj stanął w miejscu, nikt nie potrafi Starzyzny opuścić, nikt się nie starzeje ani nie umiera, nawet jeśli zginie, powraca żywy kolejnego dnia.

Koło wsi jest upiorne miejsce, Czarny Wygon, gdzie, pod przewodnictwem przeklętego księdza gromadzą się Ci, którzy, zdesperowani zawieszeniem w czasie, popełnili samobójstwo. Zamach na własne życie zamienia ich w białookie zombiaki, których głównym zadaniem jest namówienie pozostałych mieszkańców do tego samego, bezbożnego czynu, na dołączenie do legionu nieumarłych.


Chłopakowi, wraz z poznaną w Starzyźnie ukochaną, udaje się jakoś uciec z wioski i przekazać informacje na jej temat dziennikarzowi warszawskiej bulwarówki, Witoldowi Uchmanowi, który zaintrygowany tematem przybywa na Roztocze chcąc z bliska przyjrzeć się sprawie.


“Starzyzna” podejmuje historię dokładnie w tym miejscu, w którym zakończył się pierwszy tom. Dochodzi do swoistej “wymiany” - zamian za chłopaka to dziennikarz zostaje teraz więźniem przeklętej wioski. Na miejscu spotyka niedobitki poznanych wcześniej bohaterów, ukrywających się przed rosnącymi w siłę hordami zombie. Wszystkim przyjdzie, w klimacie przypominającym nieco “30 Dni Nocy”, walczyć o przetrwanie, czekać na jeden jedyny dzień w roku, kiedy otwierają się bramy między światami i możliwa jest ucieczka.


Przywódcą białookich zombiaków jest pewien, poznany już w “Słonecznej Dolinie”, przeklęty ksiądz. Stopniowo zmieniając mieszkańców w żywe trupy zmierza do realizacji demonicznego planu…

Jednocześnie poznajemy  rekonstrukcję wydarzeń, które doprowadziły do powstania klątwy, do zawieszenia Starzyzny w czasie. Poznajemy historię lubieżnego (no ihaaa) klechy, zbrodnię, której się dopuścił, i przerażający rytuał, który połączył w nieprawości wszystkich mieszkańców…


+


Jak już pisałem, “Słoneczna Dolina” była solidnym, fajnie napisanym pop-horrorowym czytadłem, rozrywką nawet jeśli dość prostą i niewymagającą, to potrafiącą dobrze zabawić czytelnika. Tym bardziej boli klęska “Starzyzny”…

Tu NIC NIE DZIAŁA. Powieść jest mdła jak niedosłodzony budyń, kiepsko napisane postaci obsadzone w kiepsko wymyślonej historii (i co z tego, że nieźle napisanej - Stefan Darda ma dobre pióro i nawet bardzo zła powieść nie męczy nadmiernie oczu). Źle „sklejone” z jedynką, blisko pół tomu czytelnik miota się jak we mgle.



Przede wszystkim książka nie działa jako horror, po prostu w ogóle nie straszy. Historia dziennikarza ukrywającego się z niedobitkami przez rok w przeklętej wsi przypomina, jak już wspomniałem “30 Dni Nocy”, ale kudy tam do klimatu grozy znanego z tego komiksu/filmu? Uwagę Dardy zajmują raczej patenty survivalowe rodem z Robinsona Crusoe, opowieści o urządzaniu bazy ocalałych w starym kościele, a napięcie mają wywoływać drobiazgowo opisywane „przygody” w rodzaju załatwiania potrzeb fizjologicznych i kopania wychodka (yikes!). No pls!


Bardzo słaba jest back story - tak naprawdę sedno “Starzyzny”. W końcu mieliśmy się dowiedzieć, cóż tak strasznego uczynili mieszkańcy, by zasłużyć na straszliwą klątwę. Mieliśmy się dowiedzieć, jaka to straszliwa magiczna moc klątwę tę rzuciła.

A tu - pst, jak z mokrego kapiszona.  No dobrze - lubieżny klecha mordujący w religijnym obłędzie jest git majonez, scena Krwawej Komunii odpowiednio makabryczna, no ale DLACZEGO cała wieś słuchała Przeklętego Wikarego? Co ich do tego skłoniło, co spowodowało tak straszliwą klątwę? 


Do tego dochodzi dosłownie zerowy research. Historia księdza toczy się w latach pięćdziesiątych XX wieku (po II wojnie światowej). To jest wyjątkowo silny, charakterystyczny setting, setting który jest jak „strzelba” u Czechowa, skoro wisi na sianie, to trzeba z niego strzelić. No to ja się pytam, gdzie jest reforma rolna (i przedwojenny “pan”), gdzie elektryfikacja, gdzie partia, sojusz robotniczo chłopski, gdzie rozkułaczanie i prześladowania księży, gdzie stonka i brygady SP??? A wystarczyłoby cofnąć fabułę o kolejne sto lat…


Mimo potoczystej, wartkiej narracji czytanie męczy i irytuje, dużo pomysłów fabularnych jest nielogicznych i nieudanych, często brak konsekwencji w opowiadanych wydarzeniach, a bohaterowie nie przyciągają uwagi. Tak naprawdę wszyscy mieszkańcy Starzyzny zlewają się w jedną, nieinteresującą postać, w oku wydarzeń pozostaje zaś tylko stołeczny dziennikarz , nawet on jednak jest znacznie mniej ciekawy, niż w części pierwszej. Żeby zwrócić uwagę czytelnika Darda rozbudowuje motyw jego osobistej traumy - utratę syna - ale czyni to mało przekonująco i wygląda raczej jak mechaniczny gimmick fabularny niż autentyczna emocja.

W sumie szkoda wątku z “listą Wildsteina” - ciekawiej opisanego w “Słonecznej Dolinie” i dodającego energii fabule.


Last and least, ale jednak na koniec poskarżyć się trzeba na momentami zbyt nachalne folk-religianctwo, opisywane w myśl zasady „kościół jest dobry, a tylko Przeklęty Ksiądz zły”. Nie żebym nawoływał „wincy Siwca” (dla niewtajemniczonych - Tomasz Siwiec to autor polskiej grozy, który w swej twórczości prezentuje zdecydowanie antyklerykalną postawę), ale kolejni rozmodleni bohaterowie na wsiowych mszach zaczynają pod koniec przymęczać bułę.


Naprawdę - powinien być JEDEN “Czarny Wygon”, poszerzony o DOBRZE WYMYŚLONĄ  i dobrze napisaną backstory przeklętego księdza, logicznie i konsekwentnie poprowadzony do zgrabnego fabularnego końca. Byłaby dobra powieść grozy, a jest ciężkostrawny zakalec.


Stefan Darda ma, zasłużenie - cały czas podkreślam lekkość, przystępność stylu i żywą wyobraźnię - liczne grono fanów i dobre wyniki sprzedaży. Jedna opinia, nawet tak furiacko krytyczna jak moja, go nie zaboli (inaczej pisałbym może łagodniej). Ale, naprawdę, lektura “Starzyzny” budziła we w mnie najżywszą irytację, a jej wynikiem jest tak niska, wywołana gniewnymi emocjami, ocena. Srry, ale na terytorium popowego folk-horroru zdecydowanie przedkładam Artura Urbanowicza.


PS.

A podobno będzie jeszcze gorzej…  LC ostrzega przed “Bisami” i “Bisami II”. Liczne krytyczne opinie zarzucają tym powieściom generalnie to, co mnie złościło już w “Starzyźnie” - nieudane pomysły fabularne, całkowity brak grozy i powiewającą nudę. O zgrozo, autorzy tych opinii z reguły CHWALĄ “Starzyznę”, jako powieść ciekawą i wciągającą (!). Mimo że ośli upór zmusza mnie do kontynuacji serii (kupiłem w końcu cału komplet, c’nie?), to jeżeli zachować proporcje zachować, jak ja ocenię te książki? Ożeszq…



czwartek, 16 lutego 2023

Michael McDowell Żywiołaki 8/10

Duszna, upalna perła southern gothic, rasowy “wakacyjny” horror Złotej Ery, będący równocześnie południową sagą rodzinną, napisany lekkim, dowcipnym stylem, mimo upływu lat doskonała lektura, warta swego miejsca w panteonie sławy literackiej grozy.


+


Dwie zaprzyjaźnione i spokrewnione rodziny - Savage’owie i McCrayowie, zwykły wspólnie spędzać letnie wakacje w posiadłości Beldame położonej na brzegu Zatoki Meksykańskiej w Alabamie (it’s a southern gothic tale). W Beldame stoją trzy domy wczasowe; po jednym dla każdej z rodzin a ten trzeci…. No właśnie, a ten trzeci, od zawsze opustoszały, od zawsze nieco przerażający, pomału pogrąża się we wszędobylskim piasku.


Kiedy umiera matka rodu Savage’ów, jej syn Dauphin wraz z żoną Leigh (de domo McCray), wraz z resztą rodziny McCray, matką, tzw. Dużą Barbarą, jej synem Lukerem i jego córką Indie, decydują się po latach powrócić na letnie miesiące do posiadłości Beldame.


No i płyną sobie powoli długie, upalne, letnie dni. Wszyscy leżą w hamakach, opalają się, drzemią, pocą, popijają - wodę, herbatę mrożoną, whisky - co kto lubi, i generalnie oddają się wakacyjnemu lenistwu. Co jakiś czas jednak ukradkowe spojrzenia uciekają w kierunku opustoszałego Trzeciego Domu. A to na świeżo zrobionym zdjęciu (India pasjonuje się fotografią) pojawią się jakieś dziwne kształty, a to jakiś ślad dziwny na piasku, a to dzianą postać w oknie ….


Podczas pozornie ospałych i leniwych pogaduszek wychodzi na jaw, że tak naprawdę wszyscy się tego pustego domu od lat boją, od zawsze budził on niepokój we wczasowiczach,  Dauphin i Luker jeszcze jako dzieci obawiali się tajemniczego sąsiedztwa. Przypominają się także niewyjaśnione tragedie z przeszłości - w tym tajemnicza śmierć córki czarnoskórej służącej Savage’ów.


Tymczasem mąż Dużej Barbary, Lawton McCray, ambitny polityk, wiąże z Beldame konkretne plany. Zamierza sprzedać nieruchomość na cele przemysłowe (jakaś stocznia, coś takiego), niestety, brak mu zgody głównego właściciela - Dauphina. Lawton wpada na chytry plan - od pozorem zaangażowania bliskich do udziału w swej kampanii wyborczej, wyciąga wczasowiczów z piaszczystego półwyspu na spotkania w mieście, a kiedy Beldame pustoszeje,  postanawia spalić domostwa, a wtedy łatwiej uzyska zgodę rodziny na sprzedaż.


No i cóż...polityk nie pojawia się na konferencji, wszelki ślad po nim znika, a gdy rodzina wraca na wczasy, domy jak stały, tak stoją. A ten trzeci coraz bardziej przerażający. Pewnej nocy India wraz ze służącą decydują się odwiedzić ponurą chatę...


+

Ależ to dobre! Złota Era na pełnej petardzie, pokazuje, jak wiele dobra można wycisnąć z pozornie klasycznych motywów, jak się ma wyobraźnię, talent i dobre pióro. 


Niby nic tutaj odkrywczego, ale talent McDowella powoduje, że powieść iskrzy się życiem, bawi, uwodzi i intryguje. Na początek sama  fabuła - ot, dwie rodziny na wakacjach a obok nich ponury, pusty dom, “trzeci dom”, na początku tkwiący jakby “w kącie oka” fabuły. Najpierw mamy upalne, leniwe lato, pogaduszki, lemoniadę, whisky, leżaki i spacery. A on, zasypywany powoli piaskiem, tylko ciemnieje  w tle.

Ale stopniowo atmosfera, jak to w dobrym horrorze, gęstnieje, dom wywiera coraz silniejszy wpływ na wczasowiczów, budzą się dawno uśpione lęki, przypominają dawne, niewyjaśnione tragedie….


W końcu groza zaczyna atakować i obecnych - aż do rasowego, “filmowego” finału we wnętrzu nawiedzonego domu. Niby “wszystko to już było” ale akcja meandruje tak interesująco, tak ciekawie gra oczekiwaniami czytelnika, tak potrafi wywieść na manowce, a jak przychodzi co do czego, tak konkretnie kopie horrorem po głowie, że nie ma co zbierać.

Mamy w tle historii i cierpkie uwagi nt. działalności politycznej, połęczenia polityki z biznesem, żądzy pieniądza i władzy (buldożery które mają zburzyć nawidzone domostwa).


Do tego dochodzi panteon barwnych, doskonale wykreowanych postaci - nawet jeśli nieprawdziwych, to skrzących się indywidualnym charakterem. Swobodny, aż nadto wyzwolony Luker, trochę jakby alter ego samego McDowella, i jego 13-letnia córka (ich swobodna relacja wydaje się nie do zaakceptowania w naszym purytańskim XXI wieku.), zanurzona w alkoholowym ciągu Duża Barbara, śmieszna, smutna i rozbrajająca jednocześnie Duża Barbara McCray jej odrażający, cyniczny mąż-intrygant, rodzeństwo Savageów - obok horroru mamy do czynienia z sagą rodzinną w stylu telewizyjnych soap-oper, a tak żywą i intrygującą, że się czyta z zapałem nawet bez jakichkolwiek niesamowitości.


Jedno zastrzeżenie - niekoniecznie jest to duża wada, ale jednak…w trakcie lektury rodzi się pytanie, na które McDowell nie potrafi przekonująco odpowiedzieć. Lutzowie nie mogli opuścić Amityville, bo ich hipoteka trzymała (Horror Amityville), Jack Torrance z rodziną nie miał dokąd wracać z hotelu “Panorama” (Lśnienie), ale dlaczego ci południowi bogacze, którzy ewidentnie boją się ponurego domiszcza, tak kochają to - w sumie upiorne - miejsce, dlaczego pomimo swego panicznego strachu wracają tam raz za razem? Ale mniejsza o to, najważniejszy jest fun czytelniczy. 


Znakomicie napisana, szybko znikająca w oczach, rozpalona upałem, plażowo-wakacyjna książka, KANON literackiej grozy. KONIECZNIE.


PS.

Michael McDowell zmarł bardzo młodo, w wieku lat 49 na AIDS, zostawiając za sobą sławę  “najlepszego autora paperbacków w Ameryce” (ta określił go sam Stephen King), kilka znakomitych powieści i filmów, do których napisał scenariusze. Najbardziej znanym z nich jest niegdyś kultowy VHSowy hit “Sok Z Żuka” (Beetlejuice). Kto pamięta ten film, temu będzie bliżej zrozumieć charakterystyczne dla McDowella połączenie grozy i humoru, obecne również w “Żywiołakach”.


niedziela, 12 lutego 2023

Carmen Maria Machado Jej Ciało I Inne Strony 4/10

 “Jej Ciało I Inne Strony” to znakomicie przyjęty, głośno chwalony zbiór opowiadań amerykańskiej (niech was nie zwiedzie hispanojęzyczne nazwisko - Machado pochodzi z Kalifornii), balansujący na granicy tzw. “prozy współczesnej” a weird fiction - ale czy dla fana literackiej grozy aż tak udany to mariaż? No, nie dla każdego…Niestety, nie zawsze jest maj i nie każda autorka z hispanojęzycznym nazwiskiem (Enriquez!, Moreno-Garcia!, Bazterrica!) automatycznie oznacza trafienie w dziesiątkę. No i w wypadku “Ciała” - przynajmniej zdaniem piszącego te słowa - coś nie zadziałało.


+


A wszystko zaczyna się całkiem dobrze, intrygującym opowiadaniem“Mężowski Szew” (jak się niestety okaże, najlepszym z całego zbioru”). Każda kobieta ma jakąś tajemnicę - w opowiadaniu symbolizuje ją wstążka noszoną na szyi bohaterki. Niestety, mężczyzna (ba, samiec po prostu!) to tępe zwierzę i koniec końców musi się dowiedzieć, co się pod tasiemką skrywa, tym samym niszcząc  jakże udane, przepełnione seksem (wrócimy jeszcze do tematu…) życie swej kobiety.


Kolejne opowiadanie - “Inwentarz” też jest ciekawe. W czasie, gdy śmiertelny wirus (ihaaa, jesteśmy na dobrze nam znanym terytorium pandemicznego post-apo) kończy erą panowania człowieka, ostatnia ocalała zabija samotność sporządzając listę swych wszystkich erotycznych podbojów z przeszłości (pisałem, że wrócimy do seksu…).


I w końcu, na zakończenie listy pozytywów - “Wyjątkowo Odrażające”. Z bardzo męczącej formy (jednozdaniowe opisy poszczególnych odcinków wielosezonowo serialu, jakby na imdb sprawdzać), gdzie trzeba samemu mozolnie „nizać” oderwane fragmenty gęstego patchworku naracyjnego wyłania się fascynujący obraz. Coś na kształt policyjnego procedurala połączonego z krwawym thrillerem ozdobionym elementami mrocznego weird fiction Policjant z problemami małżeńskimi, jego partnerka z patrolu (Mulder&Scully :-) ), niepewna swej seksualności (no czyżby…), seria morderstw, nawiedzony ewangelista (morderca?) wchodzące do akcji sobowtóry bohaterów…Ajjj, przy bardziej tradycyjnym storytellingu to mógłby być sztos.


“Prawdziwe Kobiety Mają Ciała” to weird na pełnej, opisujący tajemniczą przypadłość, polegającą za - dosłownym - zanikaniu ciał kobiet. Klimat przypomina nieco “To, Co Straciłyśmy W Ogniu” Mariany Enriquez, ale z mniej przekonującym rezultatem artystycznym.



Pozostałe opowiadania zbioru niestety mocno rozczarowują. Starają się one przedstawić sytuacje życiowe, sytuacje kobiet na granicy, kobiet poszukujących, badających własną seksualność, w poetyce weird fiction, z reguły jednak z nieprzekonującym rezultatem.


“Rezydentka” opisuje relacje grupy twórców na stypendium twórczym w odosobnionym ośrodku leśnym. Początkowo wydaje się klimatycznie, do bohaterki wracają niepokojące wspomnienia ze spędzanych w tym samym ośrodku wakacji, można nawet snuć nadzieje na jakiś weird w scenografii rodem z “Piątku 13” ale gasną one w opisach wzajemnych relacji i klimatów niczym z telewizyjnego reality show.


W “Matkach” marzenia lesbijki o życiu rodzinnym i miłości konfrontowane są z prozą życia, w  “Ośmiu Kęsach” kobieta poddaje się zabiegowi zmniejszenia żołądka, by schudnąć i znowu być piękną, no i kończące zbiór “Towarzyskie Trudności”, opisujące, jak kobieta z rozbitą przez gwałt (?) z psychiką oddala się od otaczającego świata, ucieka w kompulsywne oglądanie pornografii zamyka w kręgu samej siebie.


+


Proza Machado jest pełnokrwista, pożądliwa i seksowna. Machado interesuje seks i poprzez jego perspektywę snuje swe niesamowite opowieści - przy czym nie chodzi tu o pornograficzne opisy, co to to nie. Autorkę nurtuje wpływ seksualności na człowieka, na jego życie, wybory, zachowania. Temat na pewno intrygujący, a pióro ma Machado mocne i doskonale potrafi snuć historie poszukujących, walczących o zrozumienie otaczającego świata i samych siebie kobiet. Tyle, że gatunkowego, grozowego funu nie za wiele, stąd też ocena, odzwierciedlająca subiektywne rozczarowanie.


Niemniej, jak pisałem na początku, “Jej Ciało I Inne Strony” to zbiór powszechnie wychwalany i wysoko ceniony, wręcz taki “instant classic” nowoczesnego weird ficrton. Fanów gatunku zachęcam do wyrobienia sobie własnego zdania - trzeba pamiętać, że ja jestem mocno biased na pulpowym horrorze ejtisowym i z tej perspektywy czasami przycinam wartościowe tytuły.

Niemniej kanonem współczesnej grozy bym tego zbiorku nie nazwał.



PS.

Kuba Luka - ocena 4/10 brzmi jak szczera polecajka dla Ciebie :-) ale o ile pamiętam, już Machado znasz - i zgodnie z naszymi przekomarzaniami - podobała Ci się bardziej niż mnie :D QED.

wtorek, 7 lutego 2023

John Fowles Kolekcjoner 7/10

“Kolekcjoner” to historia zakompleksionego incela z niższej klasy, który porywa i więzi, niczym Fritzl, swoją ofiarę licząc na zdobycie jej uczucia. A że jest do tego entomologiem amatorem, no to i analogia jest oczywista…

+


Frederick Clegg, niepozorny urzędnik skarbówki, jest samotny i nieśmiały - szczególnie w odniesieniu do kobiet, fantazjuje jednak na temat udanego pożycia małżeńskiego z przygodnie poznaną studentką malarstwa, Mirandą. Jego pasją jest kolekcjonowanie motyli.


Kiedy pewnego dnia nieoczekiwanie Frederick wygrywa w piłkarskiego totka grube pieniądze, w jego głowie rodzi się złowrogi plan; zamiana nieśmiałych marzeń w rzeczywistość.

Kupuje położony na odludziu dom z niezależną piwnicą w ogrodzie, adaptuje jej wnętrze i elegancko wyposaża, kupuje też furgonetkę i środek usypiający, po czym…. Porywa Mirandę.

Loszek w ogródku będzie od teraz jej miejsce zamieszkania. 


Młodzieniec jest wobec swej wybranki uprzedzająco grzeczny, spełnia wszystkie jej życzenia - z wyjątkiem jednego - nie chce jej wypuścić…Ma taki plan, że jakiś czas pobędą razem i przez ten okres ona być może polubi go do tego stopnia, że zgodzi się późnej zostać z nim dobrowolnie. Ustalają po krzykach i nieudolnych próbach ucieczki, ten Ostateczny termin.

Tylko czy Clegg , w sytuacji, w której jego starania nie zakończą się powodzeniem, dotrzyma słowa? Można wątpić…


+


Opis fabuły nie zajmuje wiele miejsca, bo też jest ona wyjątkowo prosta, prawie pozbawiona przygodowej akcji. “Kolekcjoner” jest drobiazgowym, przejmującym opisem pojedynku psychicznego, gry toczącej się między porywaczem/katem a jego ofiarą. Przy czym czytelnik ma możliwość wniknąć w umysły obojga bohaterów, wydarzenia bowiem opisane są najpierw z perspektywy Fredericka a potem Mirandy.


To zresztą pewna słabość powieści - pierwsza część jest absolutnie genialna (ale tak 10/10), wnika ona głęboko w umysł Kolekcjonera; jesteśmy świadkami jego cynizmu, zamierzonego okrucieństwa, psychopatycznej niewrażliwości, samo-usprawiedliwiania się. Naprawdę w trakcie lektury przebiegają po plecach dreszcze, tak bardzo złowrogie, mimo pozornego spokoju, jest zachowania Fredericka.

Niestety część druga - pamiętnik Mirandy - nieco ciągnie książkę w dół. Zbyt mało w niej spojrzenia na porwanie oczyma ofiary, zbyt dużo reminiscencji (nużący opis „romansu” Mirandy ze starszym mentorem), jakieś rozważania i dylematy na temat sensu sztuki sprzed 60 lat, które, niech mi duch Johna Fowlesa wybaczy, dziś serdecznie nudzą.


Z dwójki bohaterów “Kolekcjonera” zdecydowanie ciekawiej wypada Frederick. To kapitalna kreacja, świetny portret psychologiczny. Jak pisałem we wstępie, Clegg to typowy incel, fantazjujący o kobietach, marzący o udanym związku i odwzajemnionym uczuciu, a przy tym pogrążony tak głęboko w kompleksach, że praktycznie pozbawiony szans na nawiązanie relacji. Co ciekawe, ten incel jest jednocześnie tzw. “simpem” - podlizuje się swojej ofierze  na potęgę, płoni rumieńcem na jej widok, we wszystkim przytakuje, stara się spełnić wszelkie życzenie, no z wyjątkiem samego uwolnienia. Co ciekawe, jak bardzo by się Frederick starał być grzeczny i ugodowy, to czuje się dreszcze strachu, czuje się, że w każdej chwili może zaatakować niczym grzechotnik. Tego się - słusznie - cały czas obawia porwana dziewczyna i ten jej strach jest oddany w powieści znakomicie.

Fowles jednak nie poprzestaje na relacji kobieta - mężczyzna; źródłami gigantycznych kompleksów Clegga jest również silna, bardzo mocno opisana, różnica klasowa oraz różnica kulturowo-intelektualna. Clegg to prostak z gminu, zwykły urzędniczyna,  Miranda jest utalentowaną, uzdolnioną artystką z wyższych sfer. No, mroczny Morlok, zakompleksiony wobec pięknej Elojki. Klasowość brytyjska w pełnej krasie.



Wśród literackich “krewnych” “Kolekcjonera” na pewno warto wspomnieć powstałą prawie równocześnie “Psychozę” Roberta Blocha. Jasne, o ile amerykańska książka emocjonuje czytelnika erupcjami gwałtownej przemocy, o tyle  “Kolekcjoner” jest bardzo elegancki i scen brutalnych unika, i nawet gwałtowne wydarzenia opisane są w sposób relatywnie łagodny. Niemniej tak naprawdę powieść jest nawet mroczniejsza od amerykańskiego kuzyna; przeraża cynizmem kata, jego upiornym samousprawiedliwianiem, wiodącym do budzącego dreszcz grozy finału. A biedny Norman wylądował przecież u czubków…

No i jest jeszcze Stephen King, który w “Misery” połączył fabułę “Kolekcjonera” z własnymi lękami. I podobnie, o ile sama fabuła jest znacznie bardziej krwawa i przerażająca, to jednak na koniec czytelnik może cichutko westchnąć z ulgą, której finał “Kolekcjonera” nie zapewni…

 


Powieść dobrze się czyta. Znakomity, lekki, podsycony humorem (mimo ponurej treści) styl, dobra konstrukcja - krótkie akapity ułatwiające czytanie - “Kolekcjoner” łączy gładkość narracji z mroczną, chwytającą za gardło treścią.


Rzadko klasyfikowany gatunkowo jako “powieść grozy” (już prędzej thriller psychologiczny) , wart jednak uwagi wszystkich fanów literackiego horroru. W znakomitych opisach relacji kat-ofiara, w umiejętności oddania psychiki porywacza wyprzedza swój czas i zapowiada święcące do dziś w gatunku trendy i rozwiązania. W zasadzie KANON.


PS.

Sześćdziesiąt lat temu powstała głośna, znakomita ekranizacja “Kolekcjonera” z Tomem Courtenayem i Samanthą Eggar w rolach głównych ale mimo wszelkich starań nie była w stanie oddać całej psychologicznej głębi genialnej powieści, szczegółowego opisu  relacji kata i ofiary.

czwartek, 2 lutego 2023

Samanta Schweblin Bezpieczna Odległość 7/10

Tak się dzisiaj pisze horrory! Prawdziwe, realne lęki - matczyna obawa o swe dziecko, zagrożenia dotyczące środowiska, a do tego odrobina klasycznych rozwiązań gatunkowych (dobry porządny revenant zawsze na propsie), energiczna forma i już jest gotowy hit !



“Bezpieczna odległość” oznacza taką odległość, na jaką matka może oddalić się od swego dziecka by, w razie potrzeby, móc zdążyć na czas z konieczną pomocą. Ale oszacowanie takiej odległości nie jest proste, a spuszczenie potomstwa choćby na chwilę z oczu może prowadzić do straszliwej tragedii…


Młoda mama wraz ze swą córeczką spędza letnie miesiące na argentyńskiej prowincji. Mąż gdzieś daleko w wielkim mieście napina karierę a jego rodzina ma wypoczywać na wsi. Kobieta poznaje sąsiadkę i jej dziwnego, tajemniczego synka. Pewnego dnia ta sąsiadka opowiada dziwną i niesamowitą historię…


Mąż sąsiadki prowadził stadninę koni. Pod jego nieobecność doszło do niefortunnego zdarzenia, wypożyczony z innej hodowli bardzo drogi rozpłodowy ogier zerwał się z uwięzi i gdzieś umknął. Kobieta udała się na poszukiwania, w których towarzyszył jej mały synek (tak jest, zachowywała “bezpieczną odległość”, praktycznie nie spuszczała go z oka).

No i cóż, koń się wkrótce odnalazł w jakichś chaszczach, gdzie pił wodę z jakiegoś potoczku. Wszystko niby ok, ale po powrocie do stadniny zwierzę nagle pada na trawę ze wzdętym brzuchem a wezwany wet stwierdza, że zatruło się jakimiś wylewanymi do rzeczki chemikaliami. Nie ma żadnego ratunku.

W tym momencie matka ze zgrozą przypomina sobie, jak jej mały chłopczyk taplał się w tej samej wodzie, jak ją zlizywał z mokrych dłoni, jak pił…Już wie, że medycyna nie jest w stanie pomóc, dziecko jest skazane na śmierć, chyba że…


W okolicy mieszka tajemnicza kobieta, tak jakby jakaś szamanka czy inna czarownica. To jedyna szansa malca, który też już zaczyna okazywać symptomy zatrucia. Przy pomocy magicznych rytuałów wiedźmie udaje się ocalić życie chłopca, ale ceną jest transfer części jego duszy do innej osoby.

W efekcie zabiegu ocalały nadal żyje, nadal wygląda i bawi się jak zwykłe dziecko, ale coś się w nim nieodwracalnie zmienia. Jest dziwny, niepokojący, a co najgorsze, okazuje się, że w jego otoczeniu zaczynają ginąć inne zwierzęta - tak, jakby trucizna pozostała w jego ciele, jakby, nawet nieświadomie, stał się on swoistym “aniołem śmierci”.


W tym momencie opowieści słuchająca jej matka dziewczynki uświadamia sobie, że jej córeczka bawi się z koszmarnym dzieciakiem! Że, mimo tego, że praktycznie cały czas ma ją na oku, ona również nie zachowała “bezpiecznej odległości”! OK, niby jeszcze nic złego się nie wydarzyło, ale przerażona kobieta decyduje się na natychmiastową ucieczkę, na opuszczenie miejscowości. 


Przed samym wyjazdem zahacza o stadninę, by pożegnać się z gospodynią. Podczas ostatniego spaceru po łąkach otaczających gospodarstwo przysiadają w mokrej trawie….


+


Minipowieść Samanty Schweblin (jak samo nazwisko wskazuje, to autorka …argentyńska ;-) to raptem do dwu godzin czytania - nie dość, że ma tylko 134 strony, to jeszcze złożona jest głównie z dialogu, ale ma “pełnowymiarowy” fabularny rozmach, porusza mnóstwo wątków i budzi głęboko uśpione współczesne lęki.


Przede wszystkim - lęk matki o jej dziecko. Lęk czasami, wydaje się, przesadzony, histeryczny,  irracjonalny, ale lęk jakże dobrze znany wszystkim rodzicom na świecie. Po drugie, lęk przed zatruciem środowiska, szkodliwością współczesnej chemii, połączony z paranoicznym strachem przed Wielką Konspiracją ukrywającą tego rodzaju fakty przez opinią publiczną.

I oba te realne lęki materializują się w fabule “Bezpiecznej Odległości” znajdują wyraz w tragicznych wydarzeniach  w niej opisanych.


No a po trzecie, literacko gatunkowe - jesteśmy przecież na terytorium powieści grozy! Pojawia się zatem postać “złego dziecka”, przeklętego mały revenanta, niosącego zagrożenie. Bo wiadomo, że próba zaprzeczenia naturze, zmiany wyroku przeznaczenia, wyszarpania żywej istoty ze szponów śmierci przynieść może tylko zło. Schweblin bawi się tutaj dyskretnym nawiązaniem do kingowskiego “Cmętaża Zwieżąt”. Z kolei wątek “zatrutego dotyku” sięga aż do Nathaniela Hawthorne i jego opowiadania “Córka Rappacciniego” (jest w opowieściach niesamowitych PiW, tom 4).

Co najciekawsze, powieść tak naprawdę nie ma “villaina”, knującego zło szwarccharakteru. Mamy do czynienia raczej z tragedią, zagrożenie jest nieuświadomione, niezależne, wywołane samym faktem skażenia (no jasne, ktoś tą chemię w ziemię wylał, ale powieść zupełnie nie podąża tym tropem). No i ten genialny, ponury, zapowiadający nadchodzącą apokalipsę finał!

  

W centrum powieści jest jest niesamowita, nieświadomie złowroga i tragiczna postać chłopca, ale równie wiele uwagi skupiają na sobie obie kobiety, matki jednakowo mocno troszczące się o swe dzieci, gotowe dla nich do największych poświęceń. Mężczyźni są w tym świecie praktycznie nieobecni, to figuranci, zbędni  w opowieści o matczynych lękach.


Wyróżnia się śmiała forma opowieści. To praktycznie jeden długi dialog, rozmowa dziecka z umierającą kobietą, dialog, w którym w kolejnych flashbackach pojawią się wszystkie etapy złowrogiej historii. No i niesamowity, niepokojący styl narracji, budzący w czytelniku dodatkowy dyskomfort.


Naprawdę straszy i naprawdę zachwyca - instant classic. Warto poznać.


PS.

W Polsce pokrewne lęki znakomicie eksploruje Anna Musiałowicz (“Kuklany Las”!). Równie gorąco polecam.


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...