piątek, 23 października 2020

Piotr Borowiec Wszystkie Białe Damy 7/10

Debiutancki zbiór opowiadań Piotra Borowca, połączenie formuły klasycznej opowieści niesamowitej z żywym, często ostrym komentarzem społeczno-światopoglądowym, taki „horror zaangażowany”.


+


Już pierwsze opowiadanie, „Czwarte Użycie Noża”, jest modelowym przykładem wspomnianego połączenia. Przemoc wobec kobiet, rodzinna pedofilia powodują materializację upiornej, stworzonej z dymu i mroku istoty, gotowej pomścić krzywdy. 7/10


W „Przyczyna, Skutek, Przyczyna” mamy do czynienia ze współczesną czarownicą, a raczej „widzącą”, kobietą potrafiącą przewidzieć nadchodzące tragedie i katastrofy. Początkowo usiłuje ona, korzystając ze swego daru, zmieniać przeznaczenie, ratować ludzi, którzy mają zginąć, stopniowo widzi jednak, że jej próby idą na marne, że można zmienić przeznaczenia. 7/10


Kolejnych kilka opowiadań nieco rozczarowuje, są dość banalne,  albo niedopracowane koncepcyjnie. Po kolei :

Tytułowe „Wszystkie Białe Damy” - ghost story, z XIX wieczną Białą Damą (pierwszą), zmarłą z tęsknoty za kochankiem zamordowanym przez męża, straszącą po swej śmierci, oraz współczesnym odbiciem tej historii, 4/10

„Dla Świętego Spokoju” - w klimacie korporacyjnym (rzecz się toczy w call centre) romans supervisora z nowo przyjętą pracownicą zostaje zakłócony przez wchodzące sobie w drogę duchy byłych partnerów pary, prowadząc do nieprzekonującego, rozhisteryzowanego zakończenia.

„Akt Notarialny” - słaba klisza sucharów o „prawnikach z piekła rodem”. Niby ma być zabawnie, ale raczej warto poczytać Neidermanna i „Adwokata Diabła” 3/10. You can do it better, man. (Prawnicy jako bohaterowie opowiadań powrócą w „Polskich Upiorach”, z wiele lepszym efektem artystycznym).

No i  „Tam, Gdzie Mieszkają Szczury” jeszcze  jedno przeciętne opowiadanie obyczajowe o potworze z dziecięcych rysowane ożywającym, by „znieżywiać” tych, których nie lubią rodzice. 5/10


Zbiór zdecydowanie rusza z kopyta wraz z „Potomkiem”. To wyraźny ukłon w kierunku Lovecrafta i jego Dextera Warda oraz polskiego horroru „Medium” (a i mrugnięcie okiem w kierunku Williama Blatty’ego i Egzorcysty się znalazło).  Duch zmarłego okultysty współdziała ze swym wnukiem - księdzem egzorcystą, w ramach szczególnej spółki. Upiór „opętuje” ofiary by za chwilę duchowny mógł z sukcesem go wyegzorcyzmować. Okultysta ma jednak własną agendę; musi doprowadzić do przekazania magicznego Daru na kolejnego potomka, musi, pisząc wprost, doprowadzić księdza do współżycia…Świetnie wymyślony tekst 9/10


Kolejny sztos to „Spacer Po Szpitalu” - bardzo mocna, pulsująca gniewem i pasją wypowiedź Borowca na temat eutanazji. Upiór zmarłego na nowotwór pacjenta mści się  na szpitalnym kapelanie, odpowiedzialnym za przedłużanie męczarni chorego, pozwalając zasmakować mu tego samego losu. Pomysł lepszy od schematycznego wykonania, ale to jest świetna, poważna proza. 8/10


Następne światopoglądowe opowiadanie, chyba  najmocniejszy manifest w całym zbiorze to „Klauzula Sumienia” (dedykowana chyba prof. Chazanowi). Odmawiając aborcji zdeformowanego płodu lekarz przywołuje na świat morderczego upiora, za sprawą którego na szpitalnym oddziale neonatologicznym giną kolejne noworodki. Profesor musi przeciwdziałać, próbując powstrzymać monstrum. 9/10


Bardzo zgrabnym opowiadaniem są „Małe Dziewczynki Wcale Nie Są Głupie”. Jest tu ponura rodzinna tajemnica, niewierny mąż, skrywana zbrodnia, i …..czary (tak, znowu czarownice!). Wszystko to  oczyma małej dziewczynki, z nutką „Szóstego Zmysłu”  w tle. 7/10


I wreszcie zamykające zbiór „Słuchajcie, Coś Wam Powiem” - bardzo udana wariacja na temat „Zakazanego” (Candymana) Clive Barkera. Dwójka młodych naukowców bada miejskie legendy, które, ku ich przerażeniu okazują się prawdziwe. Wyrzucony do sedesu mały  krokodyl, naprawdę grasuje nad rzeką, zmarły z głodu niemowlak płacze nocami w bloku, w którym mieszkają, a jeż∂żąda czarnym volkswagenem banda policjantów-zwyrodnialców porywa  partnerkę badacza. Dziewczyna ginie, mężczyzna zostaje oskarżony o popełnienie zbrodni - pora na czwartą legendę…8/10


+


Piotr Borowiec to autor, mam wrażenie, nieco niedoceniony, za mało dostrzegany. O Borowcu pisze się i mówi zdecydowanie za mało, uwzględniając klasę i jakość jego prozy. Pewnie formuła opowiadania nieco mu „szkodzi”, współcześni fani preferują powieści, niemniej naprawdę bardzo warto zanurzyć się w jego świecie.

„Wszystkie Białe Damy to bardzo dobry debiut, choć też pozycja wymagająca nieco rozsmakowania. Borowiec nie pisze historyjek pulpowych dla zabawy, nie pisze horroru rozrywkowego. To bardzo zaangażowana, światopoglądowa proza, ubrana jedynie w formę opowieści niesamowitej. Jego duchy i upiory nie pojawiają się dla pustego straszenia, ona mają do wykonania określone zadania,  Tu są emocje, jest pasja, ta proza żyje !


Styl pisania jest bardzo sprawny, „użytkowy”, może nie jest on tak lekki jak, powiedzmy, Roberta Ziębińskiego, nie tak piękny, jak Jakuba Bielawskiego ale generalnie płynnie i komfortowo prowadzi on czytelnika przez opowieść. Widać u autora dużą łatwość opowiadania.


Niektóre pomysły są jeszcze dość blade a czasami zaangażowanie autora nieco „zagaduje” grozę, ze szkodą dla końcowego efektu ( aż się przypomina znane „ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”), ale w tych najmocniejszych fragmentach Borowiec wali czytelnika obuchem między oczy.

Naprawdę prawdziwą klasę autor pokaże  w kolejnym zbiorze opowiadań - „Polskie Upiory” - IMO jedną z najlepszych polskich książek grozy wydanych w XXI wieku. Niemniej już „Wszystkie Białe Damy” bardzo warto ! 


środa, 14 października 2020

Jonathan Aycliffe Pokój Naomi 10/10

Matko i córko ! Dawno się tak nie bałem podczas czytania książki ! Horror absolutny, przerażający jak diabli, doskonale wymyślony, i napisany; wybuchowa, podkręcona na maksa mieszanka znanych archetypów gatunku . Koniecznie !
+
Młody profesor uniwersytecki wraz z żoną i córką przeprowadza się do Cambridge, do eleganckiego, ponadstuletniego domu.
Podczas zakupów przed zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia ich córeczka, 4-letnia Naomi, gubi się - jej zmasakrowane przez nieznanego mordercę ciało zostaje odnalezione kolejnego dnia.
Małżonkowie, ogłuszeni tragedią, trwają w nieprzemijającej traumie. Tymczasem zaczynają ich niepokoić tajemnicze zdarzenia w domu. Coś hałasuje i łomocze na strychu, coś przestawia zabawki w pokoju dziewczynki.
Pewnego dnia do profesora zgłasza się fotoreporter z tabloidu. Pokazuje on serię zdjęć wykonanych wokół domu, na których obok małżeństwa widoczne są również inne postaci - przede wszystkim sama Naomi, a obok niej dwie inne dziewczynki, smutna kobieta i ponury mężczyzna w czerni.
Profesor bda przeszłość swego domu, odnajduje niepokojącą historię zamieszkującego w nim kiedyś doktora Liddleya, oraz jego rodziny, która znikła bez śladu.
Tymczasem detektyw prowadzący sprawę Naomi zostaje brutalnie zamordowany w podziemiach pobliskiego kościoła…
+
Zasadniczo horror w wersji literackiej nie straszy; nie to medium - to nie film, gdzie muzyka, montaż, praca kamery robią swoją robotę. Przy czytaniu odbiorca pozostawiony jest wyłącznie swojej wyobraźni. Ale, naprawdę, lektura „Pokoju Naomi” jest wyjątkowo niepokojąca nawet w nowoczesnym otoczeniu, a już gdyby miała mieć miejsce a jakimś starym domostwie…no to brrrrr. Naprawdę, jest to jedna z najbardziej straszących książek, jakie znam.
Aycliffe do budowy tej efektownej opowieści używa absolutnie klasycznych, wręcz, wydawałoby się, zgranych motywów fabularnych. Duch zmarłego dziecka nawiedzający zrozpaczonych rodziców, ostrzeżenia od zmarłych na kliszach fotograficznych (książka jest sprzed epoki cyfrowej), mroczna historia starego domu - to wszystko klasyczne zagrywki, typowe dla literatury grozy, sięgające swym rodowodem wiktoriańskich ghost stores.
Z kolei wątek fotografa ujawniającego na swych zdjęciach niepokojące zjawiska jest zaciągnięty wprost z filmowego „Omena”, do tego stopnia, że aż trudno sobie nie wyobrazić Davida Warnera w tej roli.
Do tej pozornie standardowej mieszanki smaków dosypuje jednak Aycliffe ogromną łychę chili. Duch Naomi jest od samego początku przerażający, to nie żaden słodki aniołek łagodzący cierpienie rodziców, to mroczny i śmiertelnie niebezpieczny byt.
W ślad za nim idą inne przerażające zjawiska, a przecież groza w powieści nie skończy się na staromodnym straszeniu, hałasach, tupotach i poprzestawianych zabawkach, o nie ! Pojawią się kolejne zmasakrowane trupy, pojawi się mrożąca krew w żyłach historia doktora Liddleya, stopniowo rozwijana przed oczami coraz bardziej wystraszonego czytelnika. No i pojawi się miażdżący finał, z przeraźliwym twistem fabularnym, przywołującym na pamięć „Charlesa Dextera Warda” H.P.Lovecrafta, z kolejną dawką grozy, przemocy i śmierci.
Wartość literacka powieści jest, uwzględniając oczywiście komercyjny charakter i gatunkową przynależność, bardzo wysoka. Jonathan Aycliffe (a właściwie Denis MacEoin - Aycliffe to jego pseudonim literacki) napisał „Pokój Naomi” jako taką trochę zabawę formułą horroru, na co dzień pan MacEoin to „poważny” analityk geopolityczny zajmujący się głównie problematyka Bliskiego Wschodu. Ale zabawę tę ozdobił i efektowna formą (całość stanowi wspomnienie starzejącego się profesora) i zaskakująco dobrą i przekonującą kreacją bohaterów - zwłaszcza zrozpaczonego małżeństwa.
„Pokój Naomi” wydany w 1991 roku jest utworem niejako granicznym. Z jednej strony przynależy on jeszcze do tzw. „złotej ery” horroru, z drugiej stanowi już forpocztę współczesnej grozy. Ta niewielka, znakomicie napisana książeczka dosłownie zniknie w oczach w ciągu jednego dnia - nie sposób się oderwać od lektury (choć co jakiś czas mózg musi chwilę odpoczywać obliczu tężejącej ze strony na stronę grozy).
Zaskakujące, że tak upiorna opowieść nie została do tej pory zekranizowana (przynajmniej imdb nic o tym nie wie), to byłby horror naprawdę deluxe. Absolutny klasyk, perła w gatunku. KONIECZNIE.


niedziela, 11 października 2020

Matthew Gregory Lewis Mnich 7/10

Znakomita, pełna grozy, jump scare’ów, suspensu i odważnego na swe czasy erotyzmu (tak, był nawet skandal!) powieść gotycka, stanowiąca odpowiednik ówczesnego horroru ekstremalnego; owszem, nie tak „mocna” jak powstające w tym samym czasie powieści markiza de Sade, ale za to zdecydowanie bardziej od nich popularna i powszechnie czytana. 



Ambrozjo  to młody, 30-letni opat madryckiego zakonu kapucynów.  Cieszy się w mieście rosnącą sławą z uwagi na swe płomienne, natchnione kazania. Jego fanatyczna wiara jest surowa, twarda i bezlitosna. Kiedy, wizytując sąsiedni klasztor klarysek, przypadkiem odnajduje liścik miłosny do jednej z mniszek, bez śladu współczucia czy zrozumienia wydaje ją w ręce przełożonej na okrutną, ignorując rozpaczliwe błagania o litość.


Wkrótce okazuje się jednak, że sam Ambrozjo, wystawiony na pokusę, łatwo ulega podszeptowi grzechu. Uwielbiający opata młody mnich Rosario okazuje się przy bliższym poznaniu…kobietą ! Piękna Matylda wyznaje mnichowi dozgonną miłość i, po drobnych ceregielach  (takie tam - ratuje życie opatowi ukąszonemu przez węża wysysając jad z rany…) zaciąga go do łóżka.


No, cud, miód i maliny ! Ambrozjo odnajduje w dzikim seksie sens życia, ubolewa, że stracił 30 lat na życie w cnocie i wykorzystuje każdą chwilę na oraz bardziej wyuzdane zbliżenia  z Matyldą. Wkrótce lubieżna mniszka traci jednak dla niego powab świeżości, napalony mnich potrzebuje nowych podniet. Jego uwagę przyciąga piękna, niewinna Antonia, która przybyła do kościoła prosząc o odwiedziny u chorej matki.


O dziwo, Matylda godnie znosi odtrącenie, mało tego, w miejsce erotycznych uniesień oferuje opatowi swą przyjaźń i pomoc w uwiedzeniu Antonii. Poważną przeszkodą bowiem okazuje się matka dziewczyny, która, nakrywszy mnicha na niezbyt przystojnym wobec córki zachowaniu, przejrzała jego motywy i zdecydowanie wyprosiła z domostwa.




W drugim, niezależnym wątku fabularnym kochanek zdradzonej przez Ambrozja nieszczęsnej mniszki opowiada jej bratu całą burzliwą, pełną przygód, nawiedzeń przez duchy a w końcu spotkania samego Żyda Wiecznego Tułacza historię romansu, którego końcowym efektem jest…błogosławiony stan dziewczyny (tak, więziona w klasztorze Agnes jest w ciąży). 


Mężczyźni postanawiają uwolnić dziewczynę. Dzięki swym arystokratycznym koneksjom uzyskują dla niej  papieskie zwolnienie ze ślubów zakonnych, jednak próba wydobycia mniszki z klasztoru kończy się niepowodzeniem. Jak się dowiadują, Agnes umarła i została pochowana w kryptach klasztornych. 


Gdy jedna z mniszek przekazuje informację, że dziewczyna została tak naprawdę zamordowana przez przeoryszę, rozwścieczony brat postanawia się zemścić. Uzyskuje u inkwizytora nakaz aresztowania przełożonej i wraz ze zbrojnymi pojawia się w klasztorze w trakcie uroczystej procesji…


+


„Mnich” to najbardziej „nowoczesna”, najmniej zwietrzała z klasycznych XVIIIwiecznych opowieści gotyckich. Owszem, jest tu nieco zakurzonego smędzenia, momentami mimo kolejnych przygód i nieoczekiwanych zwrotów akcji współczesny czytelnik się będzie męczył drętwym stylem i sposobem narracji. Ale ogólna ocena musi być wysoka - duża dawka makabry, grozy, seksu, przemocy i suspensu zapewnia „Mnichowi” należną sławę do dziś.


„Mnich” czyni zadość wszelkim wymaganiom konwencji powieści gotyckiej - są tu zbójcy, duchy, ponure lochy i krypty, światło księżyca na cmentarzach, gnijące zwłoki złożone w katakumbach, magiczne rytuały i czary; wszystko, co niezbędne. Jest też obowiązkowa „uciśniona dziewica” i dybiący na jej szczęście (oraz cnotę) „gotycki łotr”. 

Właśnie - ten łotr. Postaci w „Mnichu” są co do zasady sztampowe i banalne. Wyróżniają się jednak świetną kreacją przewrotna, kusicielska Matylda, sewrski model sukkuba, no i przede wszystkim sam Ambrozjo ! Obłudny i zakłamany klecha, na początku chłodny i bezduszny, później zaś, po odkryciu frajdy płynącej z seksu,    pogrążający się za sprawą swej nieokiełznanej do granic absurdu żądzy w odmętach występku i zbrodni.

Co ciekawe, Ambrozjo, mimo wszelkich okropieństw, których się na przestrzeni powieści dopuszcza, nie do końca traci sympatię (a przynajmniej jakieś zrozumienie) czytelnika. To nie jest demoniczny typ „zły z urodzenia”, to po prostu słaby, ulegający pokusie Piekieł, człowiek - dość symboliczny obraz upadku ludzkiego wobec  mocy Szatana.


Wielkim fanem powieści był sam markiz de Sade. I nic dziwnego, w sumie „Mnich” to taki trochę „Sade-light” budzący skojarzenia z nie/sławną  Sade’owską „Justyną”. Bez markizowej pornografii, bez jadowitych tyrad antychrześcijańskich i powszechnej pochwały zła, ale równie pełen makabry, przemocy, seksu, gwałtów i morderstw. 

Jeżeli by uznać markiz za protoplastę twórczości, powiedzmy Jacka Ketchuma czy Eda Lee, to powieść można porównać do gotyckiego Mastertona czy Eversona.



Inny literacki trop przychodzący na myśl podczas lektury „Mnicha” to „Rękopis Znaleziony W Saragossie” naszego Jana Potockiego. Prawdopodobnie Potocki również zaliczał się do grona fanów  święcącej wówczas triumfy popularności powieści Lewisa - w „Saragossie” pojawi się zbliżony do „Mnicha” hiszpański klimat, gotyckie lochy i labirynty, spiski, zwroty akcji, pojawi się nawet Żyd Wieczny Tułacz a w końcu nawet szkatułkowa  narracja (w „Mnichu” występująca jeszcze w powijakach). 


Sam Lewis nic więcej godnego uwagi nie napisał. Owszem, całe, niezbyt długie życie (zmarł nieco po czterdziestce, na żółtą febrę, wracając z własnych plantacji z Jamajki) tworzył i pisał, ale głównie dramaty i poezję, zupełnie dziś zapomniane. To właśnie „Mnich” zapewnił mu nieśmiertelność.


Powieść dla dociekliwych fanów gatunku, trochę wysiłku w jej lekturę trzeba dziś włożyć, ale jest to wysiłek wart poniesienia. KANON. 


PS.

„Mnich” był kilkakrotnie ekranizowany. Najświeższa próba pochodzi z roku 2011, z Vincentem Casselem w roli głównej, pozostałe pochodzą z roku 1990 oraz 1972 (tutaj w rolę Ambrozja wcielił się Franco Nero).

sobota, 10 października 2020

Kamil Staniszek "Maria Konopnicka - Kucem Być" 8/10

Zbiór felietonów znanego dziennikarza i popularyzatora muzyki metalowej, Kamila Staniszka, wydany pod jego netowym nickiem „Maria Konopnicka”, opisujący narastającą od dzieciństwa fascynację autora heavy metalem, wpływ, jaki ta muzyka miała na jego życie, młodzieńcze przygody i przeżycia. 

„Kucem Być” to z jednej strony wspaniała popkulturowa jazda przez wczesne lata 90te, postawy i zachowania ówczesnych nastolatków, z drugiej pełne żaru, emocji i autentycznej fanowskiej pasji opisy kolejnych muzycznych odkryć, i rewelacyjne, jedyne w swoim rodzaju (nikt nie pisze o metalu tak, jak Maria Konopnicka, choć wielu by chciało) recenzje wybitnych płyt w historii gatunku.

Książka napisana jest wręcz brawurowo, łączy lekkie, rozrywkowe pióro, kapitalne poczucie humoru i dystans do samego siebie (uważać w miejscach publicznych, można bowiem dostać tu i ówdzie ataków histerycznego śmiechu!). Wciągają kolejne przygody autora, opisane od wczesnych lat podstawówki do, mniej więcej początków studiów, komiczne akademie i występy szkolne, bójki i przepychanki uliczne, zalewane alkoholem imprezy licealne i koncerty metalowe. No i cały czas towarzyszy nam heavy metal !

Jedyne zastrzeżenie, to brak jakiejś większej konstrukcji całej książki. To zbiór lekko podrasowanych felietonów, jakie Maria publikował na swej stronie rejsowej (kto nie zna, ten gapa - niech natychmiast szuka na necie „Marii Konopnickiej”), owszem, ułożonych, mniej więcej chronologicznie, ale wydaje się, że można było całości nadać jeszcze bardziej atrakcyjną formę. 


Niemniej lektura „Kuca” to rewelacyjna zabawa dla każdego, komu trafi w ręce, dla fana metalu to dodatkowe przeżycie - lektura wspaniałych (czasami lepszych od samej muzyki…) recenzji i opisów muzycznych Marii. Totalnie polecam ! \m/  

piątek, 9 października 2020

Jaroslaw Grzedowicz Pan Lodowego Ogrodu 4 6/10

Zakończenie sagi Midgaardu, wciąż porządna mieszanka fantasy i sci-fi, choć nie tak dobra jak poprzednie części, rozczarowująca głównie nadmiernym pośpiechem fabularnym.


+


Co jak co, ale w cliffhangery Grzędowicz umie. Tak zakończył „trójkę” cyklu, że oczy same się rwały do części czwartej. No i początek nie zawodzi. Dowiadujemy się, w jaki sposób wyprawa po Naszą Matkę Bolesną, przerwana w poprzednim tomie w najbardziej dramatycznym momencie (z jednej strony atakuje Ślepy Wąż, z drugiej wysłannicy Van Aakena), kończy się sukcesem (drużynnicy wraz z Czyniącą docierają do Lodowego Ogrodu).

Potem jest gęsta akcja szpiegowska w samym Lodowym Ogrodzie, rozgrywka naszych bohaterów z demonicznym Szkarłatem. Fabuła jest dość wartka i zajmująca, do tego stopnia, że rozpędzony czytelnik nie zwraca uwagi na pomniejsze błędy logiczne tu i ówdzie.

Następnie następuje etap Gromadzenia Wojsk : Filar  ściąga swoich Kirenenów przy pomocy turbo-robaka, Vuko odnajduje i ratuje Klan Ognia, wypędzony przez atakujące Węże w górskie ostępy.

No i finał - Bitwa Magów. Połączone siły Van Aaakena i pustynnej Bogini atakują Lodowy Ogród, Drakkainen i Fjolsfinn wraz ze swymi wojskami bronią wyspy. W tych fragmentach fabuła chwilami uderzająco przypomina Bitwę O Winterfell ze serialu Gra O Tron (oczywiście pamiętamy, że powieść Grzędowicza jest dekadą starsza!).

+

Sagi fantasy bardzo często kończą się grubo poniżej poziomu, od którego startowały. Na tle średniej zakończenie Pana Lodowego Ogrodu i tak wypada zadowalająco. Gdyby nie to, chwilami aż zaskakujące, nadmierne „poganianie” akcji, byłoby ono naprawdę dobre. Owszem, bohaterom nagle wszystko zaczyna przychodzić za łatwo - każdy ich wyrafinowany i trudny plan spełnia się co do joty; na się wrażenie, że Grzędowicz mógłby z tego jednego dobre trzy tomy jeszcze zrobić. Ale koniec końców wszystko przynajmniej jakoś sprawnie i w dosyć zwarty sposób się kończy.

Z dwu bohaterów zdecydowanie lepiej wypada Filar - i chyba wiem, dlaczego. Drakkainen za bardzo pozycjonowany jest na alter ego autora, rzuca wątpliwymi bon motami i żarcikami, chwilami irytuje kwadratowymi przemyśleniami. W rezultacie czytając o jego przygodach ma się chwilami wrażenie uczestniczenia w wersji RPG z mało poważnym Mistrzem Gry, takim, co pomiędzy jednym a drugim atakiem na Smoka zacznie żarciochy o pizzy hawajskiej. Może i śmieszne, ale czas nieco pryska.

Jeszcze raz respect, że Grzędowicz powstrzymuje co większe szarże światopoglądowe. Będąc w jednym „grajdołku” z Ziemkiewiczem, Pilipiukiem czy Piekarą, publikując w Gazecie Polskiej, łatwo byłoby mi stracić kontrolę i pojechać jakimiś naszystowskimi jeremiadami. Tymczasem oprócz lekkiego pierdoleto o Wredniakach w rządzie i Antysystemowcu Drakkainenie, za bardzo nie rzuca się to w oczy.


Dobra pozycja, warta lektury - szczególnie biorąc pod uwagę cały, świetny cykl, którego jest zwieńczeniem.

sobota, 3 października 2020

Ira Levin Dziecko Rosemary 11/10

Jedna z dziesięciu najważniejszych i najlepszych powieści grozy wszechczasów. Po prostu. To od niej (i od jej blockbusterowej adaptacji filmowej Polańskiego) rozpoczyna się (pomału) Złota Era Hororu w literaturze.

+

Młode małżeństwo Rosemary i Guy Woodehouse wprowadzają się do eleganckiej nowojorskiej kamienicy Bramford. Domostwo cieszy się wprawdzie nienajlepszą sławą (w przeszłości doszło w nim do paru makabrycznych zabójstw kanibalistycznych, mieszkali w nim również znani okultyści i czarownicy), ale przecież w latach 60tych XX wieku nikt się żadnymi zabobonami nie będzie przejmował, a świetne warunki zamieszkania i lokalizacja są atutami nie do odparcia.

Po przeprowadzce Woodhouse’owie zaprzyjaźniają się z sąsiadami, starszym małżeństwem Castavet. Szczególnie Guy, początkujący aktor, jest zauroczony opowieściami Romana temat teatru nowojorskiego przełomu wieków.

Nowe mieszkanie to dodatkowe zmiany w życiu młodego małżeństwa.  Przede wszystkim Guy, w związku z tragicznym wypadkiem, jakiem ulega główny konkurent, otrzymuje wymarzoną rolę, która może stanowić punkt zwrotny jego kariery. Dodatkowo, ku radości Rosemary, mężczyzna w końcu zgadza się na pierwsze dziecko. 

Samo poczęcie nie przebiega wprawdzie w najlepszych okolicznościach; Rosemary tak miesza alkohole podczas uroczystej kolacji, że praktycznie traci przytomność, a jej nieświadomy stan wykorzystuje, do tego brutalnie, napalony mąż  (z dzisiejszej perspektywy trzeba by wprost napisać o gwałcie małżeńskim). Na domiar wszystkiego kobietę dręczyły koszmarne sny, z satanicznymi orgiami, i kosmatym diabłem w rolach głównych.

Niemniej najważniejsze jest odmienny stan Rosemary. Jej szczęście zakłóca tylko silny, nieustający ból w podbrzuszu. Ale  polecony jej przez Castavetów słynny nowojorski położnik, dr. Saperstein uspokaja, że takie objawy są częste u pierworódek.

Tylko stary przyjaciel Woodehouse’ów, który odwiedziwszy ciężarną Rosemary przestraszył się jej niezdrowym wyglądem, interesuje się pewnymi niepokojącymi okolicznościami dotyczącymi historii posiadłości Bramford oraz małżeństwa Castavet. Umawia się z Rosemary nam mieście, by przekazać jej uzyskane informacje, nie pojawia się jednak na miejscu…


+


Tematem „Dziecka Rosemary” jest  satanistyczny spisek, ale sataniści stanowią tylko ozdobnik w opowiadanej historii. Jej istotą jest narastająca w głównej bohaterce paranoja. Całość sytuacji, wszystkie wydarzenia w powieści ukazywane są z jej perspektywy, czytelnik konfrontowany jest z jej uczuciami i narastającymi obawami. W ten sposób  Autor prowadzi z nami szczególną, wyrafinowaną grę - cały czas zastanawiamy się, czy naprawdę Rosemary stałą się przedmiotem knowań wyznawców Szatana, czy wszystko to może to tylko rojenia przerażonej kobiety, oczekującej ze strachem pierwszego porodu. 

Horror paranoiczny (inne jego wzorcowe przykłady to „Żony Ze Stepford” samego Levina, „Chimeryczny Lokator” Rolanda Topora czy, żeby sięgnąć do klasyki - „Młody Gospodarz Brown” Nathaniela Hawthorne’a) to specyficzny wariant literatury grozy.  Przeraża on nie tyle szokującymi scenami grozy czy drastyczną przemocą, raczej wsącza niepokój w umysł czytającego, takie upiorne uczucie, że cała otaczająca nas rzeczywistość to gigantyczny spisek. 

Taki paranoiczny  strach jest w ludziach głęboko zakorzeniony i dlatego tak bardzo w powieści skuteczny - wystarczy rozejrzeć  się teraz w internetach i poczytać dziesiątki teorii spiskowych wokół covida, szczepień czy anten 5G.

Genialne są portrety postaci. Rosemary to typowa kura domowa. Gotuje, sprząta, urządza wnętrza. Guy z kolei przedstawiony jest jako  arogancki, egoistyczny buc, zapatrzony tylko w siebie i swoją karierę. Rewelacyjni są obydwoje Castavetowie, naprawdę miód malina, coś genialnego. 

Uwagę przyciąga zmiana obyczajowości, jaka miała miejsce w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.  Już pal sześć tą usłużną, uległą rolę gosposi, którą pełni w związku Rosemary, dziś powieść wywołałaby prawdopodobnie  skandal (i pewnie jakieś feministyczne protesty) - jej centralnym punktem jest przecież ordynarny gwałt małżeński ! Owszem, Rosemary jest rozżalona „instrumentalnym” potraktowaniem jej przez małżonka, przez chwilę nawet  rozważa odejście od Guya, niemniej sama przed sobą szybko usprawiedliwia jego katastrofalne (ocierające się z dzisiejszej perspektywy o przestępstwo) zachowanie.


Jeszcze zdanie na temat stylu. Levin jest, przeciwnie do np. Stephena Kinga, wyjątkowo wręcz oszczędny w słowa. Jak ma napisać jeden wyraz za dużo, to woli napisać zdanie (ba, akapit !) mniej.  Do tego fabuła jest skonstruowana misternie i precyzyjnie; w trakcie lektury odnosi się wrażenie, że słychać, niczym w zegarku, szmer dobrze naoliwionego mechanizmu. W rezultacie akcja mknie jak szalona - książka to lektura na dosłownie jedno popołudnie. Godne najwyższej pochwały (w Polsce trochę podobnie, oszczędnie i precyzyjnie, pisze swe horrory Robert Ziębiński) 


Na koniec zonk - „Dziecka Rosemary” w sumie nie trzeba czytać. Adaptacja Polańskiego jest tak wierna oryginałowi, tak przy tym doskonale zrealizowana i zagrana, że seans filmowy w zupełności zastępuje kontakt z książką. Polański przeniósł ją na ekran dosłownie „jeden do jednego” (łącznie z dialogami!) - to jedna z najwierniejszych adaptacji literatury powstałych ever. Powieść czyta się dosłownie jak nowelizację. To jeszcze jeden wyraz kunsztu Levina.


Arcydzieło. Po prostu brak skali. 11/10



PS.

Sami sataniści i ich spiski znaleźli u szczytu nie/sławy na skutek tzw. „satanic panic”, fali strachu przed porywaniem dzieci, rytualnym morderstwom i perwersyjnym praktykom seksualnym, wywołanej publikacją fajkowego dogu-horroru „Michelle Remembers” w roku 1980. Był czas, że bardzo chciałem tej książki w Polsce, teraz błagam, by nikomu nie przyszło do głowy próbować jej wydać. Znając  mentalną proweniencję naszego rządu prawdopodobnie w krótkim czasie doczekalibyśmy się zakazu publikacji jakichkolwiek horrorów…


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...