niedziela, 28 stycznia 2018

Clive Barker Księgi Krwi 2 8/10

Ze zbiorami opowiadań grozy jest jak z fasolkami wszystkich smaków, zawsze znajdą się trochę mniej smaczne. Tak jest właśnie z drugim tomem "Ksiąg Krwi" Clive Barkera.
Nie znaczy to bynajmniej, że opowiadania tam zawarte są słabe. Barker pisząc cykl Ksiąg Krwi był w takim  gazie, że nawet jakby książkę telefoniczną Londynu przepisał, to też by mu ciekawie wyszło. Jednak najlepsze, co Barkerowi wychodzi, to makabryczny, brutalny horror, a w drugim tomie serii górę nad grozą bierze bizarrowa dziwaczność czy nawet pełna rozmachu fantastyka.
Całość zaczyna się konkretnym sztosem. "Strach" to świetny  thrillero/horror psychologiczny, w stylu filmów "Piła" czy "Old Boy", w którym szalony psychopata zadaje uwięzionym przez siebie ofiarom szereg tortur psychicznych, szukając granicy przełamania ich lęków. Czyniąc to sam usiłuje uciec przed własnym koszmarem, który  jednak dopadnie go w świetnym slasherowym zakończeniu.
 "Nowe Morderstwa Przy Rue Morgue" to jedno ze słabszych opowiadań w Księgach. Barker w zasadzie tylko powtarza oryginalny pomysł Poego, a na dodatek sporo grozy oryginału ulatuje zastąpione groteskowym pomysłem uczłowieczania małpy (nie mógł mi wyjść z głowy Tytus de Zoo...). Na plus świetna, pełna napięcia scena zejścia do kryjówki potwora.
Kolejne opowiadanie na bardzo długo zapadnie w pamięć czytelników. "Jacqueline Ess", to dziwaczna feministyczna fantazja, w której bizarro i rozliczne sceny gore przeważają na elementami grozy. Pewna kobieta po nieudanej próbie samobójczej uzyskuje moce fizycznego przekształcania ciał innych osób. Najbardziej zaskakująca jest pierwsza ich manifestacja podczas której Jacqueline siłą swej wyobraźni przemienia psychoterapeutę w kobietę. Przychodzi kolej na kolejne ofiary, krew i inne płyny ustrojowe bryzgają strumieniami, trzeszczą łamane kości, ale sam pomysł fabularny zmierza donikąd i zostawia czytelnika niezbyt usatysfakcjonowanego.
Podobnie jest  z ostatnim w tomie tekstem. "Skóry Ojców" - opowieść o konfrontacji ludzi z żyjącymi na pustyni w Arizonie potworami przypomina bardzo finałowe sceny późniejszej powieści Barkera - Cabal. Nieograniczona wyobraźnia Autora zachwyca rozmachem, może się też podobać żywe tempo akcji, ale opowieść przypomina bardziej fantasy niż horror.

Być może drugi tom Ksiąg Krwi nie jest tak wspaniały, jak pierwszy, niemniej, jak to często w tego rodzaju wypadkach bywa, ocena całości jest większa niż poszczególnych części składowych. Jeden czy dwa nieco "łagodniejsze" teksty tylko pozwalają zaostrzyć apetyt na kolejne wspaniałe opowiadania grozy. Bardzo silne 8/10

Horror a sprawa polska

Horror nie ma w Polsce łatwo. Nie, żeby gdziekolwiek ten specyficzny gatunek był szczególnie szanowany,  ale niechęć mainstreamu do horroru nad Wisłą ma rozmiar wyjątkowy, wyróżniający się nawet na tle światowym.
Szukając przyczyn tego stanu rzeczy sięgnąć trzeba do samego początku - do momentu w którym horror rodził się jako odrębny artystyczny gatunek narracyjny (dla czystości przekazu odpuśćmy sobie elementy grozy zawarte w baśniach czy mitach). Rozumiana współcześnie groza wkroczyła na salony światowe wraz z przełomem wieków XVIII (literatura gotycka) i XIX wiecznym romantyzmem. Ten okres przyniósł ze sobą do literatury duchy, upiory, widma z legend ludowych. To wtedy Lewis napisał Mnicha. Polidori Wampira, Shelley Frankensteina, a Maturin Melmotha Wędrowca. W romantyzmie rozbłysła gwiazda amerykańskiego nowelisty E.A.Poego, pisali swe dzieła Hawthorne, Irving, Hoffman, Le Fanu,, Gautier czy Merimee. Elementy grozy znajdowały się w ogromnej ilości powstających wówczas dzieł literackich.
Polska na początku nie odbiegała istotnie od światowych standardów. Józef Ossoliński napisał zbiór nowel "niesamowitych" Wieczory Badeńskie, Ballady I Romanse czy Dziady Cz II i IV Mickiewicza (a także niektóre dramaty Słowackiego) również zawierają w sobie sporo elementów horroru. Kres jednak romantycznym strachom literackim położyło... Powstanie Listopadowe. W jego konsekwencji polscy pisarze poczuli się sumieniem narodu a swe pióra oddali w służbę uniesieniom patriotycznym. Ot, czasami jakiś arystokrata w chwili wolnej, dla zabawy napisał sobie opowiadanko "niesamowite" ("Ja Gorę" Rzewuskiego, "Narożna Kamienica" Korzeniowskiego), ale co do zasady romantyczne duchy zostały z krajowej literatury wygnane.
Sytuację zmienił przełom wieków XIX i XX i dominujące wtedy w świecie prądy duchowe i  kulturowe, które przyniosły prawdziwy rozkwit wszelkiej maści niesamowitości. W USA piszą swe opowiadania Bierce, Wharton, Chambers, Lovecraft, w Anglii  M.R. James, Blackwood, Machen, Benson., w Europie de Maupassant, Ewers, Strobl (całą anglojęzyczną prozę tej epoki świetnie reprezentuje Biblioteka Grozy C&T).
W Polsce elementy nadprzyrodzone, niesamowite do literatury wprowadziła Młoda Polska. Taki ton występuje w ówczesnej poezji Kasprowicza, Micińskiego (swoisty hołd po latach oddadzą im polscy twórcy metalowi - Roman Kostrzewski czy Adam Nergal Darski, używając fragmentów mrocznej poezji w swych tekstach) , dramatach Wyspiańskego, twórczości Przybyszewskiego.
Odzyskanie niepodległości przyniosło w tej mierze prawie całkowitą normalizację. polscy autorzy zaczęli chętnie sięgać po fantastykę "nienaukową", często tożsamą z grozą. (Solidny wybór twórczości z tego okresu zawiera 6tomowa, wydana jeszcze w latach 80tych antologia Polska Nowela Fantastyczna). Przede wszystkim zaś w okresie tym tworzy pierwszy krajowy geniusz gatunku - Stefan Grabiński.

Wszystko jednak runęło z hukiem po drugiej wojnie światowej. Panujący w Polsce przez 45 lat realny socjalizm nie poważał, delikatnie rzecz ujmując, fantastyki nienaukowej. Pomijając już ciemności ery socrealizmu, przez prawie cały PRL "horror" był traktowany jak rozrywka niegodna nowoczesnego człowieka kulturalnego. Literatura grozy nie była wydawana, nie była promowana, była uznawana za mało poważne hobby, przeciwnie do "twardej' sci fi, która kanalizować miała marzenia ludzi o szczęśliwej przyszłości w komunistycznym raju i zachęcać młodzież do rozwijania pasji technicznych.
Warto wspomnieć, że w PRL działali "hobbyści" niesamowitości, którzy, na miarę możliwości starali się popularyzować horror. Takim popularyzatorem był np Krzysztof Teodor Toeplitz, jeszcze w latach 60tych odpowiedzialny za powstanie  i scenariusze do serialu tv "Opowieści Niezwykłe" (ekranizacje klasycznych opowiadań niesamowitych, m.in .Grabińskiego), a także redaktor chyba jedynej antologii powstałych w PRL opowiadań niesamowitych Opowieści Z Dreszczykiem. Zasługi na tym polu miał również sam Stanisław Lem, firmujący dość efemeryczną serię wydawniczą "Stanisław Lem Poleca", w ramach której wydane zostały zbiory opowiadań Grabińskiego czy M. R. Jamesa.
"Horror" literacki wydawany był jedynie jako wartościowy historycznie element dziedzictwa kulturowego. Tutaj wspomnieć można tzw. "białą serię gotycką" krakowskiego Wydawnictwa Literackiego (m.in. Walpole, Radcliffe, Bierce, Le Fanu, de la Mare, Poe, Gautier) czy też tzw 'Biblioteka Grozy" PIW - specjalizująca się w "narodowych" antologiach grozy (m.in. francuska, rosyjska, niemiecka, japońska czy czy niderlandzka).
Poważnie "nowoczesną" grozę uprawiać można było jedynie pod przykrywką - tak postępował np. Stanisław Lem, pisząc swe rewelacyjne, pełnie niesamowitości opowiadania (m.in. Opowieści O Pilocie Pirxie", "Maska") czy zawierające oczywiste elementy grozy i horroru powieści  - "Śledztwo", "Niezwyciężony" czy (creme de la creme) "Solaris".
Inną metodą "ukrywania grozy" było funkcjonowanie na obrzeżach literackiego mainstreamu. Tak pisał swe, zawierające silny element weirdowy, powieści Kazimierz Truchanowski (np. "Totenhorn"), tak działał Henryk Vogler (rewelacyjne, dziś niesłusznie zapomniane "Opowieści Fantastyczne").
Horror rozrywkowy, komercyjny, był prawie nieobecny. Sytuacja lekko zmieniała się pod koniec lat 80tych, kiedy to po estetykę horroru (wciąż jednak wyłącznie jako stylizację) sięgnął znany twórca kryminałów milicyjnych Jerzy Siewierski (" Sześć Barw Grozy", "Przeraźliwy Chłód").
Na takim tle eksplodował wolny rynek przełomu lat 80tych i 90tych. W końcu nikt nikomu nie starał się kształtować gustów ani niczego nie narzucać. Horror, reprezentowany przez krzykliwe, kolorowe, w świadomie złym guście campowe okładki, zagościł na stołach i stolikach księgarni  czy ulicznych bukinistów. Guy N. Smith, Masterton, Herbert, King, Koontz, Barker, Saul - naraz pojawiło się wszystko. Czytelnicy przez chwilę jakby zapomnieli, w ramach odczucia pełnej swobody, o narzucanych latami konwenansach i odczuciach.
Ale ożywienie było chwilowe... wkrótce nakłady zaczęły lecieć na łeb, na szyję,  a ludzie kupować grozy mniej i mniej. Znane są opinie, że to fatalny poziom literacki grozowej rewolucji (z naczelnym tu przykładem prozy Guy N. Smitha) spowodował "niechęć wydawców" do horroru. To jednak nieprawda. To, po krótkiej chwili, do głosu doszła polska norma kulturowa, która słowo "horror" uważa za coś wstydliwego, godnego ukrycia, wręcz synonim złego smaku. Takie nastawienie owocuje potem charakterystycznym dla naszego kraju nazewnictwem - kiedykolwiek jakiś horror osiąga niewątpliwy poziom artystyczny, nazywany zaczyna być "thrillerem" (horror przecież z samej swej definicji nie może być niczym dobrym). W taki sposób "thrillerami" stały się "Psychoza", "Milczenie Owiec", "Dziecko Rosemary", czy "Lśnienie".
Powyższe nastawienie spowodowało, że lata 90te były dla rodzimych autorów bardzo niewdzięczne. Polska groza w tym okresie prawie że nie istniała - poszczególne tytuły wydawane były sporadycznie, często dość przypadkowo. Warto tu wspomnieć tom świetnych opowiadań Tadeusza Oszubskiego "Drapieżnik", czy rewelacyjne weirdowe powieści Małgorzaty Saramonowicz ("Siostra", "Lustra", "Sanatorium").W kategorii grozy traktowany był też tom Grzędowicza "Księga Jesiennych Demonów".
Stopniowo jednak do głosu dochodzić zaczęli ci młodzi twórcy ("uczniowie" Kinga, Koontza, czy Mastertona), którzy swego czasu namiętnie rzucili się na produkty boomu grozowego z początku lat 90tych. Kariery literackie rozpoczęli m.in. Orbitowski, Paliński, Małecki, coraz więcej opowiadań wychodziło w ramach czasopism fantastycznych. Zaczęły się też mnożyć rozliczne antologie. Młodzi Autorzy tworzyli, publikowali, zdobywali niezbędne doświadczenie i pracowali nad stylem.
Druga dekada XXI wieku to już prawdziwy wysyp - coś, co można nazwać "złotym wiekiem polskiej grozy". Samych antologii zostało wydanych dobrze ponad 30, pełnowymiarowych książek dobre kilka setek. Są Autorzy wyspecjalizowani w gatunku, z dziesiątkami publikacji. Obok wspomnianych Orbitowskiego czy Palińskiego przywołać można np. Stefana Dardę, Piotra Kulpę, Kazimierza Kyrcza, Dawida Kaina, Roberta Cichowlasa, Łukasza Radeckiego, Łukasza Henela. Mnóstwo jest też debiutantów, z jedną, dwoma książkami na koncie, których kolejne tytuły pokażą kierunek rozwoju.
Jak wygląda ta młoda polska groza ? Dominuje nurt "kingowsko-mastertonowski" (twórcy chętnie powołują się na te właśnie nazwiska jako główną inspirację). Tak pisał Orbitowski, tak pisze Darda czy Paliński. Częśc z nich emigruje trwale do mainstreamu (wspomniani Orbit czy Małecki), część realizuje się również tworząc duszne dreszczowce czy kryminały.
Odrębną grupę stanowią "weirdowcy" (lwia ich część związana jest z portalem pessimus.pl). Ich niekoronowaną gwiazdą jest wspaniały Wojtek Gunia, którego zbiór "Powrót" czy powieść "Nie Ma Wędrowca" to instant classics nowego polskiego weird fiction. W tej grupie piszą też autorzy wydawani w ramach Biblioteki Okolicy Strachu (tzw. BOLS) - Damian Zdanowicz, Agnieszka Kwiatkowska czy Krzysztof Maciejewski.
Trzeci nurt w końcu wo, często "ekstremiści". Chętniej jako wzór swych inspiracji wymieniający takich mistrzów jak Clive Barker, Edward Lee, Jack Ketchum czy niegdysiejsze gwiazdy pulpy - Guy N. MSith i Masterton (ten w swych bardziej pulpowych wcieleniach). Warto tutaj przywołać dwa undergroundowe wydawnictwa promujące ten nurt - Dom Horroru i Phantom Books.

Generalnie, patrząc na ilość wydawanych pozycji, jesteśmy zdecydowanie w "złotym wieku" polskiej grozy. Wychowani na boomie lat 90tych autorzy piszą dużo i chętnie. Niestety, ogólne nastawienie społeczne wobec horroru nie ulega nadzwyczajnej zmianie. To wciąż dość hermetyczne getto. Ilość wydawanych tytułów ma się nijak do, często mikroskopijnych, nakładów. W ogóle można odnieść wrażenie, że tyle samo ludzi w Polsce pisze grozę (ewentualnie pisze o grozie), co ją czyta. Raczej niemożliwe jest utrzymywanie się wyłącznie z pisania grozy.
Ale cóż, mówi się trudno i kocha się dalej - wypada się cieszyć z dużej ilości materiału do czytania, życzyć twórcom wytrwałości, i jak najlepszych pomysłów,. wydawcom rosnącej popularności i dochodów. Im więcej tytułów powstaje, tym większe prawdopodobieństwo, że znajdą się wśród nich prawdziwe perły - pozycje wspaniałe i znaczące w skali również międzynarodowej.

niedziela, 21 stycznia 2018

Stefan Grabiński Wyspa Itongo 6/10


Stefan Grabiński to geniusz weird fiction, ale opowiadania wychodziły mi zdecydowanie lepiej niż powieści. Dowodem tego jest bardzo przeciętna powieść fantastyczno-przygodowa "Wyspa Itongo"

Na początek zdanie ostrzeżenia - tekst poniżej zawiera opisy, które mogą zostać uznane za spojlery, więc jakby co, to be warned.

Bohaterem "Wyspy" jest Jan Gniewosz, "wybraniec duchów", człowiek, który potrafi nawiązywac kontakt z umarłymi (pół wieku później ten sam pomysł wykorzysta w swej sadze Nekroskop Brian Lumey). Poczęty  w nawiedzonym domu przez przypadkowo połączoną tam wolą duchów parę, chłopak, od dzieciństwa przejawia silne zdolności  nadzmysłowe. Początkowo objawiają się one zdolnością telekinezy. Znany badacz zjawisk paranormalnych sprowadza Gniewosza do swego instytutu i rozpoczyna badania. Młodzieniec staje się głośnym warszawskim medium, pozwalając uczestnikom seansów na kontakt ze zmarłymi bliskimi. Dzięki zdolnościom  medium udaje się również wyjaśnić tajemnicę nawiedzonego domostwa, w którym się począł.
Niestety talent mediumiczny wymaga poświęcenia - niemożliwe jest jego łączenie z miłością fiazyczną. Kiedy Gniewosz zakochuje się w pięknej wdowie, tajemnice moce kierujące jego życiem na drodze rodzącego się uczucie, sprowadzając na wybrankę straszną śmierć w wypadku.
Serce młodego nie sługa, po okresie żałoby zakochuje się on ponownie. Udaje mu się nawet ożenć z kolejną panią, kiedy jednak obydwoje wyruszają w wielką podróż do Autralii, ich statek ulega katastrofie. Młoda żona tonie, bohatera z jednym tylko przyjacielem rozszalały żywioł wyrzuca na brzeg tajemniczej, nieobecnej na mapach wyspy.
W tym momencie zmienia się charakter powieści - z okultystyczno mediumicznej na przygodowo egzotyczną. Bohater w któtkim czasie zostaje królem dzikusów, pokonuje spiskującego czarownika, następnie podbija sąsiednie plemię, i nawiązuje romans z  dziewiczą kapłanką, co budzi sprzeciw wśród miejscowych, jak również gniew sił panujących na wyspie.

Część "mediumiczna" to taki rozwodniony Grabiński, niewiele grozy, trochę taki produkcyjniak o seansach, ektoplaźmie i smętnych duchach, ale w sumie to wciąż dość porządne "grabińskie" czytadło.
Część przygodowa jednak zawodzi. Tytułowa Wyspa Itongo to dramatyczne pomieszanie z poplątaniem wszelkiej maści egzotycznych pomysłów, które przychodzą Grabińskiemu do głowy. Żeby jakoś usprawiedlwić uprawiane na wyspie multi kulti Wielki Stefan bajdurzy coś o "lądzie, na który przed wiekami trafiały wszystkie ludy". Stąd w opisach etnograficznych mieszają się motywy indyjskie, pacyficzne (pojawiają się nawet posągi ala Wyspa Wielkanocna) z południowoamerykańskimi. Żeby było pocieszniej, mimo "starożytności" ludu Itongo, wpływy te uwzględniają podboje konkwistadorów, bowiem co i rusz pojawiają się, groteskowo, motywy hiszpańskie !
Niepoprawny politycznie rasizm i przekonanie o przyrodzonej głupocie "niebiałych" ludzi przebija z każdej strony - będąc dość zabawnym dokumentem swego czasu. Generalnie przybycie białych sprowadza na Itongo prawdziwą katastrofę - nie dość, że na dzień dobry przybysze zagarniają władzę na wyspie, brutalnie prześladując opozycję, to jeszcze matychmiast wszczynają wojnę w konsekwencji podbijając sąsiednie plemię, by szczęśliwym do tej pory wyspiarzom zafundować wątpliwe atrakcje postępu i rewolucji przemysłowej (koniec książki to opisy fabryk i kopalń, które biali najeźdźcy nasadzili na dziewiczej Itongo). Na dodatek Grabińskiemu całkowicie zmienia się pomysł na bohatera - wybraniec duchów zamienia się ni stąd ni zowąd w wannabe Conana. Musztruje "dzikusów", miota się w wir walki, wymachuje mieczem, uwodzi chętną dziewoję...no, taka ówczesna pulpa przygodowa, nie wyrafinowane weird fiction opowiadań.

"Wyspa Itongo" nie jest całkowitą porażką. Na jej plus liczy się żwawe tempo przygód oraz dramatyczne, niejednoznaczne zakończenie, ale na pewno nie należy od niej rozpoczynać przygody z Grabińskim


środa, 17 stycznia 2018

Clive Barker Księgi Krwi 1 12/10

"Twierdzenie (wypowiadane przez niektórych autorów), że fundamentem horroru jest zestawienie tego, co normalne z nadnaturalnościąi obcością, nie jest zbyt odległe od poglądu (głoszonego przez pewnych wydawców), iż horror po prostu musi opisywać zwyczajny dzień szarego człowieka z konfrontacji z niesamowitością".
To zdanie, zapisane przez Ramseya Campbell we wstępie do "Ksiąg Krwi" pasuje jak ulał do znacznej części współczesnej literatury grozy, tej, której niekwestionowaną gwiazdą jest Stephen King czy, w polskiej skali, Graham Masterton.
Ale Campbell pisze dalej :
"Dzięki Bogu, nikt nie przekonał Poego do takiego poglądu. I dzięki Bogu za pisarzy tak radykalnych jak Clive Barker".

Trudno o lepsze, bardziej "w punkt", wprowadzenie do Ksiąg Krwi - fascynującego, odrażającego, ekstremalnego a przede wszystkim porażająco dobrego zbioru opowiadań. Dziki i nieokiełznany Barker jest całkowitym zaprzeczeniem tego horroru "dnia codziennego". W Księgach Krwi nie ma miejsca na ślad choćby realności - żyjemy w jakimś szalonym uniwersum, gdzie tuż za cienką granicą naszego świata ( "Krwawa Księga") czai się nadnaturalny horror. W tym świecie "zwykły" slasher o grasującym w nowojorskim metrze seryjnym mordercy nagle, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki (a raczej walnięciem młota) zmienia się w kosmicznej skali makabrę.("Nocny Pociąg Z Mięsem"). Wokół nas krążą niewidoczne, lecz nieodmiennie wrogie siły piekła (przypominająca polskie klechdy ludowe, jak to chłopek z diabłem wygrywał humoreska "Yattering I Jack"). Chłopcy w odosobnionym poprawczaku oddają się przerażającym animalistycznym kultom (najcudowniejszy i nastraszniejszy, wymykający się jednoznacznemu rozumieniu "Blues Świńskiej Krwi"). Po upadającym teatrze grasują, grając życie, duchy zmarłych aktorów ("Seks, Śmierć I Światło Gwiazd"). W końcu, w scenie rodem z najbardziej absurdalnych bizarro horrorów, scenie, która zostanie z czytelnikiem na zawsze, ludność dwu jugosłowiańskich miast dosłownie znoszą się z powierzchni ziemi ("W Górach, Miastach").

Lektura "Ksiąg Krwi" to jak uczestnictwo w kolacji wydanej przez Hannibala Lectera, gdzie serwuje się ludzką wątrobę zasmażaną z cebulką do chianti i carpaccio z dziewczęcej polędwicy. To zdecydowanie nie jest proza dla każdego. Radykalni wyznawcy estetyki Stephena Kinga mogą się  czuć niekomfortowo, intensywność lektury może ich zniechęcać a szalone pomysły wydawać się zbyt dziwacznymi. Ale dla tych, którzy w horrorze lubią ostre smaki, Barker będzie wspaniałą przygodą.

W mojej ocenie "Księgi Krwi"  to Prawdopodobnie Najlepszy Zbiór Opowiadań Grozy, Powstały Kiedykolwiek. Plain and simple. To proza wspaniała, absolutnie równa geniuszem i znaczeniem gatunkowym Poemu, Lovecraftowi, czy naszemu Grabińskiemu. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać.

Rzecz KULTowa. Brak skali na ocenę - dlatego piszę 12/10

PS.  Co zabawne, jedyne polskie wydanie Ksiąg Krwi miało miejsce w ramach pulpowych serii Phantom Pressu czy Zyska, pomiędzy kolejnymi Guyami N.Smithami a Danami Reed.

wtorek, 9 stycznia 2018

Grzegorz Gajek Malowidło 3/10

"Klub Dumas" spotyka się z "Nie Oglądaj Się Teraz", z nieudanym niestety skutkiem...

Kiedyś było inaczej. Kiedyś zjawisko pn. "polska groza" praktycznie nie istniało. Nowe krajowe tytuły można było liczyć na palcach jednej ręki. Jednak ostatnie lata to prawdziwa eksplozja, przynajmniej pod względem ilościowym. Obecnie katalog polskich pozycji grozowych obejmuje kilkaset pozycji i wciąż energicznie się rozrasta. Pytanie jednak, czy ta ilość przechodzi w jakość."Malowidło" Grzegorza Gajka nie jest niestety zbyt zachęcającym przykładem.



Bohater powieści, Karol, kupuje na Śląsku podupadły dworek. Wprowadza się do niego i rozpoczyna niemrawe prace remontowe. W ich trakcie odnajduje schowany tajemniczy obraz. Chcąc wyjaśnić jego pochodzenie rozpoczyna serię podróży transeuropejskich. Podczas jednego z wyjazdów poznaje baronową Grabińską (jak rozumiem, pun intended), byłą właścicielkę dworku, która wyjawia mu związek pomiędzy malowidłem a historią jej rodziny. Dodatkowo okazuje się, że Karol walczy z traumą tkwiącą w jego własnej przeszłości. Napędzany tą traumą która nawiedza jego sny, nie pozwala mu się wyciszyć, zapomnieć, angażuje się coraz bardziej w wyjaśnienie tajemnicy obrazu.

I to by było na tyle. W "Malowidle" bowiem zasadniczo NIC SIĘ NIE DZIEJE. Tak dosłownie nic. Bohater czasem zdrapie trochę starego tynku, czasem zupę se odgrzeje, do miasta pojedzie, z baronową pogada..Jego nieustanne podróże niespecjalnie popychają akcję naprzód, za to mogą być traktowane jak reklama swobodnego ruchu transgranicznego w UE.
Co gorsza, brak akcji idzie w parze z brakiem ciekawej opowieści. Żadna z trzech splatających się w książce historii - (historia obrazu, historia rodu Grabińskich, historia Karola) nie jest ani straszna, ani specjalnie interesująca. Chaotyczna historia Malowidła jest pełna dziur. Nie bardzo wiadomo, jak łączy się ona z nużącą opowieścią o rodzie Grabińskich. Zdecydowanie zbyt dużo różnych krewnych  i znajomych królika przeplata się bez ładu i składu, myląc nawet uważnego czytelnika. W rezultacie odnosi się wrażenie, że człowiek wylądował  na nudnym spotkaniu rodzinnym, gdzie jakaś zmurszała stryjenka wywodzi rodzinne koligacje. Na dodatek obie te historie w zasadzie nijak się nie wiążą z opowieścią Karola (stanowiący teoretycznie łącznik finał historii obrazu jest absolutnie pretekstowy).

Szkoda niezłego potencjału tkwiącego w pomyśle na książkę - przecież  sam dobrze napisany wątek śledczy mógłby, przynajmniej przygodowo (jak u Perez Reverte'a), napędzić akcję. Co ciekawe, Autor dał sobie szansę na coś więcej, na marginesie opowieści tli się wątek zaginionych dzieci, zawierający możliwość zbudowania świetnej story, ale wątek ten zaniknął bez żadnego wytłumaczenia.

Wytknę też pomniejsze kontrowersje narracyjne - za nader mało prawdopodobny uznać należy zarówno fakt posiadania przez polską szlachtę majątku praktycznie w środku niemieckiego Śląska, jak i fakt zatrudnienia do remontu dworku pod Jelenią Górą ekipy ślązaków (na co ma zdaje się wskazywać pocieszna pseudogwarowa stylizacja językowa). W tych okolicach spodziewałbym się raczej wschodniego (Sami Swoi)  zaciągania...

Finał powieści z cytatem z legendarnego "I Walked With Zombie" dobrze świadczy o Autora znajomości gatunku, ale nie jest w stanie uratować monotonnej i co najwyżej przygnębiająco smutnej opowieści Sprawność warsztatowa nie wystarcza. Owszem, tekst czyta się dobrze, ale to wszystko. Trzymam kciuki,  życzę Grzegorzowi Gajkowi jak najlepszych powieści w przyszłości, ale "Malowidłu" mówię z przykrością "nie". Daphne du Maurier napisała to dużo lepiej....

środa, 3 stycznia 2018

Guy N. Smith Obóz 7/10

Bardzo zaskakująca, zupełnie nie Guy N. Smithowa pozycja - bardziej thriller medyczny niż pulpowy horror.


W ośrodku wczasowym "Raj" przypadkowo wybrana grupa osób poddawana jest prowadzonym przez państwo tajnym eksperymentom, polegającym na stałym podawaniu nowego środka halucynogennego. Tak dokładnie nie bardzo wiadomo, jak on działa (Guy nie wchodzi w zbędne szczegóły :) ) - generalnie wzmacnia on do maksimum odczucia i wyobrażenia badanych ludzi, W efekcie mamy do czynienia z serią dość groteskowych sytuacji -  pewne małżeństwo wierząc, że nadeszła Nowa Epoka Lodowcowa, siedzi zziębnięte w campingu (w rzeczywistości jest środek upalnego lata), szalony lewacki agitator usiłuje wzniecić w ośrodku robotniczą rewolucję, pewna kobieta zachodzi w urojoną ciążę.
Początkowo eksperyment wydaje się nieszkodliwy, kiedy jednak oszołomiony koktajlem specyfiku i własnych narkotyków hippis w szale morduje dwie dziewczyny, sytuacja gęstnieje. Co gorsza, antidotum na specyfik okazuje się bezskuteczne, ofiary pogrążają się coraz bardziej w obłędzie. Do obozu przybywa wynajęty przez państwo killer. Zagrażające ujawnieniu tajemnicy osoby zaczynają ginąć w serii nieszczęśliwych wypadków.


"Obóz" wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony za pochwałę zasługuje Guyowa ambicja napisania czegoś lepszego niż codzienna pulpa. Zdania budowane są staranniej, fraza tekstu jest wyraźnie lepsza, mniej też wątpliwych ozdobników stylistycznych (wykrzykniki, kursywy itp.). Akcja obywa się bez nadmiaru tanich chwytów, wulgarnego seksu czy gore. Na odrębną pochwałę zasługuje  zaskakująco dobry (jak na Phantom Press) przekład - komunikatywny i przejrzysty w czytaniu.
Pomysł na powieść jest całkiem atrakcyjny, niestety, jego wykonanie tradycyjnie kiepskie. Nie dość, że fabuła zmierza zasadniczo donikąd, to jeszcze urywa się bez sensu w połowie opowiadanej historii. To częsta przypadłość Guya - efekt braku planu i pisania na czas pod umówione deadliny. Nie musi to być wielka wada - w końcu nie o sprawność warsztatową w książeczkach Guya N. Smitha idzie. GNS cieszy się wręcz "pewną renomą" - prostackie efekty specjalne czy szajska narracja to jego trademarki.  Ale kiedy pozbawia on swą prozę pulpowego mięsa i usiłuje skonstruować "regularny" thriller - słabości techniczne prozy stają się tym bardziej widoczne. Parę campowych scen i  nieźle wykreowana galeria barwnych postaci, to nieco za mało. Za ambicję - aż 8/10, za samą powieść tylko 4/10, a do tego punkcik za nazwisko.



Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...