piątek, 28 lutego 2020

Tomasz Czarny&Marcin Piotrowski Leśne Ostępy 6/10

**Tomasz Czarny&Marcin Piotrowski   Leśne Ostępy   6/10 **

„Nocne Ostępy” to komediowy slasher, nie tyle powieść grozy co gigantyczna zgrywa, pastisz serii Piątek 13 (z elementami autopastiszu gatunkowego w stylu Krzyku -  ale to wszyscy w Ostępach fascynują sie horrorem i metalem). Fabuły nie ma prawie wcale, zastąpiona jest ona lawiną lepszych i gorszych żartów, co jakiś czas przerywanych dość pretekstowymi jump scare’ami, zmierzających do zaskakująco dobrego, efektownie straszącego finału.
+
Szóstka młodych przyjaciół wyrusza na piknik nad jezioro z zamiarem dobrej zabawy, picia, ćpania i pieprzenia. 
Prawa i porządku na miejscu pilnuje groteskowa para policjantów. Para ta zajmuje się głównie uprawianiem wspólnie seksu, a mieliby co robić, nad jeziorem bowiem grasuje maniak morderca.
Zebrana nad jeziorem młodzież ignoruje ostrzeżenia policjantów, żartując wciąż na temat podobieństw sytuacji ze znanymi filmowymi slasherami.
Wieczorem, gdy zapłonie ognisko a przybysze zaczną się wprawiać różnymi substancjami w odmienne stany świadomości, morderca rozpocznie swoje łowy....
+
„Nocne Ostępy to przede wszystkim literacki żart. W pogoni za kolejnymi dowcipami Autorzy wyraźnie zaniedbują element horroru, który, (aż do, przyznać należy, odpowiednio efektownego zakończenia) jest raczej pretekstowy i niespecjalnie przekonujący.
Konstrukcja fabularna jest świadomie niechlujna, ewidentnie robiona na odwal. Niektóre wątki zmierzają donikąd (dziwaczne "przygody” seksualne pary policyjnej), niektóre są urwane bez żadnego zakończenia (okoliczni Beavis&Butthead). Wszystko nakierowane jest na wielopoziomową zgrywę adresowaną przede wszystkim do miłośników horroru (niektóre żarty środowiskowe czy gatunkowe będą jasne tylko dla wtajemniczonych). 
Groteska i absurd przegięte są na maksa i totalnie niepoprawne politycznie. (poziom niektórych „żarciochów” wołałby o pomstę do nieba, gdyby traktować je poważnie). Zabawna jest szóstka głównych bohaterów, dla których istnieją wyłącznie - narkotyki, seks, horror i heavy metal. Karykaturalnie do ześmiania są „sierżant” Stuleja i  posterunkowa Dolores Flądra (obydwoje również zdeklarowani fani tandetnej grozy - opis sekretnego ołtarzyka, jaki wystawił w swym domu ku czci Guya N. Smitha sierżant Stuleja, bawi dosłownie do łez).
Książka jest tak niepoważna i hecna, że człowiek czytając zaczyna spodziewać się, że w pewnym momencie mordowane ofiary parskną śmiechem.

Na dużą pochwałę zasługuje styl. Powieść napisana jest tak lekko i sprawnie warsztatowo, że po prostu znika w oczach. Szczególnie w pamięć zapada totalnie czaderski opis narkotycznej impry. Nie wiem, czy jest on „prawdziwy” (ja jestem alkoholowy boomer i na dragach się nie znam) ale, jak mawiają w ojczyźnie giallo - *si non e vero, e ben trovato* (nawet jeśli nieprawda, to ładnie powiedziane).

Skoro to ekstremalny pulpowy „horror”, to jasne, że jest tu i ostry, wulgarny seks i nieco brutalnej przemocy. Niemniej nie są to jakieś niestrawne ilości. Da się znieść bez specjalnego zdziwienia (no, raz czy dwa Autorzy kapkę szarżują po granicy dobrego smaku).

Niemniej trzeba pamiętać, że co za dużo to niezdrowo. Zbyt dużo monotonnie podobnych żarciochów może zmęczyć. I, na szczęście, w tym właśnie momencie, w chwili pewnego znużenia konwencją, klimat „Ostępów” ulega zmianie i końcowe rozdziały to bardzo dobrze napisany, regularny (nawet jeśli nieco generyczny) slasher.

Nie mogę dać 7/10, bo jeszcze by ktoś pomyślał że to naprawdę dobre, ale tez nie mogę ocenić niżej niż 6/10, bo napisane rewelacyjnie i bawiące momentami do łez (przy lekturze autentycznie miałem napady głupawki, co w miejscach publicznych bywało wręcz ambarasujące). Fanom grozy szukającym okazji do śmiechu polecam.

środa, 19 lutego 2020

Thomas Harris Milczenie Owiec 10/10

Książka-paradoks, hybryda gatunkowa, thriller policyjny będący jednocześnie przerażającym horrorem, a przy tym książka która praktycznie „wykończyła” gatunek literackiej grozy i symbolicznie zamknęła „złotą erę horroru amerykańskiego” wprowadzając na szczyt popularności nowoczesne straszenie, straszenie potworami, które nie mają pierwiastka fantastycznego a przerażają swoją potencjalną realnością.
+
Studentka akademii FBI w Quantico, Clarice Starling otrzymuje zadanie - ma przeprowadzić ankietę psychologiczną z uwięzionym psychopatycznym mordercą, dr. Hannibalem Lecterem. W trakcie rozmowy Lecter ujawnia pewne dane, mogące pomóc FBI schwytać seryjnego mordercę kobiet, zwanego przez policję Buffallo Billem (z uwagi na fakt, że obdziera on ofiary ze skóry).
Między dziewczyną a doktorem rozpoczyna się gra emocjonalna; w zamian za kolejne wspomnienia z jej życia Lecter ujawnia kolejne szczegóły w sprawie.
Bogatsza o kolejne informacje Starling dołącza do ekipy dowodzonej przez doświadczonego agenta Jacka Crawforda. Śledczy zmagają się z czasem, ostatnia porwana ofiara mordercy, córka senator Ruth Martin, prawdopodobnie jeszcze żyje.
Tymczasem w relację agentki i uwięzionego doktora wplątuje się żądny sławy dyrektor więzienia. Kontaktuje się on z senator Martin, oferuje swą pomoc w wydobyciu od Lectera informacji na temat tożsamości porywacza,
Lecter obiecuje dyrektorowi współpracę, wykorzystuje jednak okazję, jaką było przewiezienie go na spotkanie z panią senator i ucieka. 
Ekipa Jacka Crawforda wciąż podąża tropem wskazówek uzyskanych podczas rozmów z Lecterem, Clarice bada miejsce zamieszkania pierwszej ofiary mordercy...
+
„Milczenie owiec” jest dla Złotej Ery Horroru tym samym, czym był grunge dla heavy metalu. Bliskim krewnym, który prawie wykończył rodzinkę. Osobiście powinienem je z tego powodu chyba znienawidzić, ale (podobnie jak np. Soundgarden) nie potrafię. Doskonałe dzieła swą klasą pokonają nawet najbardziej uprzedzonych, a „Milczenie Owiec” JEST dziełem doskonałym.  

Wróćmy na początek do definicji gatunkowej.”Milczenie” uważane było w Polsce (nadal często tak bywa) wyłącznie za policyjny thriller. Trochę w myśl starej zasady, „jak coś jest dobre, to nie może to być horror”. Tymczasem anglojęzyczne źródła, traktujące szerzej pojęcie horroru, definiujące go jako „budzący strach, grozę” od początku uznawały powieść za literaturę grozy. Nie inaczej było z multi-Oscarową ekranizacją, przy okazji której światowej media wspominały, że to „pierwsze od Dr Jekylla z 1933 roku Oscary dla horroru.
Zwolennicy teorii „thrillera” wskazują na braku nim elementów fantastycznych. No czyżby ? Potworności psychopatów Harrisa są zdecydowanie poza-ludzkie, rodem z krain nocnych koszmarów (obdzieranie ze skóry, kanibalizm), z kolei „moce” Hannibala Lestera zupełnie przypominają te superbohaterskie (czy dokładniej - supervillainowskie).
Oczywiście, Milczenie Owiec nie było pierwszą hybrydą gatunkową, thrillerem/horrorem. Robert Bloch (nb.uczeń korespondent samego Lovecrafta) wydał legendarną „Psychozę” już w 1959, Włosi w kinematografii z takiego połączenia zrobili swój sport narodowy (giallo), ba, sam Harris w 1980 roku wydał przecież „Czerwonego Smoka”, pierszą część opowieści o doktorze Lecterze.
Ale to wydane w 1988 roku „Milczenie” zdobyło tak ogromną popularność, rozbuchaną potem legendarną filmową adaptacją, którą widział, zdaje się, każdy człowiek na świecie, że w rezultacie może być traktowane jako swoisty symbol zmiany, koniec pewnej epoki (a zarazem początek nowej).

Powieść Harrisa  jest  doskonała pod każdym względem, konstrukcyjnie, fabularnie, warsztatowo. Po prostu perfekcyjna robota, nic, tylko się zachwycać i delektować. Przede wszystkim od czasu poprzedniej powieści, „czerwonego Smoka”, Harris znacznie poprawił styl (odczuć to można szczególnie, jeśli czyta się obie powieści  „back to back”). O wiele lepiej opisane są postaci. Drewnianego Willa Grahama zastąpiła naprawdę świetnie wymyślona Clarice Starling. Ożył też, poprzez osobistą tragedię, Jack Crawford. To wątek pominięty w ekranizacji, poprowadzony wybornie, przejmująco i prawdziwie. No i Hannibal !  Harris jeszcze raz  rozegrał schemat wprowadzony w „Czerwonym Smoku” ( jeden psychopata pomaga schwytać drugiego), ale jak on to zrobił ! Marginalna kiedyś historia Lectera wychodzi tutaj na pierwszy plan, wręcz przesłaniając długimi momentami postać samego Buffallo Billa. Sam Bill jest i tak na tyle makabryczny w swych upodobaniach, że na koniec zagarnia należną porcję uwagi. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze doskonale poprowadzona relacja emocjonalna Starling - Lecter.

Warto zauważyć, że „Milczenie Owiec” jest horrorem w znacznie większym wymiarze niż proceduralowy „Czerwony Smok”. Zniknęła  techno fascynacja, zniknęły nużące procedury policyjne, na pierwszy plan zaś wydostają się groza i makabra. Kanibalizm, obdzieranie ze skóry, „krawieckie” hobby Billa, prawie nadludzkie moce Lectera, wszystko to by wzmocnić element terroru i przerażenia. Parę jump scare’ów - mrożący krew w żyłąch finał w piwnicy Buffallo Billa czy ucieczka Lectera to jedne z najwspanialszych i najbardziej przerażających scen w historii literatury grozy. Prawdziwy modern horror. 

Idealnie wyważona mieszanka szaleństwa, chłodnej procedury dochodzeniowej i czystej grozy. „Smok” był za bardzo policyjny, „Hannibal” będzie za bardzo szalony i odpychajacy - tutaj proporcje są idealne. 10/10

PS.
 Multi-oscarowa adaptacja filmowa z ponadczasowymi kreacjami Jodie Foster i przede wszystkim Anthony Hopkinsa, bardzo, bardzo wiernie oddaje fabułę powieści, ale chyba nie wymaga szerszego polecenia.


wtorek, 18 lutego 2020

V.C. Andrews Płatki Na Wietrze 2/10

To jakieś straszliwe nieporozumienie ! Usilnie proszę jw. Redakcję naszej strony o umieszczenie niniejszego raportu jako OSTRZEŻENIA przed kontynuacją sagi rodu Dollagangerów, i to pomimo faktu, że „Płatki Na Wietrze” w ŻADNEJ mierze nie są ani horrorem, ani thrillerem, ani w ogóle „literaturą niepokoju”, już prędzej żałosną parodią amerykańskich telewizyjnych soap oper lat siedemdziesiątych. Tak, jak chwaliłem „Kwiaty Na Poddaszu” tak nie zamierzam zostawić na debilnych „Płatkach” suchej nitki.
+
Po ucieczce z Foxworth Hall młodzi Dollagangerowie trafiają do domu niejakiego doktora Sheffielda, który ratuje wciąż ciężko zatrutą arszenikiem Carrie.
Doktor okazuje się darem niebios - otacza młodych ojcowską opieką, łoży na naukę Chrisa i szkołę baletową Cathy. Rodzeństwo na początku cieszy się sobą (no jasne, że ich kazirodczą miłość trwa nadal), Cathy postanawia jednak, w celu „znormalnieniem” uwieść dobrego doktora. Ten ze dwa lata broni się przed nimfetką, koniec końców jednak pada jej ofiarą.
Ba, to dopiero początek. Jednocześnie Cathy flirtuje z przystojnym tancerzem z jej grupy baletowej, Julianem Marquantem. Kiedy siostra doktora Sheffielda zdradza jej ponure (jak się okazało później, nieprawdziwe) tajemnice dotyczące pierwszego małżeństwa brata, nasza bohaterka w przypływie chwili decyduje się na małżeństwo z Julianem.
Młoda para odnosi sukcesy na scenie baletowej, ale ich związek to co innego.
Historia jest z tych mocno przemocowych. Małżonek Cathy i bija, i zdradza, i jak ma ochotę, to gwałci, ale ta każde jego kolejne chamstwo uznaje za wyraz miłości i trwa w związku (dorobi się nawet dziecka) pomimo faktu, że po ujawnieniu intryg siostry powraca w niej uczucie do przystojnego starszego doktora.
W tle wszystkiego cały czas przejawia się zazdrosny niczym Otello kazirodczy braciszek, sączy się też smutno historia młodszej siostry - Carrie.

Głównym celem Cathy pozostaje jednak zemsta na rodzie Foxworthów, na wrednej babce i wyrodnej matce. Myśli o tym nie opuszczają jej nawet na chwilę. By wziąć odwet zaplanuje ona - no czyżby - uwiedzenie męża matki, przystojnego prawnika Barta Winslow. Zbliża się Wielki Finał...
+
Jak to możliwe, że efektowna powieść gotycka, jaką były „Kwiaty Na Poddaszu” zmieniła się w coś TAK ODRAŻAJĄCEGO i FATALNEGO ? Nie umiem w to uwierzyć, podobnie jak trudno mi zrozumieć ogromną popularność, jaką cieszyła się cała  saga. A może nie tyle trudno to zrozumieć, co zaakceptować. 
„Płatki Na Wietrze” to historia porównywalna  z twórczością Blanki Lipińskiej, z Harlequinami - niskiego lotu szajs-literatura, obficie doprawiona seksem.
„Płatki Na Wietrze” są wielopiętrową parodią. Parodią literatury tzw. kobiecej, potwierdzeniem wszystkich najbardziej seksistowskich i niesprawiedliwych stereotypów na jej temat, czy generalnie na temat tzw. „kobiecego myślenia”. Gdybym uwierzył przez choćby chwilę, że wszystkie kobiety myślą i działają tak, jak bohaterka powieści Andrews, wpadłbym w głęboką panikę. 
Cathy Dollaganger, o niech bowiem mowa, to prawdziwa „la donna e mobile”, zmienna w swych wyborach i wietrzna (Scarlett O’Hara wersji turbo). Jej amoralność jest wręcz zaskakująca. Uwodzi ona i zaciąga do łóżka praktycznie wszystkich występujących w powieści mężczyzn, nie ma dla nie znaczenia, czy to dobry, opiekujący się porzuconym rodzeństwem doktor, czy ojczym, czy (to już pamiętamy z pierwszej części) własny brat. Zaś sceny jej zemsty na babce przyprawiają wręcz o mdłości - aż się nie chce wierzyć, gdy przystępuje ona do torturowania (fizycznego!) praktycznie sparaliżowanej babiny. Naprawdę, można było liczyć na odrobinę choćby wyrafinowania.
„Płatki Na Wietrze” są również parodią, jak już wspominałem, telewizyjnych oper mydlanych spod znaku „Mody Na Sukces”. Posługują się charakterystycznymi dla tego stylu zagrywkami fabularnymi, ze skrywanymi tajemnicami, zmianami sojuszy, emocjonalną poligamią bohaterów, kraszonymi co jakiś czas absurdalno groteskowymi kulminacjami fabularnymi.
Odrębny akapit na, zupełnie dziś nieakceptowalny, światopogląd, prezentowany w książce przez V.C. Andrews. No naprawdę, uwagi w rodzaju „tak, zawsze zdradzał mnie z młodymi dziewczętami, ale to była moja wina, bo za mało się dla niego poświęcałam”, budzą zdziwienie, a już pochwały małżeńskiej przemocy „bił mnie często, ale zawsze potem przepraszał” czy „tak, pobił mnie, ale zasłużyłam” czy wręcz gwałtów (sic !!!) powodują, że książka jest wręcz nieczytalna. 
Powinno być 1/10, drugi punkcik za tę swoistą lekkość pisania, która charakteryzuje styl Virginii Andrews. Nawet największe głupoty czyta się bez większego bólu oczu, ale przyznam, że mózg paruje. Dramatycznie słabe, odradzam z całych sił (chyba żeby dla beki).

poniedziałek, 3 lutego 2020

Taniec Ze Smokami 2

W drugiej części „Tańca Ze Smokami” różnice pomiędzy książką a serialem stają się już bardzo wyraźne. Owszem, wciąż wszystkie wątki zmierzają mniej więcej w tym samym kierunku, ale indywidualne rozwiązania powieściowe są bardzo odmienne od filmowych. 
+
- Jon Snow usiłuje pozyskać do obrony przeciw Innym jak największą liczbę dzikich (wolnych) ludzi, budząc tym narastający sprzeciw i gniew towarzyszy z Czarnej Straży. Bardzo brak serialowej wyprawy do Hardhome, nożowy nocny finał losów Lorda Dowódcy Snowa pozostawia czytelników w stanie zawieszenia,
- Theon odzyskuje pomału swą tożsamość i godność, ostatecznie uciekając z razem z żoną Ramsaya Boltona z Winterfell. Wątek Jeyne Poole to jedna z największych różnic z serialem (rozwiązanie serialowe uważam za zdecydowanie lepsze, choć książkowy wątek barda i jego komanda praczek jest wyborny i szkoda, że nie przedostał się do filmu),
- Stannis wraz się swą armią zbliża się, walcząc z dzikimi śnieżycami, do Winterfell i szykuje się do bitwy z wojskami Boltonów,
- Arya kontynuuje swe szkolenie w świątyni Boga Bez Twarzy (wyraźnie mniejszy dramatyzm, niż serialowy, w książce Starkówna ma pełną świadomość, że jej ślepota jest stanem przejściowym - elementem edukacji),
- Tyrion zostaje porwany przez piratów i jako niewolnik przybywa pod mury Meereen, gdzie po ucieczce wstępuje, wspólnie z Jorahem Mormontem, do kompanii najemników
- Daenerys, by zapobiec wojnie i klęsce, wychodzi za Hizdahra, a po aferze na Arenie (nb. dużo mniej dramatycznie rozegrana sytuacja w porównaniu do serialu) odlatuje na Drogonie,
- Cersei korzy się przed Wielkim Wróblem i przechodzi nago ulicami King’s Landing w swym marszu pokutnym.
Fabułę uzupełniają poboczne wątki Victariona Greyjoya zmierzającego do Meereen, Quentyna Martella starającego się zdobyć rękę Daenerys oraz Ashy Greyjoy pojmanej przez Stannisa. 
+
Ciekawe, czy Martin znajdzie w sobie siłę, by skończyć Pieśń Lodu I Ognia (a dokładniej - własną wersję opowieści, pozwolił bowiem, by autorzy scenariusza serialowego wyprzedzili jego sagę, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że napisze fanfika własnej historii). Byłoby warto - o ile filmowcy dość długo potrafili emocjonalnie „podkręcać” poszczególne przygody, eliminować nadmiernie rozbudowane wątki poboczne, to na koniec ewidentne się pogubili i zakończyli genialny serial mocno wątpliwie. Chłodna, cyniczna proza Martina na pewno pozwoliłaby na lepszy finał. No ale, właśnie, póki co fabuła jest tak rozciapciana, tak wiele wątków pobocznych wprowadzone, że można się obawiać, czy Mistrz da radę to dokończyć. 
Wbrew obiegowym opiniom, zgodnie z którymi każdy kolejny tom „Pieśni” jest słabszy od poprzednika, uważam „Taniec” za wspaniała przygodę i zabawę, wyraźnie lepszą od, momentami faktycznie nużącej, „Uczty Dla Wron”. Jako, że czytam PO serialu, nadmiar wątków nie powoduje nadmiernego chaosu - główny nurt narracji mam świetnie ogarnięty przez produkcję HBO, a wątki poboczne i zmiany fabularne to tylko efektowne ozdobniki.
Oczywiście warsztat Martina jest nadal nienaganny, lektura dosłownie porywa i nie pozwala się oderwać od książki. 9/10 - Mistrzu, zbieraj siły, kończ „Wichry Zimy” i pisz ostatni tom, póki zdrowie i energia pozwalają. Fani czekają !

+

W drugiej części Tańca Ze Smokami łączą się w końcu wszystkie storyliny powieściowe. Podążając mniej więcej w tym samym kierunku, co serial, opowiadają jednak historię poprzez inne sytuacje, rozwiązania fabularne, przygody. W wątku Johna bardzo brakuje dramatycznej wyprawy do Hardhome, zastąpienie Sansy Stark postacią Jeyne Poole też odbiera temperatury sytuacji w Winterfresh (aczkolwiek z drugiej strony wątek barda i jego żeńskiego komando jest bardzo efektowny i szkoda, że nie znalazł się w filmie). Jak pisałem, świadomość Aryi, że jej ślepota jest tymczasowa zmniejsza dramatyzm jej sytuacji.
Czyta się obłędnie dobrze, nie sposób się wręcz oderwać, strony znikają w oczach. Pogłoski o tym, że saga Martina słabnie z tomu na tom się nie potwierdzają - po chwilowym osłabieniu Uczty, Taniec wraca na najwyższe poziomy. 

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...