niedziela, 27 grudnia 2020

Guy N. Smith In Memoriam

“Fani identyfikują moją markę z książkami, które zapewnią im rozrywkę i są łatwe w czytaniu ” (Guy N. Smith “Pipe Dreams, An Autobiography”)


GUY N. SMITH   1939 - 2020


Wczoraj zmarł Guy N. Smith - autor formatywny dla całego środowiska literackiej grozy w Polsce, dla twórców oraz czytelników. Jak podaje oficjalny komunikat na stronie jego fan clubu :

It is with great sadness, especially at this time of year, that we have to report that after a spending short time in hospital following a fall, Guy passed away this morning (24th Dec 2020). Guy had tested positive for COVID-19. We are all in shock at the moment and will put more information here when we have it available. Our thoughts go out to his wife Jean and his four children.


W hołdzie dla jego dorobku, dla wpływu, jaki wywarł na swych, z reguły młodych, polskich fanów, w podzięce za dziesiątki godzin przedniej zabawy, jakich dostarczała mi lektura jego powieści, chciałbym przypomnieć jego sylwetkę :



Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte zeszłego stulecia można określić mianem "złotej ery" literackiego komercyjnego horroru. W okresie tym powieści grozy szeroką falą zalały rynki książkowe USA i Zachodniej Europy. Na kartach paperbacków o krzykliwych okładkach zaroiło się od satanistycznych spisków, tajnych kultów, zmutowanych drapieżnych zwierząt, krwiożerczych wampirów i demonów, potworów z kosmosu, morderczych dzieci, klaunów czy zabawek. 


Piszący wówczas autorzy wiedzieli, że ich podstawowym zadaniem jest przyciągnięcie uwagi czytelnika. Jak pisze o tym Grady Hendrix w "Paperbacks From Hell” : “Pisarze dostarczali książki, które poruszają, biją mocno, idą na całość (...) to literatura, która nie przestrzega żadnych reguł oprócz jednej : zawsze bądź interesujący". Tworzone historie były proste, ostre, pełne mocnych efektów, często balansujące na granicy dobrego smaku (a czasami wręcz ją przekraczające). 

Do Polski fala popularności literackiej grozy dotarła z opóźnieniem, wraz z zakończeniem komunizmu i otwarciem rynku wydawniczego. Wśród wielu autorów, którzy w ramach tej fali pojawili się w Polsce jedną z najważniejszych ról odegrał Guy N. Smith. 

Smith, średnio popularny na Zachodzie, znany głównie dzięki serii animal horrorów o zmutowanych krabach, właśnie w Polsce stał się  jednym z najczęściej wydawanych autorów i, przez chwilę, naprawdę wielką gwiazdą literacką. W momentach największej prosperity kolejne jego powieści pojawiały się praktycznie co miesiąc ! Może nie zawsze ich jakość (pisząc oględnie) była zadowalająca, ale naczelna zasada pulpowego horroru - pisz interesująco - była w nich zachowywana. W sumie wyszło wówczas ponad 30 powieści, do tego wszystkie w ogromnych, kilkusettysięcznych nakładach. 

Wraz z załamaniem rynku krótkotrwała popularność Smitha, zbudowana głównie w oparciu o imponującą liczbę wydanych tytułów, wygasła a autor popadł w zapomnienie. Dla niektórych stał się on wręcz synonimem tandety w grozie (i niezasłużenie -  jednym z głównych przyczynków upadku literackiego horroru w Polsce).

Wraz jednak z renesansem mody na horror, trochę na fali sentymentu i nostalgii za “złotą erą”, trochę w poszukiwaniu niewymagającej, prostej rozrywki, w końcu zaś czasami jako akt szczególnego poczucia humoru (którego przecież nie brakuje w prozie Guya)  ostatnimi laty powróciło zainteresowanie pulpową twórczością Smitha. Jego efektem było wydanie w Polsce paru . 

*

Guy Newman Smith urodził się 21 listopada 1939 roku w Hopwas, Staffordshire w Anglii, w rodzinie urzędnika bankowego i pisarki. Mały Guy od roku 1947 przebywał poza domem, kształcąc się w klasycznym brytyjskim systemie szkolnictwa zamkniętego (odbicia wspomnień z lat młodzieńczych - internat, surowa dyscyplina, kary cielesne za nawet drobne wykroczenia -   pojawią się  później w jego powieściach, np. "Pan Ciemności" czy "Alfabet Szatana"). 

Wyniki w nauce osiągał Smith raczej średnie, w rezultacie nie zdecydował się na studia, a po zakończeniu edukacji w roku 1956 podjął, za namową ojca, pracę urzędnika bankowego.

Obowiązki swe wykonywał  bez zbędnego zapału i większych sukcesów. Należały do nich m.in. wielogodzinne podróże w furgonie z gotówką. By uprzyjemnić sobie wolno mijający czas, Guy postanowił podczas jazdy...pisać. Tak powstawały dziesiątki opowiadań (a również wczesne powieści - to podczas podróży furgonem z gotówką powstała np. nie/sławna "Bestia").

Guy pracował na bankowej posadzie aż do roku 1975. Dopiero powodzenie jego "wakacyjnej" powieści grozy - wyraźnie wzorowanej na "Szczękach" Petera Benchleya "Nocy Krabów" (i jej kolejnych części - w sumie do dziś powstało 8 powieści i zbiór opowiadań) pozwoliło mu na porzucenie pracy biurowej i życie wyłącznie z pracy pisarza.

W sumie Smith opublikował blisko 100 powieści i kilka tomów opowiadań. Przetrwał wszystkie kryzysy branży i spadki popularności. Był aktywny zawodowo do śmierci, pisząc i publikując pod własną marką Black Hill Books. Nowej energii jego wydawnictwu dodał rynek e-booków (w tej formie dostępny jest obecnie prawie cały katalog Smitha). Mieszkał wraz z  żoną Jean na farmie położonej w pobliżu Tamworth  na pograniczu Anglii i Walii.  Corocznie organizował na niej zloty fanów swojej twórczości. Dwa lata temu otrzymałem, jako aktywny członek jego Official Fan Clubu, zaproszenie od organizatorów. Nie chciało mi się podjąć wysiłku organizacji wyjazdu, podziękowałem, a teraz oczywiście żałuję. Łapmy życie…

*

Jak ocenić twórczość Smitha ? Żaden z niego artysta pióra (jak np. Thomas Ligotti), żaden stylista i mistrz rzemiosła (jak np. Stephen King). Pisał historyjki proste (bardzo proste), pełne krzykliwych efektów, przemocy i seksu, balansujące na granicy tandety i złego smaku (a często jawnie ją przekraczające). 

Czasami jego powieści były prawie, ze przyzwoite, czasami tak słabe, że aż trudno uwierzyć, że zostały przyjęte do druku. Ale  jedno trzeba przyznać - nader rzadko jego powieści nudziły. Tę naczelną zasadę pulpowego pisania starał się Guy zawsze przestrzegać. 

Czytałem wszystkie wydane w Polsce powieści Guya N. Smitha. Poniżej umieszczę subiektywną listę „best of” - najbardziej przeze mnie polecane tytuły. O wszystkich swego czasu pisałem w internetach, będę chciał je przypomnieć bliżej w nadchodzących dniach. Teraz sama sucha lista :


cykl - Kraby. 6 tomów animal attack horroru, nurtu, w którym Smith czuł się jak ryba (albo krab) w wodzie. Trochę „Szczęk”, trochę „Godzilli”, pojawią się nawet Kultyści Krabów. Pure fun.


cykl - Sabat. 4 tomy przygód egzorcysty erotomana Marka Sabata. Walczył on będzie z satanistami, punko-faszystami, kanibalami i  druidami. Sex, violence i Najgorszy Smak w jednym. „Bo nie zna życia, kto nie czytał Sabata”.


  1. „Wyspa” - bodaj najlepsza powieść Guya. Samotny mężczyzna po tragedii i grupa dziwnych kobiet na odludnej wyspie. Naprawdę creepy.


  1. „Szatański Pierwiosnek” - sadyści naziści i horror to idealne połączenie. Też zdrowo potrafi nastraszyć.


  1. „Niewidzialny” - szczególny wariant Dr. Jekylla i Mr. Hyde. Pełen campowej grozy, przemocy i seksu. Mnóstwo akcji.


  1. „Szatan” - polityczny horror w stylu pomiędzy Lumleyem a Mastertonem. Radzieccy nekromanci (!) przywołują Złowrogą obecność, która wciela się w Sekretarza Generalnego Partii ! Koniecznie !


  1. „Odraza” - animal horror at its best. Wszelkiej maści obrzydliwe insekty, gross factor level max, nie czytać przy jedzeniu !


  1. „Przyczajeni” - nietypowy dla Smitha, pełen napięcia  thriller - samotny mężczyzna otoczony w swym domu przez neo-druidów.


  1. „Alfabet Szatana” - dziewczęca szkoła z internatem, wyuzdana nastolenia wiedźma. Tony wulgarnego seksu i grozy. Pulpowa zabawa na 102.


  1. „Pragnienie I : Symptom” - post-apo w wersji mikro, gdzie pod wpływem toksycznych odpadów Manchester zmienia się w piekło na ziemi.


  1. „Pogrzebani” - Piekielne byty i duchy zmarłych opanowują walijską kopalnię. Co za klimat i nastrój !


  1. 10.„Przeklęci” - egipska magia zaklęta w dwu mumiach opanowuje przeciętną angielską rodzinę. 



PS.

Na zakończenie jeszcze raz oddajmy głos autorowi :

“Wszystko, co można powiedzieć, to że dostajesz to, co widzisz. Nie mam żadnych pretensji, aby stać się czołowym autorem i nigdy nie miałem. Opowiadam dobrą historię a wielu czytelników mówi mi, że moje książki ich bawią. Mają to robić.” (Guy N. Smith “Pipe Dreams, An Autobiography”)






piątek, 25 grudnia 2020

Stephen R. Donaldson Zraniona Kraina 10/10

W Drugich Kronikach Thomasa Covenanta uduchowiona high fantasy, znana z pierwszej trylogii, spotyka się z klimatem post-apo i dużą dawką elementów horroru, z iście piorunującym efektem. Nie sposób się oderwać od lektury !


+


Covenant, wraz z towarzyszącą mu lekarką, Linden Avery, powraca do Krainy po upływie 4000 lat. Nie przypomina ona jednak w niczym bajkowego miejsca z poprzednich przygód. Wisi nad nią klątwa Słonecznicy (Sunbane), dziwacznej, strasznej anomalii magiczno-pogodowej. Na jej skutek ziemię nachodzą, w parodniowych odstępach, różne stadia - suszy, ulewnych deszczy, plag i chorób oraz płodności roślin. Każdy człowiek, który w momencie wschodu słońca nie będzie stał na kamiennym podłożu zmienia się w zniekształconego, przerażającego potwora.

By móc jakoś utrzymać ludzi życiu, specjalni kapłani (skalennicy_ wykrwawiają co jakiś czas ludzkie ofiary - tylko bowiem ludzka krew pozwala na tyle odmienić warunki klątwy, by móc uprawiać niezbędne do życia rośliny. 

Covenant wraz z dr Avery po tym, jak umykają z Mithil Stonedown przed złożeniem w ofierze, ruszają starym (znanym już z pierwszej trylogii szlakiem do Revelstone, by tam stanąć przed Clave (takim niby-rządem, który zastąpił znaną do tej pory Radę Lordów).

Podczas jednej z przygód Covenant zostaje zarażony jadem słonecznicowej bestii. Zostaje odratowany przez Linden, ale trucizna wciąż w nim tkwi, tylko przygaszona. Wspólnie z toczącym go trądem jad powoduje uwalnianie przez Covenanta w momentach największego wzburzenia Mocy Białego Złota; Niedowiarek staje się taką tykającą bombą, co rusz wybuchając w kluczowych momentach.

Pojmany przez Clave (które, co jasne, okazuje się stać po Stronie Zła) eksploduje Pierwotną Magią, odbijając Revelstone z rąk sług Foula, ustala, że lekarstwem dla (tytułowej) Zranionej Krainy będzie odtworzenie Laski Praw (zniszczonej w pierwszej trylogii. W tym celu musi zdobyć drewno z Jedynego Drzewa, rosnącego na wschód od Krainy - wraz z nowo powołaną drużyną rusza zatem poprzez rozliczne przygody i walki do Coercri, miasta Gigantów, by  stamtąd ruszyć za morze.


+


Kroniki Thomasa Covenanta to jedna z najlepszych (ale i najbardziej niedocenianych) serii fantasy w historii gatunku.  Początek drugiej trylogii zawiera wszystko to, co czyni tę sagę tak wspaniałą i rewolucyjną. „Zraniona Kraina”  sprawdza się wybornie jako przygodowe fantasy, akcja bowiem mknie od wydarzenia do wydarzenia, mnożą się walki, podstępy, mrożące krew w żyłach sytuacje. 

Równie dobrze funkcjonuje scenografia - pomysł powrotu do znanej już czytelnikom Krainy, zrujnowanej przez tajemniczą apokalipsę jest niezwykły a jego realizacja - perfekcyjna. Wszystkie piękne miejsca wyniszczone klątwą Słonecznicy, podstępni, pełni żądzy (potrzeby!) mordu ludzie z, krwiożercze potwory. 

No i trzecia warstwa - najbardziej dla Covenanta  charakterystyczna, najbardziej „dorosła”. Gęste niczym żur relacje pomiędzy psyche Covenanta a Krainą - projekcją jego dręczonego chorobą umysłu. Do grona pokręconych postaci dołącza doktor Linden Avery, sama wlokąca za sobą wyjątkowo mroczne traumy wiążące się ze śmiercią rodziców. Grono użalających się nad sobą i hamletyzujących antybohaterów rośnie :-)

Ta psychologiczna gęstość powoduje, że mimo ogromnej ilości świetnie wymyślonych przygód przez lekturę się raczej brnie, jak przez lepkie bagno, niż pędzi z kopyta. Ale absolutnie warto - każda strona Covenanta warta jest tomu przeciętnej, banalnej fantasy. 

niedziela, 20 grudnia 2020

Shirley Jackson Loteria 7/10

Wahałem się, czy zbiór „Loteria” w ogóle kwalifikuje się na naszą grupę, zwłaszcza że wydany był dawno, dawno temu jako „literatura współczesna” ale jako że Replika zapowiada lada chwila wznowienie, i to back to back z grozowymi „Domem” i „Zamkiem”, uznałem, że warto fanom grozy nieco opowiadania Jackson przybliżyć.



Shirley Jackson znana jest dziś przede wszystkim za sprawą swych świetnych, subtelnych powieści  grozy - „Nawiedzony Dom Na Wzgórzu”, „Zawsze Mieszkałyśmy W Zamku”.  Zbiór „Loteria” to jednak nieco inna para kaloszy. O ile tytułowe opowiadanie  - szokujący w swojej intensywności, przerażający wiejski horror, sam jeden wystarczyłby, by uczynić Jackson ikoną gatunku, o tyle pozostałe teksty - mozaika ludzkich postaci i zachowań, ledwie czasami delikatnie przyprawiona szczyptą niepokoju czy dziwności (weird!) balansuje na granicy pomiędzy obyczajowym mainstreamem z zacięciem obserwacji socjologicznej a najbardziej dyskretną z możliwych niesamowitością. 

No ale najpierw sama „Loteria”:


W niewielkiej wsi raz w roku, u progu lata, odbywa się tytułowa Loteria. Mieszkańcy gromadzą się na placu centralnym, dzieci bawią się układając górki z kamieni, mężczyźni rozmawiają o pracach polowych, kobiety przekomarzają się między sobą, dobiegają zdyszani spóźnialscy. Gdy wszyscy są już obecni, rozpoczyna się losowanie. Głowa każdej rodziny wyciąga z umieszczonej na podniesieniu czarnej skrzynki los. W ten sposób określona zostanie wybrana rodzina, potem zaczyna się druga tura, w której biorą udział tylko jej członkowie. Na końcu zostaje już tylko jedna osoba…

+

Perfekcja. Wszystko w „Loterii” jest doskonałe - sam pomysł, rozpięta od wiejskiej sielanki do finałowego koszmaru konstrukcja fabularna, chłodny i elegancki styl, z jakim opowiedziana jest ta mrożąca krew w żyłach historia. To jedno z najsłynniejszych opowiadań grozy w całej historii literackiego horroru, w pełni zasługujące na otaczającą je sławę. Przy okazji - to i fabularnie i stylistycznie blueprint, tak dla kanonicznego „Pana Żniw” Thomasa Tryona, jak i dla Stephena Kinga, który wielokrotnie korzystał będzie z klimatu i fabularnych tropów zawartych w Loterii („Dzieci Kukurydzy” a nawwet „Wielki Marsz” to pierwsze z brzegu przykłady).

+

A co z resztą opowiadań ?  Są one równie wyborne stylistycznie, świetnie napisane, z ogromnym darem obserwacji, ze świetnie zbudowanymi postaciami i zachowaniami, niemniej jednak, przynajmniej w pierwszym odbiorze, jest to proza na wskroś realistyczna - socjologieczno/obyczajowa. Dopiero chwila zastanowienia nad przeczytanymi historiami pozwala wydobyć na powierzchnię ich niepokojące, momentami „weirdowe” elementy.


Najbliżej gatunkowej „grozy” będzie w kilku opowiadaniach, których tematem jest skrywane okrucieństwo dzieci. Mały chłopiec zaśmiewa się przy makabrycznych fantazjach dotyczących śmierci swej matki i siostry („Czarownica”) a spotkana na imprezie nastolatka  roztacza przed podpitym gościem apokaliptyczne wizje upadku świata („Pod Małym Gazem”). Szczególnie przeraża finał opowiadania „Renegat”; kiedy po przeprowadzce pewnej rodziny na wieś okoliczni sąsiedzi oskarżają psa o mordowanie kur, dzieci przy śniadaniu planują sadystyczne metody karania ich, wydawałoby się, ukochanego zwierzaka.

„Demonicznego Kochanka” można odczytać jako przejmującą opowieść o samotności, ale można znaleźć w niej też interpretację „weirdową”. Młoda kobieta rozpaczliwie poszukuje na ulicach miasta swego narzeczonego, który nie pojawia się o umówionej godzinie, by zabrać  ją na ślub. Kierując się wskazówkami od napotkanych ludzi trafia ona pod obce drzwi, za którymi mężczyzna przebywa z inną kobietą. Czy wszystko to jest tylko efektem jej imaginacji?

Bohaterem sporej części opowiadań jest Nowy Jork - w „Słupie Soli” przeistoczony w Molocha, dosłownie paraliżującego swym ogromem i wszechobecnym ruchem przybyłą z prowincji bohaterkę, w innych opowiadaniach występujący jako efektowne tło opowiadanych historii obyczajowych („Mieszkanka Greenwich Village”, „Elżbieta”).  Również do nowojorskiego dentysty przybywa pacjentka w opowiadaniu „Ząb” - w tym wypadku wizyta w metropolii da początek niezwykłej podróży wgłąb samej siebie w nierealny, typowy dla weird fiction klimat. 

Wreszcie w pamięć zapadnie zabawna groteska „Jak Pracowałam W Firmie R.H.Macy” opisująca dzień pracy bohaterki zatrudnionej w nowojorskim domu towarowym.


Czasami bohaterki opuszczają metropolię, by na wsi szukać spokoju ducha, zamiast tego spotykając się często z nieprzychylnym przyjęciem(„Renegat”, „Ogród Pani MacLane”).


Inne opowiadania ukazywać będą różnice między światem dzieci a dorosłych („Karol”, „Lniane Popołudnie”), skrywany rasizm („Wejdź Pierwszy, Mój Drogi Alfonsie”, „Ogród Pani MacLane”), uprzedzenia klasowe („Pójdź Ze Mną Zatańczyć W Irlandii”), społeczne („Mężczyźni I Te Ich Ciężkie Buciory”) , ludzi splątanych zakłamaniem i konwenansami („Próba Sił”, „Ależ Oczywiście”). 


W niektórych tekstach występuje postać Jakuba (Jamesa) Harrisa (to on np. Jest „demonicznym kochankiem”) - ale tak naprawdę autorka wykorzystuje tylko imię i nazwisko jako swego rodzaju łącznik między tekstami - z opisu wynika, że często będzie tu mowa o różnych osobach. 



Podsumowując, lektura „Loterii” to bardzo ciekawe przeżycie literackie, dobra, efektowna proza, z tym, że fani horroru powinni być ostrzeżeni - ilość horroru w horrorze jest naprawdę śladowa. No, pomijając przerażające opowiadanie tytułowe.



PS.

Nie wie, jak będzie wyglądało nowe tłumaczenie, w moim zbiorze irytujące jest przekładanie imion bohaterów. Taka maniera kojarzy się raczej z początkiem XX wieku, a nie z rokiem 1976, natomiast dziś mocno zgrzyta w trakcie lektury. Wyobraźcie sobie, że do hotelu „Panorama” przybywają Jacek, Wanda i Danek Torrance’owie, a prezydentem USA  jest Józek Biden. No właśnie.


wtorek, 15 grudnia 2020

Robin Cook Coma 8/10

Co niektórych zapewne zaskoczy potraktowanie „Comy”, klasyka techno-thrillera medycznego, jako powieści grozy, pewnie nawet sam autor - dr. Robin Cook zdziwiłby się nieco. Jednak właśnie „Coma” eksploruje nadnaturalny, typowy dla powieści grozy, strach, z jednej strony strach przed tzw. „złą” (nagłą, przedwczesną, nieoczekiwaną) śmiercią, z drugiej zaś paranoiczne obawy wobec etyki lekarzy. W rezultacie „Coma” przeraża dziś o wiele bardziej niż w sumie pocieszne opowieści o potworach, mutantach czy mocach czarnej magii.


+


Susan Wheeler, młoda studentka medycyny, rozpoczyna praktykę w wielkim, nowoczesnym szpitalu. Podczas pierwszych zajęć pielęgnuje młodą dziewczynę, która podczas banalnego zabiegu szpitalnego popada w śpiączkę. Susan mocno przeżywa fakt, że ofiara jest jej rówieśnicą, i że praktycznie nie ma szans na jej wybudzenie. Kiedy dzień później w śpiączkę wpada, po równie błahej operacji, młody mężczyzna, w studentce coś pęka. Robi publiczną awanturę szefowi szpitalnej anestezjologii, podejrzewa nieznany czynnik chorobowy i zamierza rozpocząć własne badania w poszukiwaniu przyczyny niespodziewanych, zbyt jej zdaniem częstych, przypadków comy w szpitalu.

Jej działania budzą w szpitalnej administracji narastającą złość. Agresywna, przebojowa studentka podchodzi bez szacunku do zastałych zwyczajów, wyraźnie sugeruje zaniedbania i brak odpowiedniej reakcji. Coraz to nowi ordynatorzy, obruszeni jej bezkompromisowością, reagują skargami do dyrekcji i dziekanatu studiów. Przez chwilę Susan ratuje romans, który nawiązuje z młodym lekarzem, opiekunem grupy studenckiej. Jednak za chwilę również on znajdzie się pod presją przełożonych. Koniec końców studentka zostaje przeniesiona do innego szpitala. 

Nie zamierza ona jednak przerywać swego śledztwa, odkrywane bowiem  przez nią fakty są coraz bardziej niepokojące. W szpitalu przypadki śpiączki wśród młodych pacjentów bez widocznych chorób są zdecydowanie zbyt częste, a wyjaśnienia faktów niezadowalające. 

Na dodatek pewnego dnia na Susan napada nieznany osobnik i grożąc jej oraz jej rodzinie nakazuje porzucić dalsze grzebanie w sprawie. 

Susan nie pozwala się zastraszyć, czuje, że jest na tropie jakieś bardzo ponurej i złowieszczej sprawy. Kiedy ustala, że pacjenci przenoszeni są do specjalnego centrum klinicznego, dedykowanego wyłącznie do przypadków comy, korzysta z pomocy jedynego sprzyjającego jej doktora, dyrektora szpitala Starka, i zapisuje się na odwiedziny w kompleksie…


+


Fabuła „Comy” jest tak daleka od nadnaturalnego horroru, jak to tylko możliwe. Jej chłodna, precyzyjna, rzeczowa fabuła  jest charakterystyczna dla powieści sensacyjnych. Na dodatek Cook okrasza ją ogromną ilością technicznego żargonu medycznego. Wyraźnie napawa się on opisywaniem poszczególnych przypadków chorobowych, technik medycznych, przeróżnych lekarstw (moim faworytem jest tu „sukycynolocholina”- ihaaaa), momentami wręcz przyciążając narrację nadmiarem szczegółów.

Ale nie ma co narzekać, broni się ona mimo upływu lat, znakomicie.  Sprawna, logiczna, z narastającym od pierwszej strony napięciem, coraz bardziej przerażająca czytelników kierunkiem, w który zmierza. Kiedy wydaje się, że Susan zbyt mocno ugrzęźnie w szpitalnych archiwach i dokumentacjach medycznych, pojawia się przebojowy wątek wynajętego mordercy. No a finał w Centrum to już prawdziwa eksplozja szarpiącej nerwy akcji i genialnie budowanego suspensu.

Świetnie są prowadzone postaci - przebojowa, feministyczna Susan, nieco konformistyczny Mark, kostyczni, nabzdyczeni ordynatorzy. Perfekcyjna robota.



Tak, „Coma” jako horror. I to jakże przerażający ! Kto bowiem, czekając w szpitalu na operację nie boi się tego, że się po niej „nie obudzi” ? A w tym miejscu czeka na czytelnika książka dr. Cooka (tak, Robin Cook jest lekarzem medycyny, co podczas lektury  jego książek widać, słychać i czuć) i straszy realnością zagrożenia. I posłowie Cooka wcale nie przynosi ulgi ! Przeciwnie, budzi jeszcze większy niepokój (żeby nie napisać grozę). Wizja skorumpowanych lekarzy mordujących pacjentów, by zarabiać na handlu ich organami jest absolutnie przerażająca, a łatwość, z jaką scenariusz książki mógłby się zrealizować to przerażenie potęguje.


„Coma”, budząc paranoiczną nieufność wobec lekarzy, zyskuje na aktualności w dzisiejszej rzeczywistości. Mordowanie ludzi na narządy czy udział w Spisku Big Pharmy - to dwie strony tego samego medalu. Bójmy się !


PS.

„Coma” była natychmiastowym hitem i błyskawicznie, w 1978 roku, została przeniesiona  na wielki ekran. Ekranizacja Michaela Crichtona jest znakomita i wierna wobec powieści. W rolach głównych wystąpili Michael Douglas i Genevieve Bujold. Bujold to świetna aktorka a rola w „Comie” to jeden z jej największych sukcesów w karierze, ale trochę żałuję, że nie zagrała, przymierzana do roli Susan, Farrah Fawcett - pasująca swym oczywistym sex appealem i urodą do książkowej postaci.

niedziela, 29 listopada 2020

Daphne du Maurier Rebeka 8/10

Weź „Trędowatą” Heleny Mniszkówny, osadź akcję w gotyckiej posiadłości i dorzuć sporo „Ligei” E.A. Poego - a w rezultacie wyjdzie „Rebeka”, mieszanka romansu z gotycką powieścią grozy.


+


Będąca w służbie u amerykańskiej milionerki dziewczyna (taka osoba do towarzystwa, można by złośliwie nazwać ją „pokojówka na poziomie”) poznaje na wczasach w Monte Carlo dwukrotnie od siebie starszego angielskiego wdowca, słynnego właściciela legendarnej posiadłości Manderley. Poznaje na tyle skutecznie, że wkrótce państwo się pobierają i, po upojnym miesiącu miodowym, wracają do Anglii.


Po przybyciu do Manderley młodą żonę opadają tysięczne wątpliwości. Czuje wyraźnie dystans społeczny, jaki dzieli ją od „sfery” męża, od angielskiej arystokracji. Wciąż boi się, że popełni jakąś gafę, że się wygłupi, że nie da sobie rady. Nie pomaga jej w oswojeniu się z nową sytuacją surowa, ponura pani Danvers, zarządzająca Manderley. 

Dziewczynę z zewsząd otacza wspomnienie pierwszej żony Maxima de Winter, Rebeki, tragicznie zmarłej w katastrofie jachtu, którym nocą wypłynęła w morze. O urodzie Rebeki, jej czarze osobistym i silnym, władczym charakterze krążą legendy. Wspominają ją goście pałacu, rodzina Maxa, służba, a przede wszystkim obsesyjnie wręcz wielbiąca wspomnienie rebeki pani Danvers.

Nowa pani de Winter czuje głębokie kompleksy, uważa, że na żadnym polu nie dorasta do pięt swej poprzedniczce. Co gorsza, dochodzi do przekonania, że tak samo myśli jej mąż. Że tak naprawdę nie kocha on jej, że poślubił ją w chwilowym kaprysie, teraz zaś czuje się coraz bardziej zmęczony niezręczną sytuacją.

Prawdziwa bomba wybucha podczas balu maskowego. Wybrany za poduszczeniem pani Danvers strój pani de Winter okazał się kopią stroju, w którym Rebeka wystąpiła w noc swej śmierci. Pojawienie się żony w tej sukni doprowadza Maxima do wybuchu szału.


Rankiem, po balu, de Winter znika z domu bez śladu. Przekonana o rychłym rozwodzie, osamotniona, zdesperowana pani de Winter, podburzana jeszcze przez coraz bardziej złowrogą panią Danvers, rozważa samobójstwo. W ostatniej chwili jej uwagę przyciągają odgłosy znad morza - na mieliźnie po burzy osiadł tam statek pasażerski.

Podczas akcji ratunkowej nurkowie odnajdują na dnie zatoki wrak jachtu Rebeki de Winter, z jej szkieletem na pokładzie. Dlaczego zatem Maxim de Winter rok temu dokonał identyfikacji innych wyłowionych z morza zwłok ?


W burzliwej rozmowie de Winter wyznaje swej obecnej żonie cały dramat sprzed roku. Z serca dziewczyny spada najcięższy kamień - wszystko źle rozumiała i odbierała, Maxim ją kocha, a Rebeki nie tylko nie kochał, on ją śmiertelnie nienawidził.

Rozpoczyna się jednak drugi etap dramatu. Kuzyn Rebeki i jej były kochanek, uważając, że de Winter zamordował pierwszą żonę usiłuje go szantażować….


+


„Rebeka” uchodzi czasem za „romans” i wydaje się pozornie mało interesująca dla fana grozy, ale to niezasłużona opinia. Jasne, wątek uczuciowy jest ważny, dominujący, ale nie zmienia to faktu, że pierwsza część powieści, do balu, jest rasową historią gotycką z „duchem” zmarłej Rebeki unoszącym się nad Manderley, druga zaś to zajmujący, pełen suspensu thriller. Dodatkowe kudosy za dwa znakomite plot twisty (one dzisiaj już mniej działają, bo historia jest kanoniczna i powszechnie znana, ale zarówno okoliczności śmierci Rebeki, jak i przyczyna jej wizyt lekarskich to bardzo mocne turning pointy w tej historii). 


W pierwszej części najbardziej w oczy rzuca się zagubienie bohaterki, czującej swe niedostosowanie do arystokratycznego otoczenia Manderley. Cały czas boi się ona, że coś źle zrobi, powie, zachowa się niewłaściwie. Do kompleksów wynikłych na tle niższej pozycji społecznej, do różnicy wieku (jest dwukrotnie młodsza od męża) dochodzi jeszcze poczucie niższości wobec wszechobecnego wspomnienia o Rebece, wobec jej olśniewającej urody, uroku osobistego i siły charakteru.


Naprawdę ciekawie robi się jednak w części drugiej (która jest już pozbawiona jakiegokolwiek elementu grozy). Tutaj zaobserwować można aż trzy ciekawe zjawiska :


„Keeping Up Appearances” (czyli - „co ludzie powiedzą”). Maxim de Winter jest tak zniewolony opinią publiczną, niechęcią skandalu, że gotów jest nawet do zbrodni, byle nie dopuścić do kryzysu małżeńskiego, rozwodu itp. 



„Stiff Upper Lip” - to typowo angielskie zachowanie zimnej krwi nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji. De Winter nawet w obliczu oczywistej, nadciągającej katastrofy, ujawnienia tajemnicy Rebeki, z pokerową twarzą jedzie do lekarza, je śniadanie, żartuje ze śledczymi. Tylko dzięki temu opanowaniu wygrywa on pojedynek nerwów z Favellem, a jego zbrodnia pozostaje nieukarana. (Warto zauważyć, że jest „Rebeka” powieścią „niemoralną”. Jej treścią jest niespecjalnie nawet zawoalowana pochwała zbrodni de Wintera. Chyba żeby pożar Manderley uznać za swego rodzaju zemstę przegranych).


No i trzecie - pozycja społeczna angielskiego lorda. Wszyscy (w tym również wymiar sprawiedliwości!) mu nadskakują, pysznią się znajomością, zaproszeniami na przyjęcia, jego pozycją. W konsekwencji tego bez naprawdę żelaznych dowodów winy nikt nie zamierza mu robić najmniejszych przykrości. Z kolei jego oskarżyciel traktowany jest szorstko, z nieufnością i maksymalnym brakiem wiary wobec przedkładanych dowodów (trochę jak pisowska władza wobec zamieszanych w brudne sprawy purpuratów kościelnych)



„Rebekę” się wybornie czyta. Spora w końcu powieść mknie przed siebie błyskawicznie, du Maurier jest świetną stylistką. Doskonale też wykreowała całą masę ciekawych, zapadających w pamięć bohaterów.  


Tłumaczenie jest płynne, ale dwa fakapy wymagają napiętnowania :


- „ashes to ashes, dust to dust” powinno brzmieć „z prochu powstałeś, w proch się obrócisz” a nie dosłownie „popiół do popiołu, proch do prochu”. To nie po polsku.


- kiedy Favell kilkakrotnie mówi w złości „union” o de Winterowym towarzystwie wzajemnej adoracji, to przecież ma na myśli „porozumienie”, czy „wspólnotę” a nie „związek zawodowy” (sic!).



PS.

Rebeka byŁa parokrotnie  ekranizowana. Za pierwszą, wierną powieści, adaptację z parą Joan Fontaine i Laurence Olivier w rolach głównych, Hitchcock dostał (słusznie) swego jedynego Oscara.

Drugiej, z końca lat 90tych, nie widziałem, ale przyznam, ze na myśl o obsadzie (Charles „Tywin Lannister” Dance jako Max de Winter i Diana „Olenna Tyrell” Rigg jako pani Danvers) gorąco mi się robi.


Najnowsza, netflixowa, pochodzi z zeszłego roku. Jest bardzo ładna i dobrze zrealizowana, niepotrzebnie jednak „unowocześniana” na siłę w finałowych rozstrzygnięciach. W efekcie zamiast powieściowej „nietykalności” wyższych sfer mamy policjanta socjalistę wygrażającego burżujowi a zamiast lordowskiej dumy mamy tchórzliwe uleganie szantażowi i nonsensowne fabularnie uganianie się młodej żony za dokumentacją medyczną Rebeki. Nadal się dobrze ogląda, ale niepotrzebne. Książka znacznie lepsza.



środa, 25 listopada 2020

Gary A. Braunbeck Miasto Trumien 6/10

Wydane w 2008 roku „Miasto Trumien” to horror nowoczesny, horror XXI wieku, łączący element nadprzyrodzony z realistyczną grozą wywoływaną przez współczesne masowe zbrodnie.


+


W mieście Cedar Hill zwanym  również „Miastem Trumien” (od czasu katastrofy z lat 60tych XX wieku, kiedy to wyleciała w powietrze miejscowa fabryka trumien, rozrzucając swe produkty po całej okolicy) dochodzi do krwawej łaźni - nieznany morderca ogniem pistoletu maszynowego zabija wszystkich klientów i obsługę lokalu pod nazwą „Knajpa Dawnych Indian”.

Efekty policyjnego śledztwa są szokujące - znalezione na miejscu masakry odciski palców pasują do…zmarłych oraz do odcisków najsłynniejszych seryjnych morderców w USA. Badanie akt wskazuje, że do kolejnych masakr dochodzi w niepokojąco podobnych okolicznościach, zupełnie tak, jakby były one częścią jakiegoś większego planu.


W międzyczasie w mieście wybucha prawdziwa epidemia zbrodni. W serii brutalnych zabójstw giną kolejni mieszkańcy miasta. Żądza mordu przenosi się niczym Covid-19, a między ludźmi zaczyna krążyć dawna miejska legenda o seryjnym mordercy zwanym „Pałączydłem”, 

Jakby tego było mało, na jednym z miejskich cmentarzy pojawia się ni stąd ni zowąd kilkanaście nieoznaczonych grobów, które, wraz z kolejnymi ofiarami, ponownie znikają

Prowadzący śledztwo policjant łączy siły z księdzem, kanonikiem w kościele przy cmentarzu, który zdaje się mieć jakąś wiedzę o źródle całego tego szaleństwa i pomysł na dalsze działania…


+


„Miasto Trumien” to pozycja nierówna. Braunbeck znakomicie sobie radzi z makabrą. Sceny kolejnych morderstw są rewelacyjnie opisane, pełne ultra-przemocy i efektów gore. Wybornie wypadają liczne jump scare’y. Bardzo dobry jest również główny pomysł na powieść, intrygujący, niebanalny, taki „z rozmachem”.

 

Niestety, po słabej stronie jest konstrukcja. Szarpana, rwąca się narracja, niezbyt wdzięczny styl, co rusz grzęznący na jakichś fabularnych manowcach. Do tego niechlujność opowieści -  niepokończone, urwane w pół wątku motywy, kiepsko rozegrane sytuacje. W konsekwencji powyższych wad w opowiadaną historię wkrada się czasami chaos. Do tego dochodzą niezbyt udani, nieprzekonujący bohaterowie.



Mam wrażenie, że Braunbeck za bardzo się spieszył pisząc „Miasto Trumien”. Materiał tak obszerny i wielowątkowy wymagałby znacznie większego, „kingowskiego” rozmiaru. Wtedy znalazłaby się odpowiednia przestrzeń i na bogaty „background” opowieści i na rozbudowaną, wielowątkową fabułę z wieloma postaciami. 

A tak, to autor gna przez książkę czasami na grube skróty na przełaj przez te pieczarki, od jednej makabrycznej sceny do drugiej a zdezorientowany czytelnik czasami sam siebie pyta „ale o co tutaj chodzi?” 



„Miasto Trumien” nie jest powieścią złą, co to to nie, zresztą była ona nominowana do Bram Stoker Award w roku 2009 - zatem warto przeczytać, ale ma się wrażenie, że to trochę zmarnowany potencjał na Naprawdę Dobry Horror.



Bardzo niewielką powieść uzupełniają  dwa opowiadania osadzone e Cedar Hill, ale też nie wnoszą nic szczególnie ciekawego.

Pierwsze, „Zagram Ci Bluesa”, zbudowane jest na kanwie znanej bluesowej legendy (tej z „Crossroad Blues” Roberta Johnsona) -   aniołowie światła i ciemności grają co jakiś czas w lokalnej knajpie bluesa na gitarach, by dać ludzkości rozkosz muzyki (sic!), a drugie, „Składka Związkowa” to dość licha kopia z ligottiańskiego korpo-horroru (bo bez jego talentu) z banalną konstatacją , że „człowiek to fabryka”.

wtorek, 17 listopada 2020

Graham Masterton Manitou 8/10

To się nazywa debiut ! Wybuchowa mieszanka body horroru, Egzorcysty w klimatach etnicznych i mitologii lovecraftowskiej, napisana z takim drajwem i energią, że aż czytelnik nie zwraca uwagi na jej różne nonsensy i wewnętrzne sprzeczności fabularne. Ale to się czyta !


+


Do zawodowego jasnowidza Harry Erskine’a (pana wróżki, jak z późnonocnych programów telewizyjnych) zgłasza się młoda dziewczyna, Karen. Jest ona w przeddzień operacji usunięcia guza, który gwałtownie rozrasta jej się na karku. Od momentu pojawienia się narośli kobietę niepokoją koszmary, w których widać XVII wieczny galeon oraz ludzi rozmawiających po holendersku.

Gdy wkrótce potem ginie w trakcie seansu inna klientka jasnowidza, najwyraźniej opętana przez złą siłę ze snu Karen, Harry rozpoczyna śledztwo. W jego efekcie ustali, że za wszystkim stoi indiański XVII wieczny szaman Misquamacus, który… rozrasta się w nowotworowym guzie na ciele Karen (Sic! Sic! Sic!).

W myśl zasady - Fight Fire with Fire Erskine ściąga z Dakoty współczesnego szamana Siouxów, Śpiewającą Skałę. Wspólnie z leczącym dziewczynę lekarzem rozpoczynają walkę z Misquamacusem, który w międzyczasie wyrywa się, w obrzydliwej, godnej „Aliena” scenie, z narośli na ciele dziewczyny i rozpoczyna, jak na kultystę przystało, otwieranie bramy do zaświatów, by sprowadzić na Ziemię złowrogie bóstwo, niejakiego Wielkiego Starucha (za chwilę wrócimy do tematu…).


+


„Manitou” to nie tylko debiutancka powieść Mastertona, to również pierwszy paperbackowy horror wydany w Polsce. Krzykliwa, kolorowa okładka z blurbem „przerażający…straszny…niesamowity” to robiło piorunujące wrażenie. Czy zasłużone ?


Ano, najkrócej pisząc - tak ! Karty powieści wypełnia żywiołowa, wysokooktanowa akcja, nie zatrzymująca się ani na chwilę, pełna przygód, jump stare’ów, i magicznych bojów ze złowrogim indiańskim szamanem oraz przywoływanymi przez niego monstrami. Fabuła mknie tak żwawo do przodu, że aż pozwala przejść do porządku dziennego nad mniejszymi i większymi sprzecznościami i dziurami w logice („manitou” komputera, który jest „chrześcijański, bogobojny i oddany sprawie porządku i prawa” to jest sam w sobie mega czad,już pominąwszy że kilkadziesiąt stron wcześniej stara indiańska magia „nie obawia się chrześcijaństwa”). 

Tak, Masterton jest tutaj pulpowy do bólu. OK, czarownik powraca po stuleciach do świata żywych, to archetyp grozowy przywodzący na myśl lovecraftowskiego Charlesa Dextera Warda. Ale powrót poprzez…guza nowotworowego? Na karku ? Młodej dziewczyny ? No, to się nie mogło udać - a jednak się udało. Właśnie przez tę jawnie absurdalną a przez to uroczą bezczelność konceptu. 

Body horror wyjściowego założenia przechodzi dalej w etno-mutację „Egzorcysty”. Opętana przez szamana dziewczyna przewraca oczami i mamrocze różne klątwy oraz groźby, a  indiański szaman walczy ze wyrosłym z niej złem niczym ojciec Merrin z Pazuzu. 

Przede wszystkim jednak jest „Manitou” powieścią z uniwersum lovecraftowskiego. Misquamacus to ni mniej ni więcej a „kultysta”, zamierzający oddać Ziemię we władanie  Gwiezdnej Bestii (strażnik bramy - Yog Sothoth?) i „Wielkiemu Staruchowi” (zdaje się, że tłumaczowi - Piotrowi Cholewie pop-kultura jeszcze naówczas nie dojechała, bo mowa tu prawdopodobnie o Great Old One - Wielkim Przedwiecznym, nb. o aparycji samego Wielkiego Cthulhu…). Fani mistrza z Providence poczują się tutaj jak u siebie w domu („Manitiu” można traktować wręcz jako sequel do post-lovecraftowskiej powieści Augusta Derletha „Czyhający W Progu”).


Pierwsza część powieści jest bardziej nastrojowa, to klasyczny detektywistyczny horror, trochę straszący nagłą chorobą, trochę klasycznym opętaniem. Od przeniesienia akcji do szpitala w miejsce grozy wstępuje sensacyjna, pełna przygód, magicznych pojedynków i demonicznych manifestacji akcja.

To prawda, że bohaterowie „Manitou” są pulpowi i papierowi do bólu, ale to żaden zarzut - takie jest ich zadanie w powieści, mają czytelnika po prostu przenosić pomiędzy kolejnymi punktami fabuły. A czynią to nader sprawnie, Masterton pisze bardzo „przyjemnie” w lekturze, strony same się przewracają jedna za drugą. 


Powieść okazała się sporym hitem, już w 1978 została przeniesiona na duży ekran (choć przyznam, że jeszcze filmu nie widziałem), i przez lata rozrosła się w cały cykl, składający się, do dziś, z 5 części.


Od czasu tego debiutu Masterton cieszy się w Polsce nieprzemijającą, ogromną popularnością. Nad Wisłą jest to drugi, obok samego Kinga, autor, który zawsze gwarantuje sukces wydawniczy. Warto sprawdzić, od czego się to zaczęło. Niekoniecznie jego najlepsza powieść, ale jedna z najpopularniejszych, ta, którą wszedł do kanonu literackiej grozy. Trzeba !

 

niedziela, 15 listopada 2020

Stefan Darda Czarny Wygon : Słoneczna Dolina 6/10

„Słoneczna Dolina” to pierwszy tom popularnego (całkiem zasłużenie) cyklu powieściowego „Czarny Wygon”, modelowy przykład tzw. folk-horroru, łączącego elementy powieści grozy z klimatem i realiami polskiej wsi

+

Dziennikarz warszawskiej bulwarówki specjalizujący się w tematach „nadprzyrodzonych” udaje się na Roztocze, by zbadać opisany w jednym z maili do redakcji przypadek Starzyzny, wsi która, dosłownie, zniknęła z map i pamięci ludzkiej. Na miejscu otrzymuje od autora maila dziwaczny brulion, w którym opisana życie przebywających poza czasem i przestrzenią mieszkańców Starzyzny. 


Wieś, jak wynika z notatek, została przeklęta za jakieś niewyjaśnione przewiny z przeszłości. Od tego czasu nikt z niej nie może wyjechać, nikt się nie starzeje, nikt też nie umiera. Nawet osoby zamordowane wracają do swego życia. Jedyną możliwą odmianą losu jest samobójstwo. Samobójcy również wracają do życia, ale jako Upiory z Czarnego Wygonu, uroczyska położonego niedaleko wioski.

Pewnego dnia do Starzyzny przybywa jednak mężczyzna ze współczesności. Część miejscowych widzi w nim szansę na wyrwanie się z pozawymiarowej przeklętej egzystencji, część uważa za niebezpiecznego wroga. Szczególną nienawiścią obdarza go okoliczny bandzior i osiłek, niejaki Kowalczyk, motywowany również zazdrością o zakochaną w przybyszu córkę wójta. Posuwa się on wręcz do morderstwa, no ale w Starzyźnie przecież nikt nie umiera…

Zakochani planują ucieczkę z wioski w realny czas. Ma im w tym pomóc schowany na Czarnym Wygonie samochód chłopaka….


W tym samym czasie niepokojące zdarzenia mają miejsce w realnym świecie. Dziennikarz w pobliskim lesie znajduje miejsce przypominające Czarny Wygon, a na nim tajemniczą, przerażającą dziewczynkę. W okolicy  z kolei grasuje obłąkany osiłek, z opisu przypominający upiornego Kowalczyka. Początkowo wydaje się niegroźny, wkrótce jednak giną ludzie…

+

Lektura pierwszego tomu Czarnego Wygonu pozwala zrozumieć, dlaczego Darda zdobył serca polskich fanów literackiej grozy. 

Bardzo zgrabny jest już sam  główny pomysł, wywodząca się z legend ludowych opowieść o „przeklętej, zaginionej wiosce” (ten motyw występował również w opowiadaniach „Germelshausen” Friedricha Gerstackera czy w mało znanej, znakomitej „Czarnej Wólce” Stefana Grabińskiego). 

Ten rustykalny folk horror wypada całkiem udanie, akcja jest żywa, ciekawie rozgrywana, sporo się dzieje. Jest też w powieści sporo momentów grozy, zombiaki, straszne dzieci, ponure uroczyska. Jest nawet upiorny powieszony ksiądz, prawie jak cytat z filmu „Miasto Żywych Trupów” Lucio Fulciego”. No ale tutal wychodzi też pierwsza, niestety, dość istotna wada twórczości Dardy. Otóż nie ma on nic a nic pióra do grozy. Jego horror, mimo niezłęgo potencjału wyjściowego, nie bardzo straszy, jump scare’ów jak na lekarstwo. 


Styl Dardy jest lekki, przyjemny w lekturze,  rytm opowieści dobry, a fabuła generalnie zgrabnie podąża przed siebie. Wprawdzie w pewnym momencie wkrada się do niej pewien chaos - bohaterowie przejeżdzają z wioski do miasteczka i z powrotem chyba z pięć razy bez szczególnego celu, ale ogólnego dobrego wrażenia to nie psuje. Gorzej, że niektóre motywacje i zachowania tych bohaterów czasami szwankują, wydają się nie bardzo logiczne czy racjonalne (w kulminacyjnym momencie powieści udają się na Czarny Wygon polować na Kowalika, by natychmiast po spotkaniu z nim rzucić się z krzykiem do ucieczki).

Ci bohaterowie też są nierówni. Niektórzy nieco zbyt papierowi, służocy tylko do przenoszenia akcji z miejsca na miejsce, ale niektórzy całkiem udani. Wyróżnia się tutaj zwłaszcza główny bohater, starzejący się, zgorzkniały dotknięty osobistą tragedią dziennikarz (Darda zgrabnie wplata w jego życiorys elementy ówczesnej polskiej rzeczywistości - dziennikarz znalazł się na tzw. Liście Wildsteina i, jako „kapuś SB” doświadcza w pracy różnych nieprzyjemności).


Okładkowy blurb wprost sugeruje podobieństwo prozy Dardy do twórczości Stephena Kinga. To gruba przesada, koło Kinga to Czarny Wygon nawet nie stał, ale naprawdę dobrze się to czyta (dziś w podobnym, rozlewnym stylu pisze swe folk-horrory Artur Urbanowicz). Ceniącym sobie dobrą opowieść, elegancję stylu, bogate tło obyczajowe i koloryt lokalny czytelnikom szczerze polecam. 


PS.

Pamiętać należy, że to właśnie Darda dziesięć lat temu rozpalał przygasłą wówczas żagiew polskiej literatury grozy, to jego popularność pozwoliła całe lata Videografowi wydawać polską grozę. Dodatkowy szacunek.

sobota, 14 listopada 2020

Nathaniel Hawthorne Diabeł W Rękopisie 5/10

„Diabeł W Rękopisie” bardziej niż zbiór opowiadań niesamowitych,   przypomina zestaw surowych przypowieści i moralitetów o charakterze religijnym. Nadprzyrodzonej grozy z reguły w nich niewiele, w jednym jednak przypadku wszelkie niedostatki zostają nadrobione - za to jak ! „Młody Gospodarz Brown”, bo o nim tutaj mowa, to arcydzieło horroru „paranoicznego", fundament, tak którym Ira Levin zbuduje „Dziecko Rosemary”. Dla tego jednego opowiadania warto zapoznać się z całym zbiorkiem  :


+


„Młody Gospodarz Brown”    10/10 


Młody amerykański farmer (z Salem !) umawia się, w tajemnicy przed swą cudowną, młodą żoną Faith (Wiarą!) na spotkanie w lesie z…Szatanem. (Nie bardzo wiemy, dlaczego młodzieniec spotyka się z „księciem wszechrzeczy” - to jeden z tytułów, jakimi obdarzył diabła w opowiadaniu sam Hawthorne - jest to prawdopodobnie metafora jego skrywanych, złych namiętności). 


Brown razem z Szatanem wyrusza na sabat czarownic. Początkowo mężczyzna waha, się wstydzi, myśli ze zgrozą o swym upadku moralnym, o tym, jak ciężko będzie mu wrócić do bogobojnych, uczciwych i prawych mieszkańców Salem. 

W trakcie wędrówki Brown, z narastającą grozą pozbywa się kolejnych złudzeń. Spotyka na swej drodze wszystkich, najbardziej szanowanych i pobożnych sąsiadów, księdza, burmistrza, gubernatora. Z rozmowy z diabłem dowiaduje się o mrocznych zbrodniach popełnionych w przeszłości przez dziada i ojca.. 

Gdy padają wszystkie autorytety, zrozpaczony Brown odwołuje się ostatecznie do myśli o swej ukochanej Wierze (trochę siekierą rąbana alegoria) o tym, jak ufna i pogodna, w różowym czepku we wstążeczkami oczekuje jego powrotu . Ale, o zgrozo, i ona pojawia się na sabacie….Noc przemija, lecz mrok i gorycz  w sercu Browna pozostają na stałe.

Ostatnie zdanie opowiadania to jeden z najbardziej depresyjnych i nihilistycznych finałów w całej literaturze grozy. 

„Nie wyryto mu na nagrobku żadnych słów nadziei, albowiem mroczna była godzina jego śmierci”.

+

Nathaniel Hawthorne, potomek sędziego z Salem, swym surowym, ponurym purytanizmem przesycał całą twórczość. Diabeł, czarownice, Zło w człowieku, to powracające jak refren tematy jego twórczości.

Znawcy historii literatury grozy wychwalają powieści Hawthorne’a, głównie „Dom O Siedmiu Szczytach”, często przywoływany jest też gotycki romans „Szkarłatna Litera”, i niektóre opowiadania niesamowite. ale to głównie dla „Młodego Gospodarza Browna” absolutnie cudownego i absolutnie przerażającego, warto do dziś pamiętać o tym autorze. Ponury moralitet, z wyjątkowo prostą, dosłownie przez autora zapisaną myślą przewodnią  - „Zło jest naturą ludzkości”, stanowi, jak już pisałem blueprint pod sataniczne horrory paranoiczne XX wieku (z „Dzieckiem Rosemary” jako najbardziej znanym przykładem).

Dla takich chwil, dla momentu, kiedy człowiek staje twarzą w twarz z ciemnością, w ogóle warto czytać grozę…


PS.

Uderzająco podobne opowiadanie paranoiczne napisał ukraiński pisarz epoki romantyzmu, Ores Somow. Swego czasu uważałem „Kijowskie Wiedźmy” (taki jest tytuł) za literacką przeróbkę z Hawhorne’a, ale daty powstania obu utworów (lata 30te XIX wieku) nakazują przypuszczać, że panowie nie znali wzajemnie swej twórczości (a Wiedźmy powstały nawet wcześniej !). Komiks oparty o tekst Domowa, autorstwa Joanny Łańcuckiej, znaleźć można w którymś z numerów OkoLicy Strachu.


+

 

Pozostałe opowiadania są znacznie mniej ciekawe, i, co do zasady, pozbawione elementu grozy. Owszem, Szatan powróci jeszcze parokrotnie, przede wszystkim w „Kolei Niebiańskiej”, żartobliwym retellingu sławnej religijnej alegorii „Wędrówka Pielgrzyma” Johna Bunyana, w którym nowocześni „chrześcijanie” zmierzają do bram niebieskich nie w trudzie i znoju, a wygodnie i komfortowo, koleją, zarządzaną i kierowaną przez… no jasne, że Diabła. Rzecz jasna, że to, co przychodzi zbyt łatwo, nie ma wielkiej wartości…

Diabeł pojawi się również w finale „Całopalenia Ziemskiego”, kolejnej literackiej paraboli, opisującej światową rewolucję (zaskakująco proroczo…), która przybiera formę gigantycznego ogniska. Płoną na nim wszelkie, odrzucane po kolei rzeczy, tytuły szlacheckie, władza, własność prywatna, prawo, małżeństwo… 

Na koniec przy płomieniach staje szyderczy Szatan i drwi z daremnych wysiłków - nie da się wyplenić zła, jego źródłem jest bowiem ludzkie serce - „plugawa jamą, z której wyłonią się na nowo wszelkie postacie zła i nieszczęść” (ponury typ z tego Hawthorne’a, nie mówiłem?)

W zbiorze znajdują się jeszcze przypowieści o ułudzie młodości i ohydzie starości („Eksperyment Doktora Heideggera”), porażający swym tępym okrucieństwem moralitet o mściwym Bogu („Pogrzeb Rogera Malvina”), dziwaczna historia  nawiedzonego dewota, pastora, który, chcąc uzmysłowić światu jego grzeszność postanowił do końca życia nosić czarny welon i nie pozwolił go sobie ściągnąć nawet na łożu śmierci („Czarny Welon Pastora”), cz w  końcu pogodna ale nudna i banalna przypowiastka o tym, ż w życiu ważniejsze  od bogactwa, władzy  i wszelkich zaszczytów jest być dobrym i prostym człowiekiem („Wielka Skalna Twarz”)


Bardzo dobre jako zbiór świetnie napisanych, surowych niedzielnych kazań. Jako grozowa rozrywka wypada tak sobie - dla fana literackiego horroru prawdziwą perłą jest tylko „Młody Gospodarz Brown”. Dla niego warto.


wtorek, 10 listopada 2020

Ann Radcliffe Tajemnice Zamku Udolpho 2/10

Prawdopodobnie najsłynniejsza powieść gotycka, prawdziwy kanon i swoisty „wzorzec z Sevres” gatunku, ale, na litość boską, tego się nie da czytać !!!!!

Dla wszystkich czytelników zainteresowanych historycznym rozwojem literatury grozy, tych, którzy słyszeli o Udolpho i chcieliby być może po nią sięgnąć, słowa najszczerszego ostrzeżenia - zanim ugrzęźniecie, niczym w lepkim błocie, na tych niekończących się stronach, rozważcie, ile innych świetnych książek możecie w tym czasie przeczytać. Jakby co, to specjalnie by zaoszczędzić Wam czasu, poniżej streszczę fabułę tej książki (to jednocześnie SPOILER - warning).

+

Po śmierci rodziców panna Emilia de St.Aubert trafia pod opiekę swej ciotki. Bliski sercu Emilii jest niejaki Valancourt - szlachcic, chociaż ubogi. Ciotka najpierw patrzy na Valancourta źle (bop ubogi), potem dobrze (bo szlachcic i dobrze w towarzystwie notowany), i gotowa jest oddać mu rękę bratanicy. Zmienia jednak zdanie po tym, jak sama wychodzi za weneckiego arystokratę, Montoniego. Obydwoje z mężem uznają, że znajdą dla Emilii lepszą partię, po czym cała rodzina wyjeżdża do Wenecji.


Na miejscu okazuje się, że Montoni to nie żaden „arystokrata” ale typ szemranej konduity. Całe dnie spędza na hazardzie, bibach z kobietami, oraz knowaniach z podobnymi sobie indywiduami. Żonę traktuje wyjątkowo oschle, rozgoryczony faktem, że nie przeniosła na niego swych panieńskich majętności, jej bratanicę postanawia zaś wydać za weneckiego księcia, kiedy okazuje się jednak, że w ślad za tytułem nie idzie odpowiednie bogactwo, zrywa obietnicę i zabiera obie panie do górskiego, ponurego zamczyska Udolpho, w którego posiadanie wszedł po tajemniczym zniknięciu krewnej (stugębna plotka głosi, że ją zbrodzień zamordował).


W Udolpho już w ogóle sytuacja staje się przechlapana. Zamek okazuje się siedzibą oprychów, kondotierów czekających na kolejnej zlecenie, sam Montoni zaś ich hersztem. Oporną ciotkę Montoni zamyka w wieży, gdzie kobieta wkrótce umiera. Dziedzicząca po niej Emilia, w strachu o własne życie, przepisuje majątek zmarłej na Montoniego, po czym, korzystając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, ucieka z zamku i wraca statkiem do Francji.


Jej statek rozbija się podczas burzy przy brzegach Prowansji. Tutaj Emilia trafia do kolejnego zamku (Chateau Le Blanc), gdzie zaprzyjaźnia się z córką obecnego właściciela, hrabiego de Villefort. 

W tym zamku jest Pokój, W Którym Straszy (uwaga, po blisko 500 - sic! - stronach pojawia się „horror” !). Straszy w nim podobno duch poprzedniej właścicielki, otrutej podobno przez zazdrosnego męża. Trzeba trafu, że Emilia jest uderzająco podobna do nieboszczki…

Do zamku przybywa z Paryża wezwany Valancourt, ale, okazuje się, pod nieobecność ukochanej wpadł on w szpony hazardu i (o zgrozo!) rozpusty ! Oburzona panna odrzuca jego rękę (mimo, że nadal w głębi serca kocha łobuza). Tymczasem w Strasznym Pokoju ginie bez śladu zaufany służący hrabiego.


Wszystko jednak się wyjaśni, i tajemnica pokoju (tak, były tam oczywiście ukryte drzwi), i związek zmarłej hrabiny z Emilią (nie, nie była jej nieślubną matką, jak sugerowała fabuła, a kolejną ciotką), i zachowanie Valancourta (może i wpadł w te szpony, ale lekko i na chwilę), co pozwoli powieści skończyć się przewidywalnym happy endem. 


+


No dobrze - w „Tajemnicach Zamku Udolpho” jest nieco klimatu - aż dwa (ponure i gotyckie) zamczyska, tajne przejścia, lochy, tańczące światło pochodni, zbójcy, tajemnice z przeszłości, wspomnienia dawnych zbrodni no i różne (ofkors ponure i gotyckie) typy dybiące na bohaterkę… Czystego gatunkowo „horroru” jest jak na lekarstwo - ot, na zamku Udolpho jest „coś strasznego” za czarną zasłoną (rozwiązanie tajemnicy autorka odłoży na jakieś 400 stron), a na zamku Le Blanc w jednym z pokoi straszy (krótko i nieprawda). 

Niestety ale to wszystko dosłownie tonie w romantycznym ckliwym bełkocie autorki. Ponad 700 zadrukowanych gęstym maczkiem stron. Nudnych jak flaki z olejem, prawie pozbawionych akcji, pełnych absurdalnej ckliwości, niekończących się powtórzeń i rozwlekłych opisów przyrody, przetykanych kiepskimi wierszydłami. 

Tak, to powieść kanoniczna, arcysławna, inspirująca innych twórców, cytowana i analizowana przez najtęższych znawców tematu, ale dla dzisiejszego czytelnika praktycznie nie do zniesienia. Nie wiem, może co bardziej ekscentryczni studenci literatury angielskiej mogą się nią delektować, ale zwykły fan horroru podczas lektury będzie płakał krwawymi łzami.


I nie jest żadnym wytłumaczeniem dla powieści epoka, w jakiej ona powstała (została wydana w 1794). Zaledwie dwa lata później M.R. Lewis (nb. wielki fan „Udolpho”) opublikował znakomitego „Mnicha”, zaledwie 10 lat później „nasz” Jan Potocki wyda genialny „Rękopis Znaleziony W Saragossie”. Nie, „Tajemnice Zamku Udolpho” to jest książka śmiertelnie nudna, do zemdlenia sentymentalna i rozwleczona do maksimum.



S.T. Joshi w swym „Unutterable Horror In Literature” prozę pani Radcliffe określił mianem „unreadable”. Trudno o celniejsze sformułowanie. 

Jakby co, ostrzegałem.

piątek, 23 października 2020

Piotr Borowiec Wszystkie Białe Damy 7/10

Debiutancki zbiór opowiadań Piotra Borowca, połączenie formuły klasycznej opowieści niesamowitej z żywym, często ostrym komentarzem społeczno-światopoglądowym, taki „horror zaangażowany”.


+


Już pierwsze opowiadanie, „Czwarte Użycie Noża”, jest modelowym przykładem wspomnianego połączenia. Przemoc wobec kobiet, rodzinna pedofilia powodują materializację upiornej, stworzonej z dymu i mroku istoty, gotowej pomścić krzywdy. 7/10


W „Przyczyna, Skutek, Przyczyna” mamy do czynienia ze współczesną czarownicą, a raczej „widzącą”, kobietą potrafiącą przewidzieć nadchodzące tragedie i katastrofy. Początkowo usiłuje ona, korzystając ze swego daru, zmieniać przeznaczenie, ratować ludzi, którzy mają zginąć, stopniowo widzi jednak, że jej próby idą na marne, że można zmienić przeznaczenia. 7/10


Kolejnych kilka opowiadań nieco rozczarowuje, są dość banalne,  albo niedopracowane koncepcyjnie. Po kolei :

Tytułowe „Wszystkie Białe Damy” - ghost story, z XIX wieczną Białą Damą (pierwszą), zmarłą z tęsknoty za kochankiem zamordowanym przez męża, straszącą po swej śmierci, oraz współczesnym odbiciem tej historii, 4/10

„Dla Świętego Spokoju” - w klimacie korporacyjnym (rzecz się toczy w call centre) romans supervisora z nowo przyjętą pracownicą zostaje zakłócony przez wchodzące sobie w drogę duchy byłych partnerów pary, prowadząc do nieprzekonującego, rozhisteryzowanego zakończenia.

„Akt Notarialny” - słaba klisza sucharów o „prawnikach z piekła rodem”. Niby ma być zabawnie, ale raczej warto poczytać Neidermanna i „Adwokata Diabła” 3/10. You can do it better, man. (Prawnicy jako bohaterowie opowiadań powrócą w „Polskich Upiorach”, z wiele lepszym efektem artystycznym).

No i  „Tam, Gdzie Mieszkają Szczury” jeszcze  jedno przeciętne opowiadanie obyczajowe o potworze z dziecięcych rysowane ożywającym, by „znieżywiać” tych, których nie lubią rodzice. 5/10


Zbiór zdecydowanie rusza z kopyta wraz z „Potomkiem”. To wyraźny ukłon w kierunku Lovecrafta i jego Dextera Warda oraz polskiego horroru „Medium” (a i mrugnięcie okiem w kierunku Williama Blatty’ego i Egzorcysty się znalazło).  Duch zmarłego okultysty współdziała ze swym wnukiem - księdzem egzorcystą, w ramach szczególnej spółki. Upiór „opętuje” ofiary by za chwilę duchowny mógł z sukcesem go wyegzorcyzmować. Okultysta ma jednak własną agendę; musi doprowadzić do przekazania magicznego Daru na kolejnego potomka, musi, pisząc wprost, doprowadzić księdza do współżycia…Świetnie wymyślony tekst 9/10


Kolejny sztos to „Spacer Po Szpitalu” - bardzo mocna, pulsująca gniewem i pasją wypowiedź Borowca na temat eutanazji. Upiór zmarłego na nowotwór pacjenta mści się  na szpitalnym kapelanie, odpowiedzialnym za przedłużanie męczarni chorego, pozwalając zasmakować mu tego samego losu. Pomysł lepszy od schematycznego wykonania, ale to jest świetna, poważna proza. 8/10


Następne światopoglądowe opowiadanie, chyba  najmocniejszy manifest w całym zbiorze to „Klauzula Sumienia” (dedykowana chyba prof. Chazanowi). Odmawiając aborcji zdeformowanego płodu lekarz przywołuje na świat morderczego upiora, za sprawą którego na szpitalnym oddziale neonatologicznym giną kolejne noworodki. Profesor musi przeciwdziałać, próbując powstrzymać monstrum. 9/10


Bardzo zgrabnym opowiadaniem są „Małe Dziewczynki Wcale Nie Są Głupie”. Jest tu ponura rodzinna tajemnica, niewierny mąż, skrywana zbrodnia, i …..czary (tak, znowu czarownice!). Wszystko to  oczyma małej dziewczynki, z nutką „Szóstego Zmysłu”  w tle. 7/10


I wreszcie zamykające zbiór „Słuchajcie, Coś Wam Powiem” - bardzo udana wariacja na temat „Zakazanego” (Candymana) Clive Barkera. Dwójka młodych naukowców bada miejskie legendy, które, ku ich przerażeniu okazują się prawdziwe. Wyrzucony do sedesu mały  krokodyl, naprawdę grasuje nad rzeką, zmarły z głodu niemowlak płacze nocami w bloku, w którym mieszkają, a jeż∂żąda czarnym volkswagenem banda policjantów-zwyrodnialców porywa  partnerkę badacza. Dziewczyna ginie, mężczyzna zostaje oskarżony o popełnienie zbrodni - pora na czwartą legendę…8/10


+


Piotr Borowiec to autor, mam wrażenie, nieco niedoceniony, za mało dostrzegany. O Borowcu pisze się i mówi zdecydowanie za mało, uwzględniając klasę i jakość jego prozy. Pewnie formuła opowiadania nieco mu „szkodzi”, współcześni fani preferują powieści, niemniej naprawdę bardzo warto zanurzyć się w jego świecie.

„Wszystkie Białe Damy to bardzo dobry debiut, choć też pozycja wymagająca nieco rozsmakowania. Borowiec nie pisze historyjek pulpowych dla zabawy, nie pisze horroru rozrywkowego. To bardzo zaangażowana, światopoglądowa proza, ubrana jedynie w formę opowieści niesamowitej. Jego duchy i upiory nie pojawiają się dla pustego straszenia, ona mają do wykonania określone zadania,  Tu są emocje, jest pasja, ta proza żyje !


Styl pisania jest bardzo sprawny, „użytkowy”, może nie jest on tak lekki jak, powiedzmy, Roberta Ziębińskiego, nie tak piękny, jak Jakuba Bielawskiego ale generalnie płynnie i komfortowo prowadzi on czytelnika przez opowieść. Widać u autora dużą łatwość opowiadania.


Niektóre pomysły są jeszcze dość blade a czasami zaangażowanie autora nieco „zagaduje” grozę, ze szkodą dla końcowego efektu ( aż się przypomina znane „ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”), ale w tych najmocniejszych fragmentach Borowiec wali czytelnika obuchem między oczy.

Naprawdę prawdziwą klasę autor pokaże  w kolejnym zbiorze opowiadań - „Polskie Upiory” - IMO jedną z najlepszych polskich książek grozy wydanych w XXI wieku. Niemniej już „Wszystkie Białe Damy” bardzo warto ! 


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...