środa, 24 stycznia 2024

Hari Kunzru Białe Łzy 9/10

Wymyślona dla żartu postać “zapomnianego czarnego bluesmana” okazała się istnieć naprawdę, a długi cień tajemnicy z przeszłości wpływa na losy współczesnych ludzi, żądając kary za dawne grzechy. Wspaniała,“nieoczywista” (Kuba Łuka - this one is for you!) powieść - z jednej strony w zasadzie “bezprzymiotnikowy” mainstream, historia o obsesyjnej miłości do muzyki połączona z historią starych, nieprawionych krzywd,  z gatunkowej zaś perspektywy opowieść - a niech i tak będzie - o mściwym duchu. 

Znający “Umiłowaną” Toni Morrison poczują się jak w domu (a tak naprawdę “Białe Łzy” są o wiele bardziej “horrorem” niż powieść noblistki).


+


Nowy Jork, XXI wiek. Dwu przyjaciół fascynujących się starym folkowym bluesem z delty Mississippi postanawia się trochę zabawić. Dla zabawy preparują przypadkowe uliczne nagranie, wymyślają nieistniejącego bluesmana - Charlie Shawa i wrzucają plik do internetu.

Zabawa zaczyna się na poważnie, kiedy jeden z zachwyconych kolekcjonerów (nagrania wywołało furorę w sieci) chce za wszelką cenę kupić płytę. Nie daje wiary żadnym wyjaśnieniom i utrzymuje, że muzyk istniał naprawdę.


Kiedy jeden z chłopaków zostaje napadnięty i ciężko pobity, drugi rozpoczyna własne dochodzenie. Odnajduje kolekcjonera i wyciąga z niego dawną historię - dowiaduje się, jak ten przed laty wraz z innym opętanym obsesją fanem udał się w poszukiwaniu śladów po Charlie Shaw, do delty Mississippi, jak udało się odnaleźć siostrę muzyka i będącą w jej posiadaniu płytę z rzekomo spreparowanym, bluesem. Teraz Set, wspólnie z siostrą leżącego w śpiączce w szpitalu przyjaciela chce odtworzyć tę podróż, sam chce znaleźć ślad po Charlie Shawie, wyjaśnić, jaki ma on wpływ na teraźniejsze wydarzenia. 


Coś złowrogiego podąża jednak w ślad za bohaterami, coś ukrywającego, żal i ból spowodowany krzywdą wyrządzoną w przeszłości… 


+


Wbrew obiegowym opiniom literatura grozy trzyma się dzisiaj świetnie - tyle, że zmieniła taktykę działania. Już nie czas na czyste gatunkowe hopsztosy z czasów “złotej ery”, dziś nikt się ani wymyślonych potworów ani starych, dobrych duchów, nie boi. Te klisze są za bardzo zużyte, i do gatunku niczego świeżego nie dodadzą. Natomiast jako przyprawa, która dobremu autorowi posłuży do dosmaczenia pasjonującej historii! O… to zupełnie inna opowieść. Groza z powodzeniem wkrada się w thrillery, w kryminały, w powieści fantasy czy science fiction. Horror daje też wspaniałe możliwości twórcom mainstreamowym, “bezprzymiotnikowym” - to nieprzebrana skarbnica technik narracyjnych i intrygujących rozwiązań. Jest przecież “Piąte Dziecko” Doris Lessing, jest “Umiłowana” Toni Morrison, jest “Empuzjon” Olgi Tokarczuk (mowa o samych noblistkach !), są też “Frankenstein W Bagdadzie” Ahmeda Saadawiego czy w końcu bohater dzisiejszego raportu - fascynujące “Białe Łzy” Hari Kunzru.


No dobra, ale ile jest w “Białych Łzach” tego horroru? No, dużo - od strony “formalnej” zawiera bowiem wszystkie niezbędne elementy powieści grozy, nawet jeśli te naprawdę mocne momenty są zachowane dopiero na finał. W sercu “Łez” schowany jest jednak archetypiczna  wręcz figura mściwego ducha, a samo śledztwo wzbudzi od razu skojarzenia z głośnymi gatunkowymi przebojami (nie chcę zanadto spojlerować podając czy to tytuł czy autora, ale po lekturze fani rozpoznają z pewnością znany trop).



Wbrew wszystkim teaserom i internetowym zajawkom&streszczeniom “Białe Łzy” nie są  historią “dwu przyjaciół zafascynowanych czarnym bluesem”. Całość opowieści przedstawiona z perspektywy jej narratora - Setha, tego który nagrał i spreparował taśmę Charlie Shawa. Wszystkie wydarzenia widzimy jego oczami, tragedię przyjaciela, burzliwe relacje z jego rodziną, poszukiwania JumpJima i wspólną wyprawę z Leonie Wallace do delty Mississippi.



Powieść dzieli się na cztery główne etapy - w pierwszym mamy dwójkę przyjaciół i ich żart z fejkowym bluesem, w drugiej Seth stara się dojść do ładu z rodziną Wallace i poszukuje JumpJima, kolekcjonera mającego wiedzę na temat Charlie Shawa. Trzecia część to opowiedziane równolegle dwie wyprawy do delty Missisippi, pierwsza, podjęta przez JumpJima w latach 50tych i obecna, w której Seth razem z Leonie usiłują dowiedzieć się prawdy o losach Charliego. No jest finał…. konkretny, twistowy, niezwykle efektownie splatający wątki fabularne. Muszę przyznać, że w trakcie lektury wydawało mi się, że Kunzru daje się porwać narracji, że, po “ogrodniczemu”, zasadził swą opowieść i patrzy, co mu z niej wyrośnie. Stąd zakończenia raczej się obawiałem, podejrzewając, że z tej chmury spadnie raczej mały deszcz. Tymczasem - no, jest naprawdę mocno! 


Nie powiem, są wady - i to właśnie w tej finałowej części. Precyzyjny, wręcz chirurgiczny styl narracji nagle popada w taki freestyle, taki się bałagan narracyjny pojawia, że chwilami aż nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Coś takiego Kingowi by się nigdy nie przydarzyło…ba, Kingowi - toż King  to tylko “gatunkowy rzemieślnik”, ale taki Cormac , też by to sprawniej ogarnął. Niemniej te niedogodności są zbyt drobne, by wpłynąć na ogólną rewelacyjną ocenę,  liczy się główny kierunek. 


Co ciekawe, bohaterowie są tutaj mniej ważni, to dość randomowe postaci, służące do opowiedzenia większej historii. Ani Carter, ani Seth, ani Leonie czy JumpJim, nie mają większego znaczenia i nie przyciągają uwagi. Choć tak naprawdę to bohaterem jest tutaj Charlie Shaw…


Po prostu kocham takie książki, takie nabrzmiałe mrokiem twistery, które na koniec walą czytelnika kopem z półobrotu. Instant classic. 


Dodatkową frajdę będą mieć podczas lektury miłośnicy czarnego bluesa (m.in. niżej podpisany). Robert Johnson, Skip James, Charley Patton et consortes - wracają dreszcze zachwytu nad tą mroczną, korzenną muzyką, muzyką, z której narodził się po dekadach biały hard rock Stonesów, Zeppelinów i AC/DC.


PS.

Robert Ziębiński - nie wiem czy znasz, jeśli tak bardzom ciekaw Twej opinii, jeśli nie, to wrażeń z lektury :-)


PPS.

Kilka opinii na LC jest tak cringe’owe, że aż ciary z żenady miałem…. jestem na codzień zwolennikiem tezy że “czytać każdy może” ale naprawdę, niektórym chyba powinno się zakazać lektury…:-)


PPPS.

Mógłby powstać wspaniały film, ale wymagałby dużej klasy reżysera. To nie kingizmy przygotowane pod szybką ekranizację, tutaj trzebaby ten film wymyślić. Ale materiał mocarny.

czwartek, 18 stycznia 2024

Robert McCammon Pragnienie 5/10

“Pragnienie” - wczesna powieść Roberta McCammona to z jednej strony popis jego umiejętności narracyjnych i prezentacja rodzącego się, supersprawnego, “stephenking-like”, stylu, z drugiej jednak sporo niedojrzałych, wręcz infantylnych pomysłów, stopniowo pogrążających opowiadaną historię i wiodących do - nomen omen - katastrofalnego (McCammon planował raczej katastroficzne) zakończenia. W sumie nic dziwnego, że autor przez dekady tak wstydził się tej powieści, że blokował jej kolejne wydania.… 

Niemniej to jest sama esencja złotej ery, a że drive opowieści jest, mimo cringe’owego finału, dobry, to i poznać warto.


+


Akcja powieści toczy się w Los Angeles, na początku lat osiemdziesiątych, w tydzień poprzedzający Halloween (no czyżby…). Miastem wstrząsa seria niesamowitych wypadków : seryjny morderca kobiet, zwany przez media Karaluchem zabija kolejne ofiary, inny psychopata rozstrzeliwuje w dzikiej kanonadzie pracowników oraz gości przydrożnego baru, tajemniczy wandale rozkopują groby na cmentarzach, rozrzucają zbezczeszczone zwłoki w różnych stadiach rozkładu i kradną trumny.

Interwencja policyjna w dzielnicy meksykańskiej kończy się przerażającym odkryciem wszyscy mieszkańcy jednej z kamienic znajdują się w stanie dziwnego snu przypominającego śmierć, jednocześnie będąc wciąż żywymi…


Niektórzy potrafią połączyć kropki i zrozumieć znaki. Pewien pochodzący z Węgier oficer dochodzeniowy LAPD, podejrzewa, że, co tu dużo mówić - w mieście grasują wampiry! Podejrzenia zmieniają się w pewność, gdy, po tym, jak jego ekipa schwyta wreszcie Karalucha, zostanie on w tajemniczy sposób odbity z komisariatu przez nieznanych sprawców, po których pozostaną tylko pozbawione krwi ciała zamordowanych policjantów…


Nie ma co owijać w bawełnę i unikać “spojlerów” - sprawa jest bowiem w zasadzie od początku jasna. Nasz policjant miał bowiem rację. Do Los Angeles przybył potężny wampir, węgierski książę Konrad Vulkan. Zająwszy wznoszące się na wzgórzu nad miastem, przeniesione wprost z Europy, upiorne zamczysko, wspomagany przez samego Wujka S(a)tanisława (tak! Młody McCammon w pulpowości nie znał granic!) knuje złowrogi plan Podbicia Całego Świata! Carramba! Kolejne ofiary wampirów zasilają szeregi Armii Ciemności.


By do końca zniszczyć ludzkość, Szatan zsyła na Los Angeles potworną burzę piaskową, która odcina miasto od reszty świata, więzi ludzi w domach, przesłania słońce i ułatwia wampirzej armii szybkie postępy.


Tylko nieliczna drużyna śmiałków, pod przewodnictwem naszego dzielnego madziarskiego policjanta, może przeciwstawić się Złu. Bohaterowie, choć ich sytuacja wydaje się całkowicie beznadziejna, wyruszają do Mrocznego Zamku….


+


Wampiry w latach osiemdziesiątych to jeszcze był real deal. Wprawdzie już pojawiły się “Wywiad Z Wampirem” i - dziś zapomniany - “Gobelin Z Wampirem” które mit krwiożerczego potwora mocno odczarowywały (a już najgorzej tutaj chyba przysłużył się nie/sławny Hrabia z Ulicy Sezamkowej) ale to jeszcze były wyjątki od reguły. Kiedy młody, gniewny, robiący karierę Stephen King napisał “Miasteczko Salem”, opisujące zniszczenie przez wampiry małego amerykańskiego miasteczka, Robert McCammon postanowił to przebić “Pragnieniem”, gdzie wampirza hekatomba zdziesiątkuje wielomilionową populację Los Angeles. 


Na początku wszystko jest w najlepszym porządku. Opowieść rozwija się jak rasowy vampire horror, pełna cytatów i odniesień do krwawego i  wciąż wówczas jeszcze  przerażającego mitu.

Czytelnika wita scena wzięta żywcem z “Rodziny Wilkołaka” - środkowa Europa (Węgry?) ojciec, który wyruszył łowić nieumarłego potwora wraca wieczorową porą do domu odmieniony - a matka z dzieckiem musi uciekać przed wampirami.

Dalej też jest bardzo długo świetnie. Sceny pełne przemocy, psychopatyczni mordercy na. usługach księcia Vulcana, tajemnicze zniknięcia kolejnych ofiar, pełne suspensu i grozy ataki wampirów, no wszystko pięknie gra i buczy. Owszem - jest to “Pragnienie” horrorem “chamskim”, dość prostym i prymitywnym, raczej luksusową pulpą niż eleganckim pisarstwem, z jakim kojarzy się nam McCammon. No ale my, fani “złotej ery” takie rzeczy nad wyraz lubimy!


Niestety, młody (będę podkreślał wiek autora, McCammon pisząc “Pragnienie” był przed 30-tką) autor popełnił sporo grzechów, które w miarę lektury coraz bardziej ciągną opasłą powieść w dół. 

Przede wszystkim nieumiarkowanie, brak balansu. McCammon tak chciał dołożyć do pieca, że w rezultacie wywalił kocioł w powietrze. Nieszczęście zaczyna się w momencie, kiedy na prośbę księcia wampirów Szatan zsyła nad L.A. burzę piaskową. Już pal sześć infantylny cringe tych scen z wujkiem S(a)tanisławem, ale wraz z nadciągnięciem zabójczych tumanów piasku świetnie do tej pory straszący wielkomiejski horror zamienia się w słabą survivalową powieść fantastyczną. A potem z każdą stroną jest gorzej…

Najpierw wyprawa “drużyny”. Jaki nasi śmiałkowie mają plan na pokonanie Vulcana? Ano żaden, wejdo i wszyskich zabijo. Dokładnie tak. Mają kilkanaście kołeczków, fiolkę ze święconą wodą morską a naprzeciw siebie armię tysięcy wampirów. 

Dlaczego Złole się ich boją? (bo się boją). Bo “złoboisiedobra” ? Aha.…

A to naprawdę początek, bo potem przychodzi finał… OESU….Jak ktoś chce wzorcowe, niczym z Sevres rozwiązanie “deus ex machina” to dostanie to w “Pragnieniu”. To jest tak bardzo z d…..czapy, tak bardzo słabe, że dosłownie ciary żenady człowiek podczas lektury odczuwa. 


Pominę już zasadnicze pytanie o sensowność wampirycznego Planu Podboju Świata. Armia wampirów rozmnaża się bowiem w powieści w postępie gemoetrycznym - dosłownie w ciąfu pary dni w wampiry przemienia się większość populacji Los Angeles. W tym tempie w ciągu paru miesięcy cała Ziemia stałaby się królestwem śmierci…No super - tylko co te wampiry miały zamiar po “zwycięstwie” jeść??? Wiecie, o co chodzi - hrabia Dracula, Carmilla von Karnstein, Lestat de Lioncourt - wszyscy trzymali tzw. low profile. Raz na tydzień kolacja na mieście, raz na pół wieku zwampiryzowany partner do rozmowy - tak da się żyć. Ale tutaj? Żeby było jasne - one wręcz konają z głodu, jak chwilę nie jedzą… 



Sytuację trochę ratuje styl. Tak, jak jest “comfort food”, tak i jest comfort read - i  styl McCammona taki właśnie jest. Od razu, od pierwszego strzału  (hehehe) akcja rusza z kopyta, wszystko pięknie, klarownie opisane - uczta dla czytelnika, jak idealnie upieczone ciasto. Chce się jeść więcej i więcej kolejne krótkie rozdziały znikają pożarte oczami. 

Znakomita jest konstrukcja powieści. Jeden tydzień, z finałem w halloweenową noc, a każdy dzień podzielony jest na krótkie, napędzające lekturę (jeszcze jeden! jeszcze jeden!) rozdziały, mijające wraz z upływającymi godzinami (kto pamięta serial 24 godziny ten rozpozna konstrukcję). No i jest - w pierwszej części książki - naprawdę DUŻO GROZY.


Udały się też McCammonowi postaci bohaterów pozytywnych. Plastyczne, przyciągające uwagę, angażujące czytelnika. Niestety postaci Złoli są w swej przerysowanej komiksowości aż pocieszne…


To sum up - z jednej strony kawał dobrego czytania, bo bohaterowie ciekawi, przygód co niemiara, scen grozy takoż, tempo akcji żwawe a styl wyborny. Z drugiej, bardzo słaby, infantylnie przesadzony koncept powieści i wręcz zawstydzające naiwnością i brakiem jakiegokolwiek dramatycznego sensu zakończenie. Jak ktoś nie jest fanatykiem “złotej ery” chcącym poznać początki drogi twórczej znanych autorów,  to znajdzie setki lepszych tytułów. 



PS.


To add insult to injury - polski wydawca z bliżej nieznanych względów - no, chyba że i tu i tu wampiry -  na okładce umieścił nie ilustrację do iinej powieści wampirycznej “Ostatniego Rejsu Fevre Dream” - samego George R.R. Martina. Choć zważywszy na to, jak szpetny był amerykański oryginał, to nie ma się mu co dziwić.



PPS.

Swego czasu były przymiarki pod film TV, ale spełzły na niczym, dziś już raczej klimatu na taki cringe’owy oldschool nie ma.


poniedziałek, 15 stycznia 2024

Tarnowskie Góry Niesamowite 6/10

Tarnowskie Góry organizują ciekawe akcje marketingowe - miasto wydaje “tematyczne” zbiory opowiadań gatunkowych, jako warunek oczekując jedynie osadzenia akcji poszczególnych historii w samym mieście. No i w ten sposób po “Tarnowskich Górach”  “kryminalnych”, “romantycznych” i “fantastycznych” (aż 3 tomach!) przyszedł czas na “Tarnowskie Góry Niesamowite”. Niesamowitość w tym wypadku ma wymiar głównie tzw. weird fiction., tom zbiera bowiem prawie wszystkie aktywnie tworzące duże nazwiska tego nurtu  w Polsce(tylko Kuba Bielawski się gdzieś zawieruszył).


Te “duże nazwiska” oznaczają autorów publikowanych, cenionych przez fanów i środowisko, i co w praktyce zapewnia solidny  poziom literacki całego zbioru. Jest jednak inny problem,  - niektórym z opowiadań brakuje nieco grozowego puncha. One są bardzo dobre warsztatowo, pełne ciekawych pomysłów, ale czasem za mało “niesamowite”, by zasłużyć na tytuł zbioru, trochę pozbawione ikry, takie niedoprawione. Może spowodowała to konieczność osadzenia ich w tarnogórskich realiach? Nie wiem, pozornie przecież w niczym to nie musi przeszkadzać - bierzemy dobry tekst i osadzamy go w Tarnowskich, no ale może jednak pętało to nieco wyobraźnię autorów? Co charakterystyczne, najlepiej przeze mnie ocenione teksty mają właśnie uniwersalny charakter, a lokalna miejscówka jest wyraźnie pretekstowa wobec poruszanych w nich treści.



Nic, przyjrzyjmy się poszczególnym tekstom, a zacznijmy od najlepszych, które (trzeba trafu), najbardziej “straszą”.


Najlepszym opowiadaniem zbioru jest tekst samego “ojca Dyrektora” polskiego weird fiction.  Wojciech Gunia raczy nas mroczną opowieścią “O Snach, Zbawieniu I Krwi”. Dziwna kamienica, której mieszkańcy długimi wieczornymi zabawami zabijają strach przed zaśnięciem, mroczna, ligottiańska piwnica, gdzie przewalają się oślizgłe, czarne zwoje ślimacze, samopoświęcenie jednego z mieszkańców dla dobra ogółu. 

Jesk takie środowiskowe powiedzenie “Gunia może i wychodzi z horroru (gdyż autor swym talentem wyrasta wysoko ponad granice gatunkowej grozy i bywa, słusznie, przymierzany do literackiego artystycznego mainstreamu), ale horror nie wychodzi z Guni”. W tym wypadku grozy jest co niemiara, a tyleż samo jak creepy (as hell), jest też opowiadanie  przejmujące, gdyż za maską niesamowitej opowieści i nawiedzonej kamienicy czeka, jak to zwykle u Guni bywa, poważny namysł, poważna myśl o miejscu człowieka w świecie, o spokoju ducha i cenie, którą za to trzeba zapłącić. Piękne i poetyckie. 


Niewiele “Snom” ustępuje znakomita “Grzybnia” Mariusza Wojteczka - prawdziwy grozowy gatunkowy konkret. Bohaterem jest młody chłopiec wychowywany przez dziadków i  tajemnica otaczająca jego pochodzenie. Zgrabny (nawet jeśli przewidywalny) pomysł,  świetny, niesamowity klimat - całość tak trochę w kierunku “Mexican Gothic”.


Udany jest zgrabny pastisz noir-kryminału  spółki autorskiej Agnieszka Biskup/Dagmara Adwentowska - “Po Nas Nic”. Zawiązanie fabuły jest absolutnie klasyczne - kobieta z wynajmuje detektywa, by odnalazł jej zaginioną w tarnogórskiej okolicy córkę, a w tle opowiadanej historii rozwija się nadchodząca nad świat apokalipsa. Jest śledztwo w klimacie hard boiled, jest apokaliptyczny vive, a wszystko napisane efektownym, zgrzytliwym, naśladującym klasyków (Hammet, Chandler, Spillane) stylem. Robert Ziębiński by docenił :-)


Wyróżnia się też “Wszystko, Czego Nie Zabrała” Izabeli Grabdy, oparty o schemat fabularny “powrotu z wielkiego świata do swej małej ojczyzny”. Bohaterka, która zrobiła karierę w wielkim świecie odwiedza tarnogórską kamienicę i wspomina początek swej drogi życiowej, który nie był jednak usłany różami, oj nie… Dziewczynka, chcąc wyjść na życiową prostą przyjmuje pomocną dłoń od …. no właśnie :-)

Jest generalnie bardzo konkretnie i gatunkowo. Wprawdzie styl nieco zawodzi, gdzieś się cudowna, barkerowska makabra pomysłu rozwadni, ale i tak zostaje dużo “tłustego”.


Nie bardzo straszy, ale za to nadrabia weirdowym zakręceniem fabularnym opowiadanie Pauliny Rezanowicz “ Porzucony Autobus”. Na planie realnym kruchość planów życiowych bohaterki, pogrążającej się w kryzysie psychiczno-emocjonalnym po tym, jak do jej mieszkania wprowadza się siostra męża, na planie weirdowym bardzo efektowny  pomysł z tajemniczym obrazem. Jesteśmy tylko małym paprochem, życie jest ciężkie a potem się umiera - te sprawy.


Nie zawodzą też :

Anna Musiałowicz “Nie Zostawisz Mnie”. Wspomnienie tragedii z dzieciństwa nawiedza bohaterkę we śnie, ilekroć przyjdzie jej odwiedzić Tarnowskie Góry. Zgrabny jest błysk makabry i finałowym jump scarze, łączący sen z przerażającą rzeczywistością, aczkolwiek uważam, że talent autorki zyskuje w większej formie, kiedy ma ona przestrzeń by jeszcze bardziej efektownie splatać wątki i tropy fabularne.


Jest też niezawodny Paweł Mateja i jego opowiadanie “Jaśniej”. Bohater opowiadania po próbie samobójczej przebywa w szpitalu psychiatrycznym, w tym czasie jego żonę dręczą dziwne sny o kuli światła. Kiedy on w końcu wychodzi “na wolność”, wita go puste mieszkanie, ukochana żona znika bez śladu…

Świetnie napisane, z dobrym, niepokojącym klimatem opowiadanie jest trochę jakby przejściowe - jedną nogą nawiązuje jeszcze do rewelacyjnego debiutu autora -  “Nocne”, drugą już wkracza na terytorium “numinotycznej” grozy sf (vide powieść Matei “Plama Światła”), z odczuwalnym vibe’m “Archiwum X”. 


Szczególnym przypadkiem jest mroczne opowiadanie Magdaleny Świrczek-Gryboś “A Dom Cieknie”, takie  typowe “mixed emotions”. W pomyśle tkwi bardzo dużo potencjału - Starsi Bogowie, Egipt, Zło drzemiące w Ziemi, emanujące w jednej z tarnogórskich kamienic, w której, niegdyś mieszkał seryjny morderca a dziś “praktykę” prowadzi oszukańczy seks-terapeuta (jednocześnie piszący skandalizujące powieści erotyczne pod kobiecym pseudonimem). No ale poza samym potencjałem jest jeszcze story, a ta napisana jest nieprzekonująco, bez gładkości, bez tak naprawdę porządnej fabuły.



Teraz pora na trójkę prawdziwych asów weird fiction, którzy jednak tym razem nieco rozczarowali, nie klasą literacką  (bo np. opowiadanie AmMari Wybraniec to absolutny majstersztyk,  top całego tomu) ale niedostatkiem “niesamowitości”

No i właśnie tejże Wybraniec “Rybon”. Kolejne opierające się o archetyp “powrotu do miasteczka rodzinnego”. Bohaterka usiłująca odciąć się od swego tarnogórskiego pochodzenia studiuje  prawo w Warszawie, gdzie buduje sobie całą wymyśloną, “lepszą” tożsamość, tymczasem jej  brat zarabia na życie jako „rybon”, żywa “rybia” reklama spacerująca przed tarnogórską restauracją. Talentu Wybraniec się nie zatrzyma, ale coraz mocniej ciąży on ku mainstreamowi i tym razem elementu niesamowitego w ogóle nie sposób uświadczyć.

Niemniej Anna zawsze potrafi jednym zdaniem wkręcić czytelnika w xiemię. Tym razem są to pięknie twardochowe „herby aktualnego państwa nadrzędnego” na tarnogórskim dworcu PKP - brawo!


Inna sytuacja z Szymonem  Majcherowiczem i jego “ Hosanną”. Ten nie ucieka od weirdu i dziwaczności, jednak tym razem zamiast grozy stawia na tragi-groteskę, historię kafkowskiego śląskiego Hioba kopanego przez życie po rzici (o! fajnie mi wyszło!), i prześladowanego przez wspomnienie - no, żodyn by nie zgod - władczego, dominującego Ojca (Kafka, Schulzu, reszto weirdowego świata, zapłaczcie…) Wielu czytelnikom “Hosanna” bardzo się spodobała, że niby “wstrząsająca analiza depresji bohatera” itp.,  ale w moim wypadku jednak stoi ona w kontrze do oczekiwań i raczej rozczarowuje.


No i w końcu Łukasz Krukowski i “Dzień Dobry”. Tytułowe powitanie wypowiedziane przypadkowo przez grzecznego bohatera na ulicy ściąga na niego prawdziwą katastrofę. Pojawiają się kultyści-druidzi - i to dobrze,  niestety, brak grozy i odrobiny literackiego pieprzu - a to źle.


A na koniec teksty, które rozczarowały. Nie przekonały mnie do siebie ani dziwaczna “ Argyropoeia” Sylwestra Gdeli, ani ckliwy “Chłopiec Zwany Żukiem” Łukasza Kucharczyka, wkurzyła “Maszynka” Marcina Majchrzaka - słaby klon “Word Processor Of God” Stephena a całość stawki zamyka - no niestety, Istvan Vizvary z totalnie przeszarżowanym opowiadaniem “Bytomska 2a”…jacyś kolejni potencjalni kupcy, dziwaczne groteskowe historie, niczym najbardziej kwasowe fragmenty Inland Empire Lyncha…..no nieee.Vizvary potrafi pisać wspaniale, tym razem nic a nic jednak nie zrozumiałem konceptu stojącego za opowiadaniem .



Ale, żeby nie kończyć na niskiej nucie, generalnie bardzo warto wejść w zbiór. Bardzo mocna obsada, sporo udanych tekstów -“Tarnowskie Góry Niesamowite” dadzą czytelnikowi sporo frajdy. Fani weirdu w zasadzie obowiązkowo!



niedziela, 7 stycznia 2024

Adam Deka "Animal Holocaust" 8/10

“Animal Holocaust”, zbiór opowiadań Adama Deki, naszego ulubionego outsidera polskiego horroru, już samym tytułem zapowiada zebrane w nim atrakcje. Tak jest, Panie i Panowie, nadeszła pora na tżw. animal horror (czasem zwany “animal attack”) - siedem opowiadań o morderczych ptakach i robakach.


Animal attack jest przez fanów pulpy ceniony za swą prostotę (prostactwo?) - ot, wściekłe/zmutowane/obrzydliwe (niepotrzebne skreślić), krwiożercze zwierzęta masakrują niewinne ludzkie ofiary. Dokładnie według tej receptury powstał np. debiut Deki, nie/sławne “Wije” (ze wstępem samego Guya N.Smitha, “krula” animalowej grozy). Niemniej taka formuła bywa nużąca, w “Animal Holocaust” autor postanowił zatem pobawić się różnymi konwencjami literatury popularnej. Obok animal attacku w stanie czystym (“Mewa”), mamy horror okultystyczny (“Przybysz”), nawiedzoną wioskę (“Mrówki”), kino gangsterskie (“Uropyga”) nazisploitation (“Jxxxne Larwy”), fantasy (“Porohy Orła”) i w końcu hard sci-fi (“Terra II”).


Zacznijmy of typowego przedstawiciela gatunku. “Mewa” to konkretny strzał animalowy podany z typowym dla twórczości Deki klimatem purnonsensu i poetyckim rozmachem gore. Międzyzdroje - emerytowany bukinista, turysta z pieskiem i matka z otyłym synem. Plus jedna użarta niczym z Hitchcocka mewa…Bardzo udane opowiadanie, przypominające uroczą “morderczą” serię animal horroruTomasza Siwca (“mordercze mewy”?), czy nawet przywołanego już wcześniej Guya N. Smitha (8/10).


“Przybysz” prezentuje sataniczny “deka-verse”, znany również m. in. ze zbioru "Samhain Agenda". Uciekiner z celi śmierci torturami wyrywa Bluźniercze Tajemnice z satanistycznego klechy po czym w równie satanistycznym rytuale samopoświęcenia przywołuje na świat Przybysza - emanację Antyżycia, a wraz z nim złowrogą “walizeczkę “pandory”” z której wypełzają krwiożercze demoniczne pająki, sycące się samobójczą krwią ofiarnika. No, miód malina, kto czytał inny tytuł Deki - “Samhain Agenda”, ten od razu pozna ten sam vibe (8/10).


“Uropyga” to szalone, gangsterskie bizarro fiction! Trójka bandziorów postanawia w wyjątkowo oryginalny sposób ukarać nieuczciwego klienta - właściciela sklepu z jadowitymi i obrzydliwymi zwierzętami. Jego karą ma być….zaszycie w gardle żywej uropygi (sic!!!) - takiego paskudnego stawonoga z dużymi szczypcami. No, a jak już znajomy doktor zaszyje robala, to się zaczyna gore na całego. Nikt nie pisze tak, jak Adam Deka (cokolwiek to miałoby znaczyć

pastedGraphic.png

! (9/10).


Ale najlepsze z całego zbioru są przerażające “Mrówki”. Początek najntisów, obwoźny handlarz kaset video (takie to były czasy), odwiedzając zapyziałą wieś na lubelszczyźnie sprzedaje specjalną “kasetę VHS z Rajchu” mającą odstraszać dokuczające tubylcom mrówki, Kiedy mężczyzna wraca do wioski po kilku latach nocą (przypomni się “Rodzina Wilkołaka” Aleksieja Tołstoja), spotyka tam tylko jedną, przerażoną dziewczynę. I się zaczyna… Naprawdę znakomite, klimatyczne, oscylujące między kpiarskim czarnym humorem a naprawdę creepy horrorem (9/10).


“Jebane Larwy” przynoszą lekkie rozczarowanie. OK, nazistowskie eksperymenty, jadowite ślimaki powodujące nowotwory, laborantka, ale dokąd to wszystko zmierza fabularnie, to za bardzo nie wiadomo. Za klimat “dekowy” plus, za parę makabrycznych scen plus, ale od reszty zbioru nieco odstaje (6/10).


“Porohy Orła” to bohaterskie fantasy, opisujące wyprawę barbarzyńskiego wojownika w dzikie góry (tytułowe “porohy”), gdzie w ukrytej jaskini znajdować się ma lek na trawiącą jego lud zarazę. W drodze atakują go demoniczne orły - fajny finał , trochę poetycki rytm (7/10).


No i na koniec króciutka, danikenowska “Terra II”, w której przybysze z kosmosu eliminują ludzką rasę szczepem zmutowanych much plujek (6/10).


+


Forma zbioru opowiadań nie daje Dece przestrzeni do - znanych z jego powieści - wielopiętrowo zaplecionych intryg. Tutaj działa raczej krótkie, bezpośrednie cięcie, jedna, energicznie opisana przygoda, niemniej w niczym to nie wpływa na przyjemność lektury, a brak “rozmachu” fabularnego rekompensuje w pełni jej przejrzystość i energia.


No właśnie, przejrzystość. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na wyraźne “uładzenie” stylu Adama Deki. Autor ten znany jest swym czytelnikom z bezkompromisowego, nie biorącego żadnych jeńców podejścia do pisania. Ultrabarokowa, pełna szalono-absurdalnych porównań narracja, dziwaczny rytm opowieści, drastyczne opisy za nic mający nie tylko dobry smak czy poprawność polityczną, ale i zasady poprawnej składni czy gramatyki - lektura książek Deki stanowi spore wyzwanie dla delikatniejszych podniebień.


Tutaj jest inaczej. Rytm opowieści jest bardzo klarowny, pozbawiony nadmiaru rozbuchanych zawijasów stylistycznych, składnia i gramatyka też są traktowane ze znacznie większym niż poprzednio szacunkiem.


“Animal Holocaust” to jest oczywiście horror ekstremalny, nawet jeśli mniej tutaj niepoprawnych politycznie motywów, wciąż jest sporo miejsca na podnoszące treść żołądkową wrażliwego czytelnika opisy. Niemniej dominującym odczuciem będzie jednak w trakcie lektury rozbawienie, Deka bowiem chętnie korzysta z czarnego humoru, którym przesycone są wszystkie opowiadania, a bizarrowe, hiperboliczne sceny budzą instynktowne skojarzenie z VHSowymi klasykami rodzaju Re-Animatora czy Evil Dead.


Jedna wielka, radosna guilty pleasure dla każdego fana mocnego, prostego, old schoolowego horroru. CZYTAĆ ! (na własną odpowiedzialność).


PS.

Jak zawsze Xeromorph zachwyca “klubowe” wydanie - składana okładka (mroczne “robacze” malowidło w wycinanym okienku), zgrabny mały format, wszystko ręcznie złożone i sklejone. Ksiażeczka to przepiękny biblioteczny artefakt, wspaniale wygląda wraz z resztą kolekcji.


PPS.

“Binath ath gawaan” coś tam coś tam - warto na koniec zwrócić uwagę na tajemnicze hasło, pojawia się ono bowiem w KAŻDYM tekście Adama Deki. Nie bardzo wiadomo, o co kaman, czy to jakaś okultystyczna klątwa, dewiza autora, whatever, ale w efekcie powstaje fajny efekt, trochę jak camea Hitchcocka w jego kolejnych filmach.

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...