“Pragnienie” - wczesna powieść Roberta McCammona to z jednej strony popis jego umiejętności narracyjnych i prezentacja rodzącego się, supersprawnego, “stephenking-like”, stylu, z drugiej jednak sporo niedojrzałych, wręcz infantylnych pomysłów, stopniowo pogrążających opowiadaną historię i wiodących do - nomen omen - katastrofalnego (McCammon planował raczej katastroficzne) zakończenia. W sumie nic dziwnego, że autor przez dekady tak wstydził się tej powieści, że blokował jej kolejne wydania.…
Niemniej to jest sama esencja złotej ery, a że drive opowieści jest, mimo cringe’owego finału, dobry, to i poznać warto.
+
Akcja powieści toczy się w Los Angeles, na początku lat osiemdziesiątych, w tydzień poprzedzający Halloween (no czyżby…). Miastem wstrząsa seria niesamowitych wypadków : seryjny morderca kobiet, zwany przez media Karaluchem zabija kolejne ofiary, inny psychopata rozstrzeliwuje w dzikiej kanonadzie pracowników oraz gości przydrożnego baru, tajemniczy wandale rozkopują groby na cmentarzach, rozrzucają zbezczeszczone zwłoki w różnych stadiach rozkładu i kradną trumny.
Interwencja policyjna w dzielnicy meksykańskiej kończy się przerażającym odkryciem wszyscy mieszkańcy jednej z kamienic znajdują się w stanie dziwnego snu przypominającego śmierć, jednocześnie będąc wciąż żywymi…
Niektórzy potrafią połączyć kropki i zrozumieć znaki. Pewien pochodzący z Węgier oficer dochodzeniowy LAPD, podejrzewa, że, co tu dużo mówić - w mieście grasują wampiry! Podejrzenia zmieniają się w pewność, gdy, po tym, jak jego ekipa schwyta wreszcie Karalucha, zostanie on w tajemniczy sposób odbity z komisariatu przez nieznanych sprawców, po których pozostaną tylko pozbawione krwi ciała zamordowanych policjantów…
Nie ma co owijać w bawełnę i unikać “spojlerów” - sprawa jest bowiem w zasadzie od początku jasna. Nasz policjant miał bowiem rację. Do Los Angeles przybył potężny wampir, węgierski książę Konrad Vulkan. Zająwszy wznoszące się na wzgórzu nad miastem, przeniesione wprost z Europy, upiorne zamczysko, wspomagany przez samego Wujka S(a)tanisława (tak! Młody McCammon w pulpowości nie znał granic!) knuje złowrogi plan Podbicia Całego Świata! Carramba! Kolejne ofiary wampirów zasilają szeregi Armii Ciemności.
By do końca zniszczyć ludzkość, Szatan zsyła na Los Angeles potworną burzę piaskową, która odcina miasto od reszty świata, więzi ludzi w domach, przesłania słońce i ułatwia wampirzej armii szybkie postępy.
Tylko nieliczna drużyna śmiałków, pod przewodnictwem naszego dzielnego madziarskiego policjanta, może przeciwstawić się Złu. Bohaterowie, choć ich sytuacja wydaje się całkowicie beznadziejna, wyruszają do Mrocznego Zamku….
+
Wampiry w latach osiemdziesiątych to jeszcze był real deal. Wprawdzie już pojawiły się “Wywiad Z Wampirem” i - dziś zapomniany - “Gobelin Z Wampirem” które mit krwiożerczego potwora mocno odczarowywały (a już najgorzej tutaj chyba przysłużył się nie/sławny Hrabia z Ulicy Sezamkowej) ale to jeszcze były wyjątki od reguły. Kiedy młody, gniewny, robiący karierę Stephen King napisał “Miasteczko Salem”, opisujące zniszczenie przez wampiry małego amerykańskiego miasteczka, Robert McCammon postanowił to przebić “Pragnieniem”, gdzie wampirza hekatomba zdziesiątkuje wielomilionową populację Los Angeles.
Na początku wszystko jest w najlepszym porządku. Opowieść rozwija się jak rasowy vampire horror, pełna cytatów i odniesień do krwawego i wciąż wówczas jeszcze przerażającego mitu.
Czytelnika wita scena wzięta żywcem z “Rodziny Wilkołaka” - środkowa Europa (Węgry?) ojciec, który wyruszył łowić nieumarłego potwora wraca wieczorową porą do domu odmieniony - a matka z dzieckiem musi uciekać przed wampirami.
Dalej też jest bardzo długo świetnie. Sceny pełne przemocy, psychopatyczni mordercy na. usługach księcia Vulcana, tajemnicze zniknięcia kolejnych ofiar, pełne suspensu i grozy ataki wampirów, no wszystko pięknie gra i buczy. Owszem - jest to “Pragnienie” horrorem “chamskim”, dość prostym i prymitywnym, raczej luksusową pulpą niż eleganckim pisarstwem, z jakim kojarzy się nam McCammon. No ale my, fani “złotej ery” takie rzeczy nad wyraz lubimy!
Niestety, młody (będę podkreślał wiek autora, McCammon pisząc “Pragnienie” był przed 30-tką) autor popełnił sporo grzechów, które w miarę lektury coraz bardziej ciągną opasłą powieść w dół.
Przede wszystkim nieumiarkowanie, brak balansu. McCammon tak chciał dołożyć do pieca, że w rezultacie wywalił kocioł w powietrze. Nieszczęście zaczyna się w momencie, kiedy na prośbę księcia wampirów Szatan zsyła nad L.A. burzę piaskową. Już pal sześć infantylny cringe tych scen z wujkiem S(a)tanisławem, ale wraz z nadciągnięciem zabójczych tumanów piasku świetnie do tej pory straszący wielkomiejski horror zamienia się w słabą survivalową powieść fantastyczną. A potem z każdą stroną jest gorzej…
Najpierw wyprawa “drużyny”. Jaki nasi śmiałkowie mają plan na pokonanie Vulcana? Ano żaden, wejdo i wszyskich zabijo. Dokładnie tak. Mają kilkanaście kołeczków, fiolkę ze święconą wodą morską a naprzeciw siebie armię tysięcy wampirów.
Dlaczego Złole się ich boją? (bo się boją). Bo “złoboisiedobra” ? Aha.…
A to naprawdę początek, bo potem przychodzi finał… OESU….Jak ktoś chce wzorcowe, niczym z Sevres rozwiązanie “deus ex machina” to dostanie to w “Pragnieniu”. To jest tak bardzo z d…..czapy, tak bardzo słabe, że dosłownie ciary żenady człowiek podczas lektury odczuwa.
Pominę już zasadnicze pytanie o sensowność wampirycznego Planu Podboju Świata. Armia wampirów rozmnaża się bowiem w powieści w postępie gemoetrycznym - dosłownie w ciąfu pary dni w wampiry przemienia się większość populacji Los Angeles. W tym tempie w ciągu paru miesięcy cała Ziemia stałaby się królestwem śmierci…No super - tylko co te wampiry miały zamiar po “zwycięstwie” jeść??? Wiecie, o co chodzi - hrabia Dracula, Carmilla von Karnstein, Lestat de Lioncourt - wszyscy trzymali tzw. low profile. Raz na tydzień kolacja na mieście, raz na pół wieku zwampiryzowany partner do rozmowy - tak da się żyć. Ale tutaj? Żeby było jasne - one wręcz konają z głodu, jak chwilę nie jedzą…
Sytuację trochę ratuje styl. Tak, jak jest “comfort food”, tak i jest comfort read - i styl McCammona taki właśnie jest. Od razu, od pierwszego strzału (hehehe) akcja rusza z kopyta, wszystko pięknie, klarownie opisane - uczta dla czytelnika, jak idealnie upieczone ciasto. Chce się jeść więcej i więcej kolejne krótkie rozdziały znikają pożarte oczami.
Znakomita jest konstrukcja powieści. Jeden tydzień, z finałem w halloweenową noc, a każdy dzień podzielony jest na krótkie, napędzające lekturę (jeszcze jeden! jeszcze jeden!) rozdziały, mijające wraz z upływającymi godzinami (kto pamięta serial 24 godziny ten rozpozna konstrukcję). No i jest - w pierwszej części książki - naprawdę DUŻO GROZY.
Udały się też McCammonowi postaci bohaterów pozytywnych. Plastyczne, przyciągające uwagę, angażujące czytelnika. Niestety postaci Złoli są w swej przerysowanej komiksowości aż pocieszne…
To sum up - z jednej strony kawał dobrego czytania, bo bohaterowie ciekawi, przygód co niemiara, scen grozy takoż, tempo akcji żwawe a styl wyborny. Z drugiej, bardzo słaby, infantylnie przesadzony koncept powieści i wręcz zawstydzające naiwnością i brakiem jakiegokolwiek dramatycznego sensu zakończenie. Jak ktoś nie jest fanatykiem “złotej ery” chcącym poznać początki drogi twórczej znanych autorów, to znajdzie setki lepszych tytułów.
PS.
To add insult to injury - polski wydawca z bliżej nieznanych względów - no, chyba że i tu i tu wampiry - na okładce umieścił nie ilustrację do iinej powieści wampirycznej “Ostatniego Rejsu Fevre Dream” - samego George R.R. Martina. Choć zważywszy na to, jak szpetny był amerykański oryginał, to nie ma się mu co dziwić.
PPS.
Swego czasu były przymiarki pod film TV, ale spełzły na niczym, dziś już raczej klimatu na taki cringe’owy oldschool nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz