środa, 27 lutego 2019

Guy N. Smith Las 7/10

Guy N. Smith w dobrej formie, straszy historią o nawiedzonym lesie, zgrabnie wykorzystując rozwiązania fabularne znane z filmu Johna Carpentera "Mgła".
+
Wracająca nocą z dyskoteki przez las Droy dziewczyna nieopatrznie przyjmuje ofertę podwiezienia przez przygodnego kierowcę. Ten okazuje się psychopatycznym zboczeńcem (helou, jesteśmy w książce boskiego Guya) i gwałci ofiarę. Wyrywa się ona swego oprawcy w ostatniej chwili przed zamordowaniem i naga ucieka w las. Niedoszły zabójca, również w dezabilu, rusza w pogoń.
Następnego dnia poszukiwania zaginionej rozpoczyna jej narzeczony, miejscowy leśnik. Również i och jednak znika bez śladu w spowijającej las gęstej mgle.
Policja wszczyna śledztwo. Eksperyment procesowy, w którym odtwarzana jest droga zagubionej dziewczyny kończy się jednak zagadkowym zniknięciem wcielającej się w jej rolę koleżanki oraz grającego porywacza policjanta.
W otoczony mgłą las ruszają kolejne obławy policyjne. Ich działania nie przynoszą jednakże żadnego rezultatu, co gorsza, nikną bez śladu również oddzielający się choć na chwilę od pozostałych uczestnicy poszukiwań.
W ponurym nawiedzonym lesie krzyżują się ślady wszystkich zaginionych, którzy napotkają tam duchy poprzednich ofiar tajemniczej mgły. Sercem tajemnicy jest zrujnowany, mieszczący się w sercu lasu dwór...
+
"Las" to porządna pulpowa rozrywka. Niczym specjalnym się spośród innych pozycji Smitha nie wyróżnia, ani na plus ani na minus. Brak szczególnie szalonych rozwiązań fabularnych, choć parę pomysłów jest uroczo absurdalnych. W tej mierze wyróżnia się zwłaszcza  wątek "eksperymentu śledczego", zakończony powtórzeniem zbrodni. Zabawnie jest również, kiedy w efekcie tegoż eksperymentu po lesie ganiają na golasa aż dwie pary. Aż się przypomina żandarm z Saint Tropez ścigający nudystów. Tak, że element checheszkowy, bardzo u Guya cenny, jest zachowany.
Jeżeli chodzi o samą esencję pulp horroru też jest porządnie. Są grossowe sceny gwałtu (w tym przez gnijące zwłoki), ale przede wszystkim sporo straszenia, przyzwoitych jump scare'ów. We mgle grasują duchy zaginionych z różnych okresów - niemiecki lotnik z czasów II WS, okoliczni mieszkańcy,  XVIII-wieczni przemytnicy a nawet druidzi. Efektownie co jakiś czas wynurzają się oni z gęstych oparów przy przystąpić do swych Ponurych i Przerażających Czynów.
Fabularnie, jak już była mowa,  widać wyraźną inspirację carpenterowską "Mgłą", sceny grozy budowane są w oparciu o dość podobny mechanizm. Chwilami przypominają się również klimaty z  "Gospody Jamajka" Daphne du Maurier (w subplocie przemytników i okrutnego pana).


Niewielkie, szybko się czyta, fajnie straszy. #smithoweświry będą zadowolone. Do zwyczajowego pulpowego 6/10 punkcik za nazwisko. Toż to Smith,  Guy N. Smith !

środa, 20 lutego 2019

Graham Masterton Wojownicy Nocy 6/10

Energiczny rozrywkowy pulp horror, budzący uznanie żywym tempem akcji i rozmachem wyobraźni, śmieszący jednak równocześnie infantylnymi rozwiązaniami rodem z dziecięcych kreskówek.

+

Troje obcych sobie, przypadkowych spacerowiczów odnajduje na plaży ciało martwej dziewczyny. Z brzucha ofiary wypełza stado agresywnych drapieżnych węgorzy, natychmiast po wydobyciu zakopując się w piasku.

Wkrótce cała trójka bohaterów napotyka dziwną hermafrodytyczną (sic!) postać - wysłannika "sił dobra".  Wyjawia on, że na świecie grasować rozpoczął demon (a nawet Diabeł) o imieniu Yaomauitl, uwolniony przez trzęsienie ziemi ze swego zamknięcia w jednym z meksykańskich kościołów.  Demon przybywa do Kalifornii i energicznie (to jest pulpa ! to jest Masterton!) zapładnia przygodnie poznane damy swym Diabelskim Nasieniem. Po paru tygodniach kobiety dosłownie rozrywane są (to jest pulpa ! to jest Masterton!) przez lęgnące się w ich ciałach stada żarłocznych....węgorzy. Potworne stworzenia w krótkim czasie mają dojrzeć i zasilić armię swego Ojca. Wspólnie, nawiedzając ludzkie sny, będą mogły wtrącić Ludzkość w Ciemne Wieki.

Przemienieni mocą Dobra w tytułowych Wojowników Nocy bohaterowie będą nawiedzać sny różnych ludzi by tam, w sennych krainach toczyć śmiertelne boje z  Yauamoitlem i jego upiornym potomstwem, Nie obędzie się bez podchodów, pościgów, strzelanin, uderzeń mocy i innych tego typu gimnazjalnych rozrywek....

+

Jak już pisałem, nie wiadomo, czy bardziej chwalić śmiałość fabularną, energiczną, żywą akcję i ogólną sprawność warsztatową Mastiego, czy bardziej wyśmiewać pocieszny koncept "wojowników nocy" zrealizowany tak dziecinnie i nieporadnie, że bardziej się chyba nie dało. Drewniani bo bólu bohaterowie przemieniają się w tytułowych wojowników w scenach wyciętych żywcem z seriali pokroju "Power Rangers", noszą pocieszne stroje, używają komicznych "mocy i do tego jeszcze sadzą śmieszne do rozpuku, nabzdyczone dialogi i zaklęcia rodem z najlichszego high fantasy.

Element pulpowy książki jest bardzo zadowalający, akcja tocząca się w realnym świecie jest odpowiednio makabryczna i obrzydliwa, z paroma przerażającymi jump scare'ami, z kolei przygody toczące się w Krainach Snu mają żywe tempo i imponują swą scenograficzną pomysłowością. Można poniekąd uznać, że Masterton wyprzedził w swej powieści filmową "Incepcję" (choć równie dobrze można napisać, że zaaaptował wcześniej obecne w literaturze pomysły Krainy Snów, znane choćby z prozy Lovecrafta).

"Wojownicy Nocy" to jest podręcznikowa wręcz horror pulpa przygodowa - z założenia więcej niż 6/10 nie może dostać. Na taką ocenę uczciwie sobie zapracowała, brak jednak jakiegokolwiek elementu "ekstra", żeby dać więcej.

Dla fanów pulp horroru i fanów Mastiego.


PS.
"Wojownicy Nocy" tak się Mastertonowi udali, że napisał aż 4 kolejne części ich przygód. Wszystkie wyszły w Polsce i o wszystkich będę chciał parę zdań napisać.

PPS.
Śmiechy śmiechami, ale w dobrej ręce mógłby z tego powstać zajmujący, efektowny horror.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Stephen King Lśnienie 9/10

Jedna z najsłynniejszych książek najsłynniejszego autora grozy, poważny kandydat do tytułu horroru wszechczasów, choć (moim skromnym zdaniem) dzieło obarczone wadą - niezbyt udanym finałem (stąd subiektywny punkcik odjęty od końcowej oceny). Na szczęście był jeszcze na świecie Stanley Kubrick....
+
To bardzo, bardzo znana historia, zatem tylko w żołnierskim skrócie - walczący z alkoholizmem i napadami agresji Jack Torrance - bezrobotny nauczyciel, marzący o karierze literackiej przyjmuje posadę stróża w niedostępnym zimą górskim hotelu Overlook (Panorama). Wraz z końcem sezonu przybywa on, wraz z żoną i 5letnim synem do hotelu.
Początkowo pobyt w luksusowym miejscu wydaje się przebiegać bez problemów. Mimo niechęci, jaką hotel budzi w obdarzonym nadzmysłowymi zdolnościami (tytułowym Lśnieniem) synu, wszystko układa się w miarę pozytywnie. Z upływem czasy coś zaczyna się jednak psuć, rodzinę zaczynają niepokoić różne niewytłumaczone zjawiska i halucynacje.
Naprawdę źle zaczyna się dziać, kiedy w piwnicach Jack odnajduje album opisujący ponurą historię hotelu, pełną zepsucia, przemocy, gangsterskich porachunków i śmierci. Od tego momentu mężczyzna coraz bardziej odczuwa objawy głodu alkoholowego, żona i syn zaczynają budzić w nim rosnącą złość.
Kiedy Danny przypadkowo w jednym z pokojów natrafia na ducha dawno zmarłej w nim kobiety, który zostawia na jego szyi ślady duszenia, żona oskarża o to męża. Niesłuszne oskarżenie wzbudza w Jacku prawdziwą, narastającą wraz z upływem czasu wściekłość. Prześladujące go duchy namawiają go, by "surowo ukarał" swą rodzinę - mamią go stanowiskiem "dyrektora hotelu". tak naprawdę jednak mroczne moce pragną zapanować nad lśnieniem Dannyego. Danny telepatycznie wzywa na pomoc również obdarzonego mocą "lśnienia" kucharza hotelu; mężczyzna porzuca swe zajęcia na Florydzie i rusza natychmiast do Kolorado, by w decydującej chwili przybyć do upiornej "Panoramy", gdzie widma przeszłości zaczynają już obejmować miejsce w swe panowanie a opętany żądzą mordu Jack uzbrojony w wielki młotek do krykieta gania korytarzami w poszukiwaniu żony i syna.
+
"Lśnienie" to modelowy wręcz przykład prozy Kinga. Sam pomysł, nawiedzony hotel opętujący stopniowo głównego bohatera, niczym specjalnie odkrywczym nie zaskakuje (np. Stefan Grabiński parokrotnie sięgał do tej formuły, chociażby w "Szalonej Zagrodzie" czy "Pożarowisku"). Cała zatem moc, cały nacisk jest położony nie na "CO" (opowiadam,) a "JAK" (to robię). A robi to Stephen King po prostu genialnie.
Przede wszystkim - obłędnie dobrze wykreowane są postaci. Jack Torrance to trochę alter ego samego Kinga, widziane jak w wykrzywionym zwierciadle. Walczący z całych sił o otrzymanie rodziny (w trakcie pisania "Lśnienia" King jeszcze doskonale pamiętał własne lata niedostatku), walczący z demonami alkoholowymi (podobnie jak King) tłumiący w sobie rosnącą agresję wobec własnej rodziny (jak pisze Lisa Rogak w biografii Kinga - podobnie jak wówczas sam Stephen!), dręczony (znowu - jak King) traumą nieszczęśliwego dzieciństwa.
Znakomita jest również żona, skłócona z matką, skazana na związek z nieudanym pisarzem, agresywnym alkoholikiem, miotająca się, niczym wiele kobiet w je sytuacji, pomiędzy miłością a narastającą niechęcią i obawą przed mężem. Do tego przejmujący w swej skrzywdzonej miłości do taty Danny i przesłodzony, ale chwytający czytelnika za serce kucharz.
Nawet drugoplanowe postaci - bucowaty manager hotelu czy alkoholowy przyjaciel Jacka, również na długo pozostają w pamięci
Wspaniały jest, jak zwykle u Kinga styl narracji, poganiający czytelnika, nakazujący przewracać stronę za stroną, w zasadzie perfekcyjna robota warsztatowa. Sama fabuła jest dynamiczna, pełna suspensu i jump scarów, absolutnie i totalnie przerażająca. "Lśnienie" to absolutnie perfekcyjna robota warsztatowa.
Jedyną wadą "Lśnienia" jest jego zdecydowanie zbyt przesłodzone zakończenie. Pomijając już disneyowską rozmowę syna z ojcem, kiedy ten ostatkiem woli usiłuje ochronić Danny'ego, pomijając pulpową końcową eksplozję to uratowanie dzielnego kucharza stoi w sprzeczności z dramatyzmem całej powieści !
W tym momencie historii na scenę wkracza jednak Stanley Kubrick, który właśnie postanowił nakręcić horror. A dokładnie Horror. Kubrick wybrał jako podstawę swej ekranizacji książkę Kinga i stworzył Arcydzieło genialne, często uważane za najlepszy film grozy w historii całego gatunku.
Kubrick doskonale znał się na kinie i doskonale wiedział co filmie będzie działało, a co wymaga zmian. Wydestylował on powieść z wszelkiej słodyczy, wyrzucił wszystko to, co było w narracji zbędne. Z kolei to, co było mu potrzebne, nakręcił z drobiazgową wiernością. Do tego jeszcze posprzątał powieść fabularnie, koncentrując się na szaleństwie opętującym człowieka w zimowym odosobnieniu, rezygnując zaś z nieprzekonującego wątku Mrocznych Sił żądnych zdobycia mocy lśnienia Danny'ego (dlaczego bowiem Delbert Grady zabił swą rodzinę ?) No i wyciągnął wiosek z testamentu pisanego przez Halloranna.... Powstało wytrawne, przerażające Arcydzieło. Trochę wstyd, że na wielkości filmu nie poznał się sam Stephen - jojcząc latami, jak bardzo jest rozczarowany....
"Lśnienie" faktycznie Kinga uczyniło Królem Horroru.W momencie, w którym powieść "wjechała" do sklepów, wciąż jeszcze były w nich rewelacyjne "Carrie" i "Miasteczko Salem". Dodane do nich "Lśnienie" było niczym morderczy prawy sierpowy nokautujący fanów literackiej grozy. A za chwilę na ekranach kin pojawił się genialny film. Szach mat.
Zdanie o tłumaczeniu. Jest ono co do zasady bardzo gładkie, eleganckie, niemniej dwa grzechy są mocno irytujące. Po pierwsze, tłumaczka postanowiła zawalczyć z popkulturą, i tytułowe "Lśnienie" (Shining) tłumaczy w książce jako "jasność". Nieważne, co jej się osobiście podoba - ta historia jest powszechnie znana jako Lśnienie i nie warto z tym walczyć. I dwa - obok znajomości gramatyki jest jeszcze świadomość kontekstów popkultury - w jaki sposób znany wszystkim z Królika Bugsa "Doc" zmienił się w "starego" to ja nie mam pojęcia. A powtarza się to w powieści co drugą stronę ! (przypomnę - rodzice tak zwracali się do Danny'ego).
PS
"Lśnienie" to jeden z całego cyklu historii zbudowanych przez Kinga wokół nadzwyczajnych mocy ludzkich (zwanych czasami ESP). Inne tego typu przykłady z tego okresu to "Carrie", "Podpalaczka", "Martwa Strefa" czy późniejsza "Zielona Mila".
PPS.
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o ministerialu "Lśnienie" powstałym w 1997. Fabularnie znacznie wierniejszy, pod względem jakości w żadnej mierze nie może się równać z filmem Kubricka. Tylko dla kingowskich komplecistów.

sobota, 9 lutego 2019

Maciej Kaźmierczak Wszechmocny 6/10

Intrygująca książka, zgrabne połączenie motywów obecnym w nowoczesnym weird fiction i obyczajową powieścią grozy.
+
Pierwszy bohater zaczyna mieć dziwne, budzące grozę wizje. Względem żopny narasta zgresja, dziwnie zachowuje się w miejscach publicznych, widząc dziwne potwory, traci świadomość prowadząc samochód
Drugi to ksiądz katolicki Za obydwoma unosi się cień przeszłości

poniedziałek, 4 lutego 2019

Wojtek Lis


Jedno ważne zastrzeżenie - swego czasu rozmawiał już ze mną Kamil Staniszek (Maria Konopnicka), również nawiązując do tematu rewolucyjnych wspomnień z przełomu lat 80tych i 90tych. Siłą rzeczy spora część anegdot się powtarzała. Mam nadzieję, że nie utrudni Ci to potencjalnego wykorzystania wspomnień.


1.      Rafał, pamiętasz swój pierwszy duży wyjazdowy koncert metalowy?
Jaki to był zespół, lub zespoły? Ile miałeś wtedy lat i jakie uczucia
towarzyszyły Ci przed wyjazdem?




Hm, ja jestem z Katowic, w latach osiemdziesiątych praktycznie stolicy polskiego metalu, więc "wyjazdowo" to stosunkowo rzadko bywałem na koncertach. Lwia część to albo kolejne Metalmanie, albo dziesiątki koncertów w klubach całego Sląska. Zeby wspomnieć zatem dalsze wyjazdy, to dwa główne wspomnienia to bedą  :



1. cholera, nazwy już nie pomnę, chyba "Thrash Attack" w Szczecinie jesienią '87. W składzie były, chyba BETRAYER, VADER, na pewno MERCILESS DEATH i DRAGON. Jechaliśmy do Szczecina pociągiem, normalnie w przedziale :-) Wszyscy w strojach roboczych - tj zgodnie z designem ówczesnych metali. Białe adidasy, zwężane dżinsy, koszulki z zespołami (ja miałem Voivod) i kto miał to skóra kto nie to katana dżinsowa (ja miałem "telewizor" Metalliki z Master Of Puppets). Generalnie wyjazd ten był niejakim wyzwaniem, bo Szczecin to była stolica undergroundu i czarnego thrashu. Jak Dragon wychodził na scenę, nie było pewne, jak zareaguje podziemna ekipa. Wprawdzie grał Dragon takiego supernośnego thrasha "niemieckiego", pomiędzy Destruction a Kreatorem - generalnie materiał z późniejszej Hordy Goga, ale gwarancji powodzenia nie było. Pamiętem jednak - na otwarcie koncertu zagrali "Reign In Blood" - nie dało się lepiej. Amok taki poszedł w rasę, że potem do końca koncertu się gotowało.
Merciless Death jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem w podziemiu - genialna muza. Szybko jak diabli, bluźnierczo jak Slayer z Dark Angelem razem, rewelacja.



2. przełom 1987/1988  - taki festiwal metalowy w Chodzieży, nazwy nie pomnę. Tam też chyba dotarliśmy pociągiem, też odpowiednio ubrani. Na samym koncercie  też się sporo działo - ciekawa była obsada. Grały SLAVOY (czyli Acid Drinkers bez Titusa, który wtedy jeszcze był w wojsku), WOLF SPIDER, IMPERATOR, DRAGON i jako gwiazda - fiński (chyba) DESEXULT. Tu dwie zabawne historyjki :
             - po soundchecku, który był rano, łaziliśmy cały dzień z wokalistą Dragona, Markiem Wojcieskim po sali (to był taki kinoteatr czy coś...). Najpierw obaj zaczęliśmy się oglądać za superśliczną laską, która kręciła się po backstage'u. No, może nieco chuda była, bez biustu, ale buzia - piękna, nogi - długie, blond włosy - szał. Wszystko było super, a potem laska wlazła na scenę, wzięła wiosło do ręki i zaczęła growlować do mikrofonu - i okazała się być - facetem :-) Bo to był frontman DESEXULTU ! :-)
             - jakiś czas potem, jak inne kapele wciąż robiły próby, wleźliśmy na balkon taki poobserwować scenę z góry. Wtem drzwi sali otwierają się z hukiem i wpada kilkunastoosobowa grupa metali, głośno i groźnie skandująca "heavy metal ! heavy metal !". I rozsiadają się w fotelach. Wtedy wychodzi skądś taka woźna w fartuchu (zupełnie jak z filmów Barei) i podniesionym głosem wypędza ekipę, wołając że to jeszcze nie koncert i należy opuścić pomieszczenie. Na co groźna ekipa wstaje i groźnie skandując "heavy metal ! heavy metal !" wychodzi :-D
Sam koncert był bardzo, bardzo dobry - kapele poznańskie przyjęte ciepło (Chodzież jest tak w północnej Wielkopolsce), Dragon, Imperator i Finowie bardzo gorąco (bo był napierdol - a w latach osiemdziesiątych albo napierdalałeś albo cię nie było.(To chyba w latach 80tych po raz pierwszy usłyszałem tak do dziś na koncertach popularne "Napierdalać ! Napierdalać !").
Po koncercie wracaliśmy na pace jakiegoś traka wraz z Wilczym Pająkiem, część w kabinie, większość na tej pace pomiędzy sprzętem obu zespołów. Chyba jakaś trawa była palona, ale  nie pomnę szczegółów, dość, że było z tyłu bardzo wesoło. Ja półleżałem pomiędzy fragmentami bębnów.




 2.      Analogiczne pytanie o pierwszy, ale mały, lokalny-klubowy koncert
metalowy? Chodzi mi o okoliczności, miejsce i rok tego koncertu?




Dość trudno ocenić, co było "małe klubowe". Taki mniejszy koncert, to w Rybniku, jesienią 1987 (20 lat już miałem) - gdzie grały DRAGON jako headliner, GILOTYNA i trzecia, miejscowa, kapela. Ale to był dość spory koncert - kilkaset osób, też taka sala widowiskowa ala kinowa. Ta pierwsza kapela grała glamowego rock'n'rolla w typie Van Halen. No, długo nie pograła. Powszechne skandowanie "wypierdalać ! wypierdalać !" (tylko dwie literki zamienione, a jaka różnica w emocjach)  spowodowało, że musieli przerwać koncert i rzuciwszy kilka gorzkich słów ("rasa jest głupia i tylko chce  ekstremalnego metalu") opuścić scenę. Gilotyna zagrała spokojnie, porządny thrashowy set na rozgrzewkę przed Dragonem - który dał świetną sztukę.
A taki klasyczny klub to było w Tychach, wiosną 1988 w DK Tęcza (chyba do dziś istnieje :-). też Dragon z Gilotyną na supporcie. Sala była cała wyprzedana, rasy multum takie, że przed koncertem wywalili szklane drzwi, wiodące na salę. Już nie pamiętam, czy była milicja i jakie były końcowe efekty, ale sama sztuka byłe świetna - jak grasz do nabitego do maksimum klubu, to Cię ta sala sama niesie.




3.      Jak była różnica między tymi większymi koncertami np. w Spodku, a
tymi mniejszymi – klubowymi? Dostrzegałeś ją?




O dziwo, jak teraz myślę, to nie taka duża była różnica. Wszędzie ci sami (młodzi i bardzo młodzi, wtedy nie było znanego dzisiaj zjawiska "dorosłych fanów metalu" :-) ) ludzie, wszędzie ta sama dzika energia, wszędzie dość chujowe nagłośnienie :-). W klubach było bliżej do kapel, mogłeś przybić piątkę, wskoczyć na scenę i walnąć się w ekipę. Duże venues to jednak zawsze ochroniarze i metalowe bramki. Na małych sztukach ochrony często w ogóle nie było.



4.      Jaki klimat panował wówczas na tych koncertach metalowych? Jak
wyglądała wyprawa na taki koncert?




Klimat był, no taki kosmiczny. Każdy czuł taki wiatr rewolucji. Muzyka zmieniała się nie tylko z roku na rok, ale z miesiąca na miesiąc. Każdy grał coraz ostrzej, szybciej, ciężej. Sama wyprawa....jako że graliśmy jako Dragon tak dużo koncertów, to rzadko chodziłem "po cywilnemu", z reguły wraz z ekipą muzyczną Dragona. Co do klimatu - po pierwsze, metale bardzo malowniczo wówczas wyglądali. Białe adidasy, zwężane dżinsy, oczojebliwe telewizory na plecach i koszulki, czarne skóry, badge różnych zespołów noszone jak medale przez ruskich, pieszczochy i pasy z nabojami. A jeszcze naokoło była późnokomunistyczna szaruga. No to z kilometra widziało się, że będzie koncert metalowy - się grupy metali snuły po mieście.
Na samych sztukach nastrój był -między samymi metalami taki wręcz posthippisowski. Nie pamiętam żadnej agresji czy złych klimatów - powszechna akceptacja i luz. ALE - skrajny brak tolerancji dla muzy innej niż odpowiednio ostra. Mowy nie było, żeby wyszła kapela tradycyjnego heavy metalu czy, niedajbóg, glamowa. Gremialne "wypierdalać!", obrzucanie czymniebądź (najlepsze były woreczki z oranżadą - był taki PRLowski hit) i generalnie - hejt. W lżejszej odmianie ale obowiązywało to również pomiędzy undergroundem a kapelami Dziuby. Z tym że  na cenzurowanym były Stos, Destroyers, Open Fire (to była kapela Brankowskiego zdaje się), tolerowane Wilczy i Turbo. A, co do zasady, akceptację podziemia miał Dragon i oczywiście powszechnie uwielbiany Kat.
Warunek zewnętrzny - skini. Strasznie nerwowo wtedy walczyli oni z metalami, z klimatem podobnym do dzisiejszych kibolu/narodowców - że niby metalowa hołota, brudasy i szataniści niepolscy i bezbożni. Często dochodziło do starć, pobić czy prób zerwania koncertów.
Dodatkowy klimat - milicja. Czasami tak samo "naszystowska" i wroga wobec metali, jak rzeczeni skini. Pamiętam dwa zdarzenia :  milicjantów dworcowych z Katowic, którzy zwyczajnie pobili pary naszych (w tym wokala Dragona Marka), wciągając ich do komisariatu dworcowego i pałując przez plecy za "szatanizm". Drugie, trepa milicyjnego, który wlepił nam wszystkim mandat (po 1000 ówczesnych złotych) za "naruszanie spokoju i porządku publicznego", jak o 4 nad ranem na zupełnie pustym peronie dworca w Grudziądzu słuchaliśmy z przenośnego magnetofonu "Reign In Blood".



5.      Czy kiedyś jadąc na koncert rzeczywiście trzeba było się bać?



Szczerze, to raczej tak :-) Skini często wpadali na koncerty metalowe z intencję jego zerwania i pobicia jak największej ilości fanów. Więc trzeba było być dość czujnym.



6.      Czy byłeś świadkiem bójek albo „krojenia” na koncertach?



Pewno :-) Raz nawet ofiarą. Praktycznie każdy koncert metalowy był imprezą podwyższonego ryzyka. Ówcześni skinheadzi żywili szczególną nienawiść do heavy metalu i w miarę możliwości starali się zerwać każdy koncert. Na pewno była duża awantura na płycie jednej z Metalmanii (chyba rok 1988), po Thrash Campie w Rogoźniku ekipy skinów wpadały do tramwajów i tam,  wśród normalnie jadących pasażerów, biły wracających metali. Najbardziej malownicze jednak wspomnienie mam z małego festiwalu metalowego w Szopienicach. Mieliśmy tam grać (Dragon) jako headliner, aleśmy nie doczekali - koncert został skutecznie przerwany poprzez atak skinów. Wywiązała się niezła bijatyka - do klubu było takie wąskie wejście, przez które starali się wedrzeć napastnicy. Kiedy ruszyli do ataku, na bramce stanął nasz kumpel (nota bene -też skin, tylko zaprzyjaźniony :-) ), który wymachując taką wielką metalową popielniczką na stojaku wypchnął ich na zewnątrz i zabarykadował drzwi. Potem sprzęt i dziewczyny pojechały pierwszym transportem, który wydostał się drugą stroną. A reszta nas została w tym oblężonym klubie. Skini bowiem krążyli wokół i obrzucali budynek kamieniami. Klimat jak z westernu był :-) Zanim furgon po nas wrócił, towarzystwo się rozeszło i wróciliśmy bez problemów.



7.      Które miasta – ekipy siały szczególny postrach na koncertach?



Złą sławą w środowisku ówczesnych metali cieszyła się ekipa szczecińska - ale osobiście nic takiego nie mogę potwierdzić. Podobno w Jarocinie '88 jakieś były na polu namiotowym ekscesy ??? Dragon serdecznie się kolegował z ekipą Merciless Death (poznaną na tym koncercie 1987) - najlepszego chyba wtedy szczecińskiego bandu metalowego. Wraz z nimi poznaliśmy szczecińską załogę metalową, z którymi też się zakumplowałem.



8.      Metalmania. Zapewne byłeś na wielu edycjach. Która lub które z nich
zapadła/y szczególnie w Twej pamięci i dlaczego?




Do 1992 byłem na wszystkich Metalmaniach, z wyjątkiem.... pierwszej. Najbardziej w pamięć zapadły mi lata 1987 (Helloween , Running Wild), 1988 (Kreator, Exumer), 1989 (Sodom) i 1990. Dlaczego...hm, to były dobre, najlepsze Metalmanie Dragona - 1987 był dobry koncert, 1988 w zasadzie gwiazdorski - mega materiał i mega set, 1990 - nowe, death metalowe wcielenie - growlujący Fred i blasty Bomby. Nadto wtedy na Metalmaniach headlinowali Niemcy a ja uwielbiałem niemiecki thrash - więc też świętowałem gwiazdy pokroju Kreatora czy Sodom z entuzjazmem.
Na Metalmaniach fajne też było życie towarzyskie, które toczyło się na korytarzach, Po koncercie kapele wychodziły tam do fanów. Mam tutaj kolejną fajną historię, na Metalmanii 1988 w pewnym momencie podchodzi dziewczyna - biała twarz, czarny strój, gotyk i samo zło - i omdlewającym gestem podaje nam, oczywiście lewą, dłoń i mruczy "Melissa". Gitarzysta Dragona, Pająk rzuca do mnie na boku, "Pewnie zaraz Abigail się znajdzie". I faktycznie, tego samego dnia podchodzi inna, ale w podobnym designie, i podając, oczywiście, lewą dłoń, mruczy  - "Abigail" ! Kurtyna :-)



9.      Nie można pominąć innych imprez, których nie brakowało w naszym
kraju. Czy mógłbyś opowiedzieć czytelnikom, jakie wspomnienia
zachowałeś w pamięci z takich festiwali, jak:


a.      S’thrash’ydło - Ciechanów,
W Ciechanowie nigdy nie byłem (a sthrashnie żałuję) więc żadnych wspomnień ni anegdot nie mam.


b.      Thrash Camp – Rogoźnik,
W Rogoźniku była jedna z większych chryj ze skinami, o której wspominałem już wyżej. To był chyba Camp 1989, występowały m.in. Slashing Death, Merciless Death, chyba Vader i, jako gwiazda, Pungent Stench z Austrii. Prowadził festiwal Marek Gaszyński - gość znany z "muzyki młodych" (się w niej płyty metalowe nagrywało), ale generalnie starszy facet, tekściarz Niemena, ciężkiej muzy specjalnie nie kumający, ale starał się, jak mógł.
Duże wrażenie wywarł Pungent Stench. To był rok 1989, death metal był dopiero w powijakach, a tutaj wychodzi kapela, bębniarz blasta za blastem sypie, wokal growluje na całego - mocna sprawa.

Z Mercilessami popiłem wódki, no ale potem przyszedł czas na powrót.
Najpierw jechało się tramwajem - a tu nagle na jednym z przystanków do wagonów wskoczyła bandyterka taka wsiowa (bo to takie wiejskie okolice). I dawaj, naparzać metali ! Z tym, że to nie byli tak naprawdę skini tylko wsiowe ciołki, które "odmieńcom" chciały dać nauczkę. W sumie układni byli, tacy "porządni".  Mnie, jako że miałem okulary, nie pobili, tylko potargali mi koszulkę metalową, dziewczyn zaś w ogóle nie ruszali -  przeciwnie, kiedy jeden z nich przywalił bębniarzowi Dragona, Bombie, to jego dziewczyna wyskoczyła z krzykiem,  na co oni... grzecznie odstąpili. Zeszła z nich para w połowie drogi i do kolejnego przystanku jechaliśmy spokojnie obok sienie, my trochę poturbowani a oni coraz głupiej się czując :-) Dzisiaj nie mogę się nie obśmiać, jak sobie to przypomnę.




c.      Jarocin,


Pamiętam najlepiej rok 1988 -kiedy to Dragon był w finałowej 10. Mieszkaliśmy, jako kapela, w szkole podstawowej, więc relatywnie wygodnie, spanie w pomieszczeniach, prysznice, kuchnia, kulturka. Całymi dniami łaziliśmy po mieście - wszyscy żywili się wyłącznie parówkami - to było jedyne wyżywienie w Jarocinie. Stały takie budki, goście wyciągali parówę, dawali bułę albo kromę chleba i tak tydzień się żyło :-) Był swoisty szacunek i zawieszenie animozji, co momentami dawało groteskowe rezultaty.
Oto pewnego dnia szliśmy ulicą a naprzeciwko ekipa punków. Zbliżając się do nas jeden z nich efektownie a głośno beknął, wzbudzając tym radosny rechot reszty swojej kompanii. Ale basman Dragona -Ziga też był dobry w te  klocki, jak już przeszliśmy, sam mistrzowsko "odpowiedział". Przez chwilę nie było wiadomo, czy się nie zrobi awantura, ale punki odwróciły się i z radochy aż zaklaskały w ręce :-)
Jeszcze jedna zabawna opowieść. Ciągły problem ówczesnych festiwali to były backstage passy. Zawsze tego za mało - wyliczone co do jednej, dla kapeli, dla techniki. A tu proszę, jeden znajomy, drugi, no a przede wszystkim dziewczyny, nie uwzlgędnione w rozpiskach. Więc cały czas żonglowaliśmy tymi passami. Przyuważyłem w Jarocinie, że najważniejsza jest postawa -więc przed koncertem laureatów złapałem za case'y gitary i basu i głośno wołając "przepraszam, sprzęt!" bez żadnych kłopotów i  bez "blajtki" wlazłem na backstage. Za jakieś pół godziny, już blisko do koncertu Dragona idzie Ziga ze swoją dziewczyną. Ona z jego "blajtką" a on ofkors bez.I na to ochrona - Pan nie wejdzie! Przerzuciłem Zidze blajtkę od kogoś - ale oni dalej twardo - "to nie Twoje, nie wejdziesz. Normalnie kwadrans się tam przekrzykiwaliśmy, trzeba było kogoś z organizatorów koncertu wołać, żeby tożsamość Zigi potwierdził.

Jarocin to był festiwal głównie punkowy, ale metal miał swoje mocne odzwierciedlenie - widoczne były wśród publiki ekipy metalowe. Wtedy krążyło się po polu namiotowym i głosowało na wybrane ekipy. Z metalu w dziesiątce było Eghezuthor (chyba szczecińska załoga) i Dragon - dla nas był to tym więszy sukces, bo nie na Sląsku rodzinnym,  no i trochę niektórzy sarkali na tym polu, żeby na kapele Dziuby nie głosować. Ale za dobrze Dragon grał :-)


d.      Metal Battle.
MB to był taki "półfinał" Metalmanii (pierwszy etap to koncert klubowy kandydatów w klubie "Leśniczówka"w Chorzowie, gdzie jury Dziuby - szefem był Wojtek Hoffman - wybierało kapele na festiwal).  Oprócz gwiazd (Nasty Savage, Exumer) grały tam polskie drużyny, nadal w formule "konkursowej'.  Z Metal Battle mam nalepsze wspomnienie całego życia (:-) ) - jak byliśmy na backstagu i nagle cały Spodek - 8000 luda, zaczął skandować "DRAGON !!!  DRAGON !!!" - to coś niesamowitego, nasz koncert był doskonały potem.
Jak już się impreza rozkręciła, to jej większość przesiedziałem pijąc wódę z Wieśkiem, frontmanem z Mecilessów.
Dzieć wcześnej szaleliśmy ydo rana w hotelu, podkradając na koniec laski Open Fireowi.




10.     Jak wyglądały od strony organizacyjnej te koncerty na których grał
Dragon w latach 80-ych? Było bardzo siermiężnie czy dało się
wytrzymać?



Siermiężnie :-) Choć taki  był czas. Backastage zasadniczo nie istniał w dzisiejszym rozumieniu, że niby jakieś jedzonko pićko, bardzo skromnie pod tym względem. Akustycy byli od przypadku do przypadku a z reguły bez jakiegokolwiek pojęcia  o metalu, z poprzedniej epoki. Sprzęt chujowy. Z kolei my, metalowe dzieciaki, byliśmy bez pojęcia o właściwym nagłaśnianiu.



11.     Który lub które koncerty Dragona wryły się szczególnie w Twoją
pamięć?



W zasadzie wymieniłem je w tekście powyżej :



1. Metalmania '87 - pierwszy duży koncert Dragona


2. Thrash Attack Szczecin - jaskinia lwa i entuzjazm publiki po Raining Blood


3.  Metal Battle '88 - 8 tysięcy ludzi skanduje "Dragon !!!"


4. Jarocin '88 - najlepszy znany mi koncert Dragona. Swietny set, perfekcyjne wykonanie, dobre nagłośnienie, świetny spektakl (sam trzymałem naszą flagę tuż obok fumigatora, który cały koncert walił mi w twarz cytrynowym dymem :-)


5. Szopienice - koncert, którego nie było :-)


Do tego jeszcze dochodzi trasa tzw "Radegast tour" - Death, Kreator i  Dragon. Wszystko mi wtedy pasowało, trzy zajebiste kapele, pasujące do siebie stylem i ciężarem. Swietne koncerty. Sympatyczne przyjęcie przez Death, taki "pół death". Akurat przed trasą w Europie Chuck rzucił kapelę i przyjechali bez niego grać. Później przekształcili się w Massacre. Nieco mniej sympatycznie było z Kreatorem (a konkretnie Franiem Blackfire vel Gwodzikiem, który wielce się swego śląskiego pochodzenia wstydził i nie bardzo do nas przyznawał).


I jeszcze  truskawka na torcie, wspólna trasa z Morbid Angel.





PS.


Z takich bardzo, bardzo ważnych koncertów metalowych pierwszy (za to z Najgrubszej Rury) to był koncert Mety w Spodku - w dzisiejszych realiach rzecz nie do wyobrażenia - Metallica na wyciągnięcie wręcz ręki - w "salce" na raptem 8000 osób. To prawie jak koncert klubowy :-). Było to w 1987 roku, miałem 19 lat
Odczuć z tym się wiążących prawie się nie da opisać - to było coś z kosmosu. Już w kolejkach do kas (bilety kupowaliśmy sporo wcześniej i oczywiście rasa ciągnęła się w długim wężu) czuło się takiś nowy klimat. Wszyscy przerzucali się nazwami nowych, "coraz szybszych" kapel, takie było generalnie pozytywne wrzenie.
Sam koncert to rzecz trudna do opisania. Najpierw - armia metali - w odpowiednim metalowym designie. Jeszcze na Metalmanii '86 sporo było włosów zaczesanych w przedziałek, sweterków - no, taki klimat ejtisów (na sam festiwal nie dostałem biletu, ale spędziłem większość czasu pod Spodkiem z kumplami). A na Mecie już rządziła moda metalowa - katany, telewizory, zwężane maszynowo jeansy, białe adidasy czy kolekcje badgów. Tak, że szok totalny.
Ja z kumplem też się przygotowaliśmy. Miałem kurtkę dżinsową (turecką..) zrobiliśmy sobie telewizory z okładką Master Of Puppets i naszyliśmy na plecy. Zwykłe zwężane dżinsy (jaki wszyscy wtedy nosili) sami zszyliśmy (na maszynie mojej Mamy) w najprostszy sposób - 17 cm na dole (minimum żeby stopa przeszła :-), wywleć spodnie na drugą stronę, kreska długopisem według linijki po skosie i potem zszycie. Brzmi zabawnie, ale wyglądało naprawdę cool.
Teraz sam koncert...na supporcie KAT - w pełnym gazie, z kompletnie nieziemskim Romanem, ze świetną setlistą (głównie szóstki na ostro, ale był już wałki z OWS), dymy, światła. Genialna sprawa.
No i Metallica - w trasie po "Master" (pierwsze trzy płyty - creme de la creme), czysty thrash metal, żadnego późniejszego biadolenia. Na świeżo z Jasonem Newstedem (po śmierci Burtona), z piekielnie ostrą i kapitalnie zestawioną setlistą (z pierwszych płyt nie da się złej listy zestawić).
W sumie - nieziemska sprawa. 30 lat minęło, tysiąc koncertów od tego czasu widziałem, ale to wciąż jeden z najlepszych i najmocniej przeżytych w życiu
PS. Największa vtopa koncertu? Ze nie kupiłem biletów na dwa dni ! (były dwa koncerty, dzień po dniu). Jak w totalny amoku po sztuce wszyscy wymienialiśmy się przeżyciami, okazało się że większość ma drugi bilet !!! Tyle, że ta druga sztuka podobno sporo chłodniej wypadła.


sobota, 2 lutego 2019

Tomasz Czarny Do Piekła I Z Powrotem 5/10

Z pewnym niepokojem siadałem do lektury debiutanckiej powieści Tomasza Czarnego. Przyznaję, że obawiałem się tematyki - horror ekstremalny, gatunek z którym utożsamiana jest twórczość Czarnego, to do końca mój cup of tea (jasne, jestem "ajatollahem pulpy", z której się ekstrema wywodzi, no ale jednak przy niektórych współczesnych patentach stara dobra pulpa wysiada -  jest raczej poczciwa i co najwyżej głupia, a nie obrzydliwa czy odpychająca). Niemniej jednak - moją pasją jest czytanie literatury grozy w jej wszelkich odmianach i rozmawianie na jej temat z innymi fanami. Skoro zatem w moje ręce wpadł horror ekstremalny, skoro go przeczytałem, to pora podzielić się swymi wrażeniami z lektury.
+
Tomasz Niewierski (cheche, nie  z nami takie numery Brunner...) to współczesny polski Hiob. Młody wdowiec (żona zginęła w wypadku samochodowym), zmuszony jest obserwować, jak śmiertelny nowotwór zabija dzień po dniu jego ukochaną córeczkę.
Pewnego dnia w szpitalu diaboliczny (dosłownie) osobnik proponuje bohaterowi układ; córce zostanie przywrócone pełne zdrowie, jeżeli jej ojciec podejmie się i pomyślnie przejdzie rozmaite piekielne "próby". Zdesperowany bohater natychmiast  przyjmuje proponowany pakt.
Od tej pory w życiu Tomasza jawa przeplata się z dziwacznymi wizjami.  W ich trakcie mężczyzna, korzystając przy tym z pomocy młodej i pięknej wróżki Donaty odda się aktom wyuzdanego seksu, mordu i przemocy, a także odwiedzi kilka razy Piekło. Tam będzie się spierał i debatował z Arcydemonami : Lucyferą (ihaaa) i Cienistym, walcząc o ocalenie siebie i córki. Będzie on musiał również zmierzyć się z tajemnicą otaczającą postać zmarłej żony.
Należy jednak pamiętać, że podpisując pakt z Diabłem trzeba dokładnie czytać...
+
"Do Piekła I Z Powrotem"(nb. jakiż uroczy Venomowski tytuł) to współczesny extreme pulp horror. Ma być na ostro, prosto i skutecznie do celu. I, generalnie, powieść tak postawione zadania spełnia.
Przede wszystkim ma ona ciekawy, wcale niebanalny pomysł wyjściowy, łączący w sobie biblijną przypowieść o Hiobie z mitem Orfeusza w piekle. Porusza, mimo frywolnej, pulpowej formy, ważne zagadnienia i zmusza czasami do chwili myślenia.
Do tego całość bardzo szybko i bez wysiłku się czyta. Książka nie jest przegadana, ma dość naturalny język - tak naprawdę to lektura na jedno weekendowe popołudnie(choć przyznać też trzeba, że czasami zbytnie upraszczanie stylu powieści szkodzi).

Nie jest jednak książka wolna od wad - mimo efektownego pomysłu wyjściowego sama fabuła jest raczej wątła, momentami niespójna i niedopracowana (np. dziwaczne "próby" którym poddawany jest Niewierski). Postaci wykreowane są kiepsko - jasne, mamy do czynienia z horrorem ekstremalnym a nie powieścią obyczajową, tutaj wymagania są inne, niemniej poważny, łapiący za gardło czytelnika temat skłaniałby do większego wysiłku.
Również pojawiające się w pewnym momencie opowieści dziwaczne wątki quasi religijne (umiłowany "Biały Pielgrzym" i nie dorastający mu do pięt "Benek" i  "Franek" - sic ?) budzą, przyznaję, lekką konsternację.
Co do momentami pornograficznych opisów występujących w powieści. Cóż, taka jest specyfika gatunku, generalnie, dało się wytrzymać. 
Last but not least będzie jednak zarzut - ten horror nie bardzo straszy ! Formuła, styl pisania powodują, że nie sposób się przejąć losami bohaterów, specjalnie przestraszyć przydarzającymi im przygodami.

Na koniec trochę może szokująca konstatacja. Czytając "Do Piekła I Z Powrotem" miewałem momentami skojarzenia z  popularnym "Grzesznikiem" Artura Urbanowicza. Jasne, DPiZP ma znacnzie prostszy plot, w ogóle jest wyraźnie "szczuplejsza, ale Jeżeli wziąć poprawki na drastycznie zwiększoną w "Do Piekła I Z Powrotem" dawkę ekstremalnego seksu i przemocy - to czytelnicy, którym spodobał się "Grzesznik", mogą polubić debiutancką powieść Czarnego. Ma ona jeszcze tę przewagę, że 

piątek, 1 lutego 2019

S. Winefield Stacja Nr 4 Nie Działa 6/10

Rozpisana pomiędzy kilkanaście fikcyjnych postaci po obu walczących stronach historia walki radiologicznej toczonej pomiędzy Anglikami a Niemcami podczas II wojny światowej.
Od początku mamy sceny radionawigacyjnego naprowadzania niemieckich bombowców na cel, angielskie radarowe systemy przechwytywania, kolejne wynalazki naukowców, napędzany postępem technologicznym rozwój urządzeń i broni. Naturalnie tak się autorowi książka pisze, że zawsze "nasi" (Anglicy) są górą, a wstrętni Niemcy dołem, można by pomyśleć, że jedna celna bomba na angielskie miasta nie spadła, a żaden samolot niemiecki z nalotów nie wrócił, ale w sumie to dopuszczalna licentia poetica.
Druga część tygryska to opis wielkiego bluffu, opartego głównie o zakłócanie niemieckich urządzeń radiolokacyjnych, który wprowadził Niemców w błąd co do miejsca inwazji aliantów w 1944. Całą poprzedzającą D-Day noc samoloty angielskie zrzucały folię aluminiową, zaś małe cywilne stateczki płynęły z doczepionymi wielkimi balonami, by stworzyć na niemieckich radarach wrażenie zbliżania się wielkiej floty inwazyjnej. Odciągnięto w ten sposób uwagę od rzeczywistego miejsca lądowania.


Przyjemnie się czyta, sporo dobrze napisanej akcji, mało propagandy (prawie wcale - autor stosuje jednak w pewnym momencie niezbyt czysty trick mający wywrzeć wrażenie, że przez cały czas wojny ZSRR stał po stronie aliantów. Tymczasem w 1940, gdy trwała Bitwa o Anglię, ZSRR mógł być uznany wręcz za sojusznika Hitlera, a granica pomiędzy Sojuzem a III Rzeszą była granicą przyjaźni).   

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...