niedziela, 24 kwietnia 2022

Thomas Harris Hannibal 5/10

Fabularnie rozczarowujące, a do tego mocno wątpliwe moralnie zwieńczenie trylogii dr. Hannibala „Kanibala” Lectera. Tym razem doktor zmierzyć się będzie musiał z opętanym żądzą zemsty byłym pacjentem, milionerem pedofilem, zmienionym przez Lectera w sparaliżowanego potwora. Przy okazji Lecter wyjaśni się los Clarice Starling, której kariera w FBI wyraźnie ugrzęzła w gąszczu toczących się w strukturach tej organizacji knowań i politycznych gierek.   


+


Dr. Lecter po ucieczce z więzienia osiada we Florencji, gdzie,   występując jako znawca kultury włoskiego renesansu, dr. Fell ubiega się o stanowisko kustosza słynnego lokalnego muzeum (poprzedni kustosz - dziwnym nie jest - zniknął w tajemniczych okolicznościach).

Pewnemu dociekliwemu włoskiemu policjantowi udaje się „połączyć kropki” i odkryć prawdziwą tożsamość superprzestępcy. Zamiast jednak wydać doktora amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości, chciwy makaroniarz sprzedaje informację o odnalezieniu Lectera mulitmilionerowi, Masonowi Vergerowi.

Verger to były pacjent doktora, szuj, zboczeniec i pedofil. Lecter na koniec terapii zmasakrował swego pacjenta - wyjadł (ihaa) mu mięśnie twarzy, połamał kręgosłup i sparaliżował. Teraz kaleka leży w mrocznym pokoju swej posiadłości, przez szybę ogląda bawiące się w sąsiednim pomieszczeniu dzieci i knuje zemstę na swym Arcywrogu. Planuje on on, by Lectera żywcem pożarły świnie - w tym celu wynajmuje włoskich mafijnych zakapiorów z planem porwania doktora i przewiezie gonia na sycylijską świńską farmę.

Próba ataku kończy się porażką - Lecter odkrywa plan, zabija sprzedajnego policjanta i jednego z porywaczy, a orientując się, kto wydał polecenie, decyduje się na powrót do USA, by tutaj ostatecznie rozwiązać sprawę.


Tymczasem jego starej znajomej, Clarice Starling, wiedzie się w strukturach FBI nieszczególnie. Jej przeciwnicy (wśród nich wyróżnia się obleśny wredny karierowicz Paul Krendler) wykorzystują fiasko specjalnej operacji, którą prowadziła Starling, w trakcie której doszło do krwawej strzelaniny, by podkopywać pozycję dzielnej agentki. Jej były przełożony, Jack Crawford, chwilowo ją ratuje - w związku z pojawieniem się informacji o powrocie Lectera do USA powierzone jej zostaje śledztwo w tej sprawie.

Clarice radzi sobie świetnie, odkrywa kolejne ślady i poszlaki-  Krendler jest jednak nie tylko wredny, podły  i obleśny (m.in .usiłuje zaciągnąć Starling  do łóżka - #metoo), ale do tego jest również skorumpowany - w zamian za duże pieniądze i obietnice politycznego wsparcia sprzedaje tajemnice śledztwa Vergerowi. Ten zaś wciąż wierzy w realizację swego planu - interesuje go nie powrót Lectera do więzienia, a nakarmienie doktorem świń. 

Spisek doprowadza do odebrania Starling śledztwa, tajne informacje pozwalające schwytać doktora trafiają zaś do wynajętych przez Vergera bandziorów…..




No niestety - meh. Zwieńczenie sagi Hannibala Lectera  mocno zawodzi, jest pozbawione uroku i grozy poprzednich części, sprawia wrażenie wymuszonej, dość mechanicznie piętrzącej niezbyt przekonujące przygody i okropności. 

Podobno Harris nie palił się do powrotu do postaci Lectera, podobno kontynuację wymusił na nim wydawca (a w zasadzie wytwórnia filmowa, trzepiąca grubą kasę na filmach z Lecterem). No to - podobno - Harris specjalnie tak napisał, żeby się w końcu odczepili i żeby kolejnych części na pewno już nie było*.

Coś jest na rzeczy, powieść bowiem, jak jest świetna warsztatowo, tak tchnie chłodem i  brakiem szczerego zapału autora, wiary w opowiadaną historię. Chcecie okropieństw? Zaraz wam takie ohydy wymyślę, że się wam poranne latte czkawką odbije. Chcecie ciekawych bohaterów, których losy będą was trzymały w napięciu? Dam wam galerię cynicznych drani, osób skorumpowanych, zboczeńców, sadystów, zbrodniarzy, przy których sam Kanibal Lecter wyda wam się sympatyczny. Chcecie trzymającej w pamięci powieści, stawiającej z grozy włosy dęba na czole? A nie,  sorka, z tej sagi już więcej nie wycisnę, znudziła mi się trochę, a  nadto w sumie polubiłem tego swojego doktora (w końcu uczynił mnie milionerem)…


No i tu, przy postaci Lectera, Harris popłynął najbardziej. Po pierwsze, obdarza go rozlicznymi talentami w stopniu wręcz groteskowym. Nasz psychiatra nie tylko jest arcykoneserem muzyki, sztuki, zapachu i smaku, nie tylko brutalnym, nadludzko silnym i sprawnym zabójcą (furda mu tam mafijne osiłki, rach ciach i po krzyku) - Lecter Włochów oczy mówić po włosku, naukowców uczy historii sztuki a w wolnych chwilach wygrywa sobie dla rozrywki Wariacje Godbergowskie. Momentami robi się to niezamierzenie śmieszne.

Ale furda supermoce i talenty. Harris tak się bowiem zapamiętał w dobrym doktorze, że zaczyna go…usprawiedliwiać! Sic !!! OK, może i jest on kanibalem mordercą, ale przecież kanibalem został przez….no jaha, traumatyczne wspomnienia ruskich (?) Sołdatów, którzy zeżarli na jego oczach ukochaną siostrzyczkę. 

Owszem, morduje ludzi, gotów jest nadal ich zjadać, ale wszystkie  przestępstwa  i makabryczne zabójstwa dokonywane są wobec osobników moralnie opisanych niżej niż sam Lecter. Cyniczny milioner to degenerat i psychopata, winny pedofilii, gwałtów, tortur i morderstw, opłacane przez niego cyniczne zakapiory zasługują tylko na śmierć, a skorumpowany przemocowy dykektor FBI to szmata godna najwyższej pogardy. Jasne, niemniej Harris najwyraźniej stracił nad swym konceptem jakiekolwiek panowanie - bowiem po drugiej stronie barykady stoi SERYJNY MORDERCA - KANIBAL! No pls! Ten sam, który wystawił „Czerwonemu Aniołowi” rodzinę Willa Grahama, ten sam, który uciekając w „Milczeniu Owiec” wymordował połowę składu pilunjących go, niewinnych policjantów, ten sam, który zjadał ciała swych niewinnych ofiar, popijając je chianti! No nie, próby wybielania  Lectera budzą szczerą odrazę moralną. 

Na dodatek brnąc w te dziwaczne rozwiązania Harris traci swego villaina, a powieść bez dobrego „złego” traci na wyrazie. Tak naprawdę to przecież Lecter ciągnął za sobą fabułę „Milczenia Owiec” (Buffallo Bill był tylko krawcem zboczeńcem, tak naprawdę na drugim planie). No i w „Hannibalu” ta słabość jest wyraźnie odczuwalna - sparaliżowany Mason  Verger mimo swych rozlicznych obrzydliwości średnio się nadaje do roli Arcywroga, podobnie liche w tym elemencie są włoskie mafijne półgłówki cuchnące zjełczałym smalcem. W rezultacie rola Głównego Przeciwnika dość przypadkowo i niezbyt przekonująco przypada na koniec oślizgłemu krawaciarzowi z FBI - co znajduje swój wyraz w bizarrowym, odrażającym finale powieści.

Ano właśnie - jeszcze jeden kamyk - naprawdę słabe, wysilone, wręcz absurdalne zakończenie. Nawet nie mowa  o „ostatniej wieczerzy” - to się swoistym czarnym humorem nawet jakoś broni, ale późniejsza coda, kiedy to para „zakochanych” (???) podróżuje sobie po świecie. Zaiste, co spowodowało katatoniczny stan Clarice Starling? Co zmieniło ją w somnambuliczkę niczym z doktora Caligariego? Chyba głównie dojmująca chęć zakillowania serii przez jej autora.


Sama sprawność narracyjna nie wystarczy. Przeciętna i odpychająca moralnie fabuła, nieciekawi bohaterowie, bardzo słabe zakończenie - pecunia może nie olet, ale czasami jednak nieświeżo trąci. Tylko dla fanów sagi.


PS. 

O ile „Czerwony Smok” i „Milczenie Owiec” wyznaczały kierunki nowych trendów w literaturze „niepokoju”, łącząc policyjne procedury, sensacyjne śledztwa z mrokiem, klimatem i scenami wprost z powieści grozy, tak tym razem zawartość horroru w horrorze jest homeopatyczna. „Hannibal” to „normalny” brutalny thriller.


PPS.

Oczywiście Hollywood u szczytu powodzenia franczyzy „Lecterowej” nie odpuściło i powstał głośny blockbuster kinowy. Anthony Hopkins powrócił do roli Hannibala, dla Jodi Foster jednak było tego za dużo i w roli Clarice Starling zastąpiła ją Julianne Moore.


*

„Never say never” -Harris powrócił jednak do postaci doktora pisząc „Hannibal Po Drugiej Stronie Lustra” - prequel całej sagi. Pecunia faktycznie nie olet, ale aż się boję sięgnąć…

niedziela, 17 kwietnia 2022

Szczepan Twardoch Byk 7/10

 100% Twardocha w Twardochu - przekute w formę monodramu myśli i komentarze obecne w jego publicystyce od lat. Bohater monodramu to takie skrzyżowanie Kamila Durczoka z samym autorem, Ślązak, który robił karierę w Warszawie, ale ta, pod wpływem skandalu runęła w gruzach. Teraz, siedząc u łoża konającego dziadka, rozpamiętuje swoje śląskie pochodzenie, wychowanie, powody, dla których jest, jaki jest. Pojawią się twardochowe samograje - śląskie starziki z Wehrmachtu (tutaj jest świetnie), walka z zadufaną Warszawką (tutaj momenty lepsze przeplatają się z gorszymi  - mądie, czym się aż tak naraziła Agnieszka Holland, żeby ją do tego stopnia poniewierać? Trochę kabotyńskie gesty? Pls, sam autor monodramu podobnie teatralnie ramię w ramię z Łukaszem Orbitowskim paniom oferowali pomoc po haniebnym zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej), generalnie diagnoza nie do końca jasna (bohaterowi nie wyszło, bo śląskie wychowanie do źle ukształtowało?) 

Mariana Enriquez To, Co Utraciłyśmy W Ogniu 8/10

 Literacka groza ma wiele oblicz. Obok oczywistych przebojów, głośnych tytułów adresowanych głównie do fanów horroru jest również dużo wartych uwagi, znakomitych pozycji, których omówienie łatwiej znaleźć w przestrzeni mainstreamowej, mimo, że gatunkowo oczywiście przynależą one do „literatury niepokoju”. Taki właśnie, niepokojący, niesamowity, jest wydany w 2016 roku zbiór opowiadań argentyńskiej autorki Mariany Enriquez „To, Co Utraciłyśmy W Ogniu” (tak, że generalnie świeżynka).


Od strony gatunkowej to proza, którą Przyziemcy czasami nazywają „realizmem magicznym”, a która przez koneserów grozy rozpoznawana jest jako weird fiction. Opowiadania Mariany Enriquez są mroczne, raczej niepokojące niż makabryczne, przepełnione gęstą, duszną atmosferą, w której na marginesie współczesnej rzeczywistości mają miejsca rzeczy tajemnicze, niezwykłe, budzące dreszcz zgrozy. Przy czym z reguły cała ta niesamowitość pozostaje w sferze niedopowiedzenia, sugestii, unika jednoznaczności czy krzykliwych efektów gatunkowych.


Poszczególne opowiadania można podzielić na kilka grup tematycznych. Enriquez często na przykład wraca do lat szkolnych, wywodzi niesamowitość i dziwaczność spomiędzy młodzieńczych relacji i zdarzeń. W „Zatrutych Latach” przyjaźń trójki dziewcząt zostaje narażona na szwank, kiedy jedna z nich zaczyna chodzić z chłopakiem. Przyjaciółki zapraszają nieświadomego na dziewczyński wieczór… Równie niepokojący jest „Koniec Roku”, w którym samookaleczanie nowej szkolnej koleżanki zaczyna roznosić się jak zaraza między innymi uczennicami. W opowiadaniu „Zajazd” duchy pomordowanych więźniów politycznych straszą dwie nastoletnie bohaterki. No i jeszcze na zakończenie tej grupy klasyczna opowieść o trójce młodych przyjaciół odwiedzających pewien nawiedzony dom („Dom Adeli”) w klimacie, którego nie powstydziłby się sam Stephen King.


Kiedy bohaterki kończą szkoły, czekają na nie nowe wyzwania, problemy dorosłości. Może to być depresja przyjaciela („Czerwony, Zielony, Pomarańczowy” w którym kolory oznaczają status obecności komunikatora internetowego chorego), może być dziwaczny, bizarrowy przypadek anoreksji, która opanowuje bohaterkę opowiadania „Nie Będzie Na Nas Grama Ciała” po znalezieniu na wysypisku tajemniczej czaszki.

W „Pajęczej Sieci” bohaterka wraz z marudnym (okropnie marudnym, trzeba przyznać) mężem udaje się z wizytą do swej rodziny zamieszkującej pod paragwajską granicą. Podczas wycieczki do Paragwaju wiecznie trujący małżonek nagle znika bez śladu, co ciekawe, to zniknięcie nie budzi niczyjej uwagi, raczej można odczuć ulgę…„Pajęcza Sieć” obok fabuły oddaje duszny nastrój wspomnienia po terrorze rządów wojskowych (ten sam klimat opresji pojawia się w opowiadaniu „Zajazd” czy „Pod Czarną Wodą”).


Szczególnie wyróżnia się mrokiem i makabrą finałowego rozwiązania  opowiadanie „Patio Sąsiada”. Targana wyrzutami sumienia za zaniedbanie w swej pracy kobieta, zawodowy psycholog dziecięcy, widzi na balkonie sąsiedniego domu przykute łańcuchem dziecko. Usiłuje rozwiązać zagadkę i pomóc dręczonemu maluchowi, tymczasem wściekły mąż uważa wszystko za jej wymysł, projekcję winy.


Poczucie winy dręczy również bohaterkę opowiadania „Brudny Dzieciak”. To zamożna freelancerka, zamieszkująca samotnie w rodowej kamienicy położonej w podupadającej dzielnicy Buenos Aires, gdzie w zakamarkach ulic, między brudnymi budynkami skrywają się tajemnice a na ulicach biedota wystawia ołtarzyki pogańskim świętym. Pewnego wieczora kobieta trochę przypadkowo ma możliwość poznać mieszkającego w zrujnowanym domu naprzeciwko małego chłopca. Kiedy ten kilka dni później znika z ulicy, wyrzuca ona sobie, że niewystarczająco zainteresowała się losem malca. Tymczasem okolica puchnie od plotek o tajnym kulcie porywającym małe dzieci…

W podobnej scenografii, w slumsach Buenos Aires toczy się akcja opowiadania „Pod Czarną Wodą”, łączącego lovecraftowski klimat z fabułą znaną z  „Candymana”. Dziennikarka bada tajemnicę mrocznego pogańskiego kultu rosnący w dzielnicy biedoty po tym, jak rzekomo wraca do życia nastolatek zamordowany przez brutalną lokalną policję . 


Tom wieńczy dziwaczne apokaliptyczne opowiadanie tytułowe. To wręcz bizarro fiction; w Argentynie szerzy się seria …..samopodpaleń kobiet. Te, straszliwie oszpecone, z dumą noszą publicznie swe blizny, walcząc w ten sposób z kulturą machismo i z ideałami kobiecego piękna. (przyznam, że się akurat nieco zgubiłem, nie mogąc do końca pojąc, o co autorce chodzi).


+


Overall - znakomity zbiór, wart uwagi wszystkich fanów dobrego horroru i dobrej literatury. Pozycja  z rodzaju „instant classic”, stawiana  przed wiele źródel (słusznie!) w szeregu najwybitniejszych tytułów niesamowitych XXI wieku. Najbliżej Enriquez jest do Shirley Jackson z „Loterii” i Raya Bradbury z „Październikowej Krainy”, przy czym jej opowiadania są bardziej fantastyczne i niesamowite, niż u Jackson, zaś mroczniejsze a mniej liryczne niż Bradbury’ego. W Polsce najbardziej do gustu jej twórczość przypadnie do gustu fanom Anny Marii Wybraniec.



PS.

Można też znaleźć debiutancki tom opowiadań Enriquez („Niebezpieczeństwa Palenia W Łóżku”), ostatnio zaś wyszła jej powieść „Nasza Część Nocy”. Wszystkie tytuły eksplorują to samo terytorium - styk współczesności z czymś nienazwanym tajemniczym, czymś poza granicą poznania.  Bardzo mocny latynoamerykański głos na mapie światowej grozy.


czwartek, 14 kwietnia 2022

Arthur Machen Troje Szalbierzy 9/10

 „Troje Szalbierzy” - znakomita powieść „epizodyczna” (złożona z szeregu niezależnych opowiadań niesamowitych połączonych wspólną fabułą) Arthura Machena weszła do historii literackiego horroru przede wszystkim za sprawą dwu zamieszczonych w niej historii - „Opowieści O Czarnej Pieczęci” i „Opowieści O Białym Proszku”, które sam H.P. Lovecraft uważał za skończone arcydzieła (do tego stopnia, że twórczo zapożyczył ich wątki do swych słynnych tekstów). Jak się okazuje, każdy fan, który sięgnie po książkę, by te opowiadania poznać, dostanie - niejako w bonusie - fascynującą, trzymającą w napięciu historię ramową,  opowieść, od której wprost nie sposób się oderwać.


+


W XIX wiecznym Londynie mieszkają dwaj przyjaciele, romantyk wannabe-pisarz Dyson i racjonalny Phillips. Odmienne światopoglądy nie stoją na przeszkodzie ich przyjaźni i częstym spotkaniom. 

Obaj mężczyźni w przypadkowych okolicznościach natykają się w trakcie miejskiego życia na różne zaaferowane osoby (od prologu czytelnik ma świadomość, że osoby te to właśnie tytułowa trójka szalbierzy, dodatkowo zmieniających tożsamość, tak, że w sumie mamy do czynienia z aż sześcioma postaciami), które łączy jedna wspólna cecha; wszystkie pilnie poszukują pewnego bladego młodzieńca w okularach. Każde z takich spotkań kończy się opowiedzeniem przez szukającego  niesamowitej historii. 


Najpierw pojawi się „Opowieść O Czarnej Pieczęci” - w której badacz folkloru, historii i archeologii, zafascynowany odnalezioną tajemniczą czarną pieczęcią w trakcie swych poszukiwań dotrze wgłąb mroku, odkryje, że pod zielonymi wzgórzami Walii wciąż ukrywa się nieludzki, sięgający czasów przedchrześcijańskich kult. Pogańskie wierzenia i rytuały, obca ludziom, demoniczna i zmiennokształtna rasa, w końcu hybryda człowieka i „bóstwa”…


Druga legendarna historia, „Opowieść O Białym Proszku” zaczyna się od przemęczonego studenta. By odzyskać wigor i energię zażywa on tytułowego Białego Proszku, pozornie łagodnego specyfiku mającego poprawić jego samopoczucie. Początkowo wszystko wydaje się w najlepszym porządku, bohater faktycznie zaczyna  z entuzjazmem czerpać z życia, wkrótce jednak rodzina z niepokojem zaczyna obserwować uboczne efekty stosowania proszku. Zachowanie bohatera ulega zmianie, coraz rzadziej wychodzi ze swego pokoju a cała sytuacja wydaje się coraz bardziej niepokojąca. Wezwany doktor ustala, że w aptece doszło do koszmarnej pomyłki i w miejsce zapisanego lekarstwa student przyjmuje ogromne dawki bardzo niebezpiecznej substancji…


Opowiadane przez poszczególnych, zmieniających jeszcze swą tożsamość, szalbierzy opowieści, jak bardzo by nie były fascynujące i trzymające w napięciu, zaczynają w końcu budzić w słuchaczach pewne wątpliwości co do swej prawdziwości. Wszystko wydaje się elementem większego planu, którego  realnym elementem jest  poszukiwanie tajemniczego młodzieńca w okularach.

Jego historia, i związana z nim historia wyjątkowo cennej a zaginionej monety, okazują się niemniej  dramatyczne i pełne napięcia…


+

 

„Troje Szalbierzy” Arthura Machena wydaje się wciąż niedostatecznie doceniona i popularna (przynajmniej w Polsce). Jacyś nieliczni maniacy „klasycznej” grozy, badacze, naukowcy - ale w szerokich kręgach fanów horroru i autor i powieść nie rezonują zbyt szerokim echem. Tymczasem wystarczyłby sam ten Lovecraft, by uzasadnić lekturę! Przecież „Opowieść O Czarnej Pieczęci” to jawna, (aż chyba chwilami zbyt mocna), inspiracja dla „Zgrozy w Dunwich”, a w „Białym Proszku” łatwo rozpoznać elementy „Przypadku Charlesa Dextera Warda”.  Jasne, znając za sprawą Mistrza z Providence te patenty na wyrywki, nie przeżywa się już takich emocji - niemniej trzeba docenić klasę i nowatorstwo pomysłów Machena. Naprawdę, każdy wielbiciel Wielkich Przedwiecznych będzie miał wielką radość przy lekturze „Szalbierzy”.

No a przecież jest jeszcze - bardzo niedoceniana - historia ramowa! Zaraz po wydaniu „Szalbierzy” krytycy zarzucali Machenowi, że powieść swą konstrukcją zanadto przypomina „Arabskie Noce” R. L. Stevensona, ale, naprawdę, wątpliwe to zarzuty (nadto w Polsce ten tytuł stevensonowski jest prawie zupełnie nieznany). Nawet sam Joshi, skądinąd wielbiciel i propagator twórczości Machena, w swym „Unutterable Horror” wypowiada się o „historii młodzieńca w okularach” dość lekceważąco. Tymczasem to wyjątkowo mroczny, ponury i okrutny thriller, owszem pozbawiony elementów nadprzyrodzonych, ale straszący niemniej skutecznie od proto-lovecrasftowskich opowieści. Tytułowi szalbierze (impostors) o nie niewinnymi żartownisiami a ekipą wynajętych przez tajemniczą organizację zawodowych morderców bezlitośnie ścigających swą ofiarę.

Powieść jest świetnie skonstruowana - fabuła, początkowo epizodyczna i pozornie niepowiązana, stopniowo zawęża i się i skręca w węzeł, w którego centrum znajduje się „młodzieniec w okularach” i drogocenna moneta.

O ile dwaj bohaterowie nie mają szczególnego charakteru i nie przyciągają uwagi czytelnika, o tyle demoniczna trójka szalbierzy to znakomite kreacje, naprawdę przerażające swą mieszaniną cynizmu, okrucieństwa i szczególnego czarnego humoru - przypominają w tym niektórych morderczych przeciwników Jamesa Bonda (najbardziej chyba duet morderców z „Diamenty Są Wieczne”).


Zdanie podsumowania - „Troje Szalbierzy” to znakomity, do dziś doskonale trzymający w napięciu thriller, zawarte zaś w jego treści opowiadania - „Opowieść O Czarnej Pieczęci” i „Opowieść O Białym Proszku” stanowią absolutny kanon literackiej grozy, oczywistą inspirację dla H.P. Lovecrafta i tym samym lekturę obowiązkową dla wszystkich fanów horroru, fanów zaś Old Genta w szczególności. 


poniedziałek, 11 kwietnia 2022

David Wong John Ginie Na Końcu 10/10

 Ależ szalona jazda! „John Ginie Na Końcu” pomnikowe dzieło nurtu „bizarro” to pędząca niczym bolid formuły 1 na paliwie rakietowym mieszanka horroru i czarnej komedii, naćpani „Ghostbustersi” skrzący się od przygód, jump scare’ów i twistów fabularnych, jednocześnie bawiący do łez i mocno straszący (to wyjątkowo rzadki przypadek). W życiu by się człowiek czegoś aż tak intensywnego nie spodziewał! 


+


David i John to para  „paranormalnych detektywów”, speców od walki ze złymi mocami i demonami. Sława ich kolejnych wyczynów budzi zainteresowanie pewnego dziennikarza, który umawia się na wywiad z Davidem, podczas którego opowiedziana zostanie historia ich działalności (taki wink w kierunku „Wywiadu Z Wampirem”).


Wszystko rozpoczęło się podczas amatorskiego koncertu rockowego, na którym przybysz z Jamajki, niejaki Robert Marley (buchacha) częstuje kilka osób nowym narkotykiem, nazywanym „sosem sojowym”. Specyfik ten oprócz typowego dla wszystkich narkotyków „otwierania bram percepcji”, otwiera - i to dosłownie - bramy między światami. W ten sposób pomiędzy uczestnikami narkotykowej biby pojawiają się złowrogie siły. Sam gospodarz zostaje rozerwany na strzępy, w innego uczestnika wstępuje demoniczny byt. Pozostali  ruszają do Las Vegas, gdzie swe magiczne show daje doktor Marconi, jako jedyny dysponujący odpowiednią mocą i kwalifikacjami, by zaradzić przepychającemu się na Ziemię złu.


Poprzez kontakt z sosem sojowym nasza dwójka bohaterów uzyskuje trwały kontakt z zaświatami; widzą oni demony i duchy zmarłych,  zaczynają też przyjmować zlecenia dotyczące manifestacji nadnaturalnych.


Pewnego razu znika młodsza siostra przyjaciela, który zginął podczas walki w Las Vegas. Śledztwo wskazuje, że w sprawę zamieszani są „ludzie cienia”, tajemnicze byty z równoległego wszechświata. W tymże wszechświecie czai się złowrogi (oczywiście) boski byt - Korror, który planuje (oczywiście) inwazję na starą dobrą Ziemię. No i (oczywiście) tylko nasi bohaterowie będą mogli pokrzyżować mu wstrętne plany….


+


Nieee, tego się nie da w żaden sposób opisać ani ogarnąć! Tej wirującej niczym kalejdoskop nawałnicy przygód, przygód komicznych, strasznych, fascynujących, mknącej przed siebie na oślep, prowadzącej czytelnika w najbardziej obłąkane odmęty wyobraźni. Podczas lektury naprawdę trzeba się bardzo mocno trzymać, żeby nie wypaść z tego rollercoastera. Dosłownie na każdej stronie czeka na czytelnika potężny zonk, szok, śmiech lub/i strach. 


Kompletna nieprzewidywalność kolejnych zdarzań, ich absurdalność (pies kierujący samochodem, oderwane ramię policjanta zmieniające się w anakondę, parówka z hot doga jako telefon komórkowy - a to tylko sam wierzchołek góry lodowej!) i, dosłownie, bezlik,  powodują, że czytelnik czuje się jak w oku cyklonu. Jeszcze jakoś można ogarnąć aktualnie dziejące się wydarzenia, ale naokoło wiruje tłum pozostałych przygód, zacierający się w pamięci, zlewający w migającą feerię barw. Tylko gdzieś w tle maluje się strzelista konstrukcja ramowa całej opowiadanej historii. 


Wong postarał się, by zaskoczyć czytelników końcowymi rozwiązaniami - i uwierzcie, będzie Twist co niemiara! Wybitnie dobrze poprowadzony i absolutnie zaskakujący, nawet jeśli oparty na archetypie gatunkowym. Poznamy się na nim dopiero, kiedy wyskoczy nam z kart powieści w twarz.


„John” napisany jest warsztatowo z niezwykłym nerwem, aż trudno się oderwać od lektury. No i ciekawa sprawa z bohaterami. Teoretycznie „John” to nie jest powieść opisująca rzeczywiste ludzkie postaci, ich dramaty, uczucia czy marzenia, to szalony, groteskowy komiks. Tym ciekawsze, że w tym natłoku zdarzeń udaje się autorowi oddać i szczerą przyjaźń dwójki bohaterów i, naprawdę przejmująco, opisać miłość rosnącą między narratorem a jego dziewczyną.


Horrory komediowe to najczęściej po prostu komedie. Śmiech to bardzo silne uczucie, potrafiące pokonać strach. Nikogo przecież nie przestraszy pocieszny „Upiór Rodu Cantervilleów”. Tymczasem „John”, powodując u czytelników salwy śmiechu jest jednocześnie absolutnie przerażający, jak rzadko który „poważny” horror. Tutaj wszystko brzmi szczerym złotem, proporcje między żartami a autentyczna grozą są idealnie zbalansowane. Fantastyczne! 



„David Wong” to pseudonim, literackie alter ego autora, który naprawdę nazywa się Jason Pargin. Historia powstania powieści została - oczywiście zabawnie - opisana przez niego w posłowiu. Popularność „Johna” spowodowała, że Wong napisał kolejne dwie części o przygodach Davida i Johna -  „This Book Is Full Of Spiders’ (2012) i „‚What The Hell Did I Just Read’’ (2017) - niestety, do tej pory powieści tych w Polsce nie ma. NIECH TO KTOŚ WYDA, pls!!!!!


Absolutnie koniecznie - i to ASAP. Kanon jak diabli!


PS.

Inaczej być nie mogło - na podstawie takiego dynamitu powstała ekranizacja Dona Coscarellego (reżysera „Phantasmu”). Film jest dość udany i wiernie oddaje szalone pomysły i klimat powieści Wonga, niemniej do scenariusza zmieściła się tylko część przygód Davida i Johna, tak naprawdę tylko początek i koniec tej historii sklejone w jedną całość, znikające dużą część oryginalnej fabuły (gdzie są ludzie cienia!) w tym sam Fundamentalny Twist! Ale i tak warto obejrzeć.


PPS.

W posłowiu do „Inkuba” Artur Urbanowicz zachęca czytelników, by oddali się ponownej lekturze powieści w celu odnalezienia ukrytych w niech smaczków. Taka propozycja po tym, jak człowiek ledwo się otrząsał po wysiłku lektury sążnistego przecież dzieła wydawała się mało zachęcająca. Wong do takiego czegoś bynajmniej nie zachęca, niemniej skończywszy „Johna” (też przecież bardzo konkretną, blisko 500 stronową książkę) natychmiast mam ochotę wrócić do powieści, by spróbować lepiej poukładać wszystkie jej bogactwa fabularne. Trudno o większy komplement.



piątek, 1 kwietnia 2022

Mira Grant Deadline (Przegląd Końca Świata 2) 6/10

 Druga część sensacyjnej zombie-kalipsy pióra Miry Grant - wciąż mnóstwo zombiaków, wciąż mnóstwo przygód, jeszcze więcej spisków na najwyższych szczeblach władzy, jeszcze więcej covidowej/zombiakowej paranoi. Tym razem konspiracja pojawia się nie w świecie polityki, a w medycynie - zamiast rozgrywek przedwyborczych do gry wejdą szaleni naukowcy i totalitarna plan zniewolenia ludzkości…


+


Powstały z połączenia szczepionek (sic !!!!) przeciw przeziębieniu i rakowi wirus Kellis-Ambrerlee zamienia zainfekowanych nim ludzi w … zombie (ihaaa!). Ludzkości udaje się opanować katastrofę poprzez - ihaaa - wdrożenie surowego reżimu sanitarnego (tak jest! -  dystans społeczny, maseczki, kwarantanny i testy, testy, jeszcze raz testy. Analogia z covid jest 1:1). W tym świecie organizacje typu WHO czy amerykańska CDC (Centre of Disease Control) mają praktycznie totalitarną władzę, sprawują kontrolę nad zachowaniami ludzi, dysponują swobodnie ich prawami obywatelskimi etc.


Podstawą działania mediów w tym świecie są niezależne portale blogowe. „Przegląd Końca Świata” -  to jeden z najbardziej znanych i popularnych (historię jego rozwoju poznaliśmy w pierwszej części cyklu). Pewnego dnia z blogerami kontaktuje się badaczka z CDC. Odkryła ona wraz ze swym przełożonym - no jaha - spisek (!) w ramach tej organizacji. CDC nie dopuszcza do obiegu publicznego informacji, że niektóre osoby posiadają …naturalną odporność na wirusa Kellis-Amberlee (a praktyka zapobiegania rozprzestrzenianiu choroby jest jedna - zabić zainfekowanego na śmierć!). Żeby ujść przed spiskowcami lekarka sfingowała swą śmierć, wykorzystując w tym celu….własnego klona (tak, ta informacja od razu zapadnie w głowy fanów cyklu i wróci jak bumerang pod koniec powieści). 


Niedługo po ujawnieniu jej rewelacji w mieście wybucha duże ognisko epidemii. Hordy zombiaków atakują redakcję „Końca Świata”, bohaterowie wraz z lekarką przebijają się w ostatniej chwili przez blokadę i chronią u przyjaciółki na wsi. Tam rozpoczynają dziennikarskie śledztwo.  Wizyta w lokalnym oddziale CDC, gdzie chcą przeprowadzić wywiad na temat uzyskanych informacji kończy się kolejnym atakiem zombie. Wkrótce wychodzi na jaw, że kolejne wybuchy epidemii nie są przypadkowe, to zbrodnicza, totalitarna CDC stara się w ten sposób zapobiec odkryciu przez blogerów prawdy - choroba jest uleczalna! A raczej, mogłaby być uleczalna, gdyby nie celowe działania CDC, utrzymującej świat w terrorze!


Tymczasem zaczyna się najgorsze - gigantyczny wybuch epidemii zombie. Wszystko wskazuje na to, że wirus, do tej pory przenoszący się „klasycznie” (czyli przez dotyk, ugryzienie, płyny ustrojowe itp) zmutował i teraz rozprzestrzenia się drogą powietrzną! przed takim zagrożeniem - wydaje się - nie ma ucieczki, niemniej bohaterowie ruszają w drogę, umykając przez wielką burzą niosącą zombie-apokalipsę….


+


Na początek to, co dobre. „Deadline” nadal ma energicznego drive’a znanego z pierwszej części cyklu; przygody następują jedna po drugiej, kolejne zombiaki atakują z lewa i prawa, blogerzy „Końca Świata” strzelają, uciekają, badają, spiski odkrywają - jest w tym elemencie wciąż bardzo dobrze.

Po drugie, postaci bohaterów są ciekawe, niejednoznaczne, przyciągające uwagę. Przede wszystkim Shaun Mason, doprowadzony przez (kazirodczą!) żałobę do granic szaleństwa,  dalej dr. Connoly, uciekinierka z CDC, której intencji przez większość powieści nie jesteśmy w stanie ocenić (czy naprawdę chce ujawnić mroczne sekrety swej organizacji czy też  jest elementem spisku?), zadurzona w Shaunie Rebecca. Naprawdę udane kreacje.


A jednak, mimo tych pochwał, część uroku „Feed” gdzieś jakby uleciała. 


Przede wszystkim „Feed” wydaje się był pomyślany pierwotnie jako „stand-alone”. Jego zwarta fabuła, jej kolejne twisty, szokujące zakończenie stanowią pewną zamkniętą całość fabularną, trochę jak pierwszy „Matrix”. Dopisane kolejne przygody i kolejne spiski owszem,   świetnie się czyta (bo jakość narracji, budowania akcji, pozostała na wysokim poziomie), ale i efekt świeżości gdzieś uleciał i pewna „równowaga konstrukcji”. „Feed” był świetnie wymyślonym thrillerem politycznym - gdzie gęsta od twistów fabuła ozdobiona była tylko scenografią zombie-kalipsy, tymczasem w  „Deadline” infekcja zombie jest w centrum uwagi, okazuje się Planetarnym Spiskiem Złych Sił i, wbrew pozorom, odbiera to nieco atrakcyjności przebiegowi akcji.

No i postaci - kiedy na początku powieści w walkach ginie jeden z blogerów, można mieć nadzieję na znaną z „Feed” bezkompromisowość wobec bohaterów, co do których losów ani chwilę nie można być pewnym ani spokojnym. Tymczasem w „Deadline” otacza ich klasyczny  „plot armor” - w zakończeniu sięgający już, wydaje się, absurdów (klonowanie! sic!).


Relacja Shauna ze swą siostrą budzi również w czytelniku odrobinę niepokoju moralnego. O ile jego stojąca na granicy obłędu żałobna obsesja (przypomina się trochę Fox Mulder i ”Archiwum X”), jest odmalowana ciekawie i przekonująco, o tyle chwila, w której imieniem tejże siostry zwraca się do kochanki jest już, no, trochę niezręczna. 


Po raz kolejny uwagę przyciąga zdumiewająca, profetyczna wręcz zbieżność wizji Miry Grant z przebiegiem epidemii covid-19. U Grant pojawiają się praktycznie wszystkie poznane w ostatnich latach sytuacje i problemy. Charakterystyczna jest również jej głęboka (paranoiczna?) nieufność wobec świata polityki i współdziałającej z nim medycyny. No, Edzia Górniak miałaby radość  z lektury, w której szczepionka na raka zamienia ludzi w zombie ;-). 


Ale ostatecznie nie ma do przesadzać z porównaniami - w końcu „Przegląd Końca Świata” to zabawa literacka a nie antyszczepionkowa publikacja. Czyta się całość doskonale, energiczna, pełna zwrotów akcji  fabuła nie pozwala ani na chwilę się nudzić - niecierpliwie czekam lektury ostatniego tomu. 


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...