czwartek, 25 marca 2021

John Farris Wężoskóra 7/10

Ponury, mroczny southern gothic  z afrykańską magią i voodoo w tle, z literackimi tropami wiodącymi do „Onej” Henry Rider Haggarda (a i klimat „Jądra Ciemności” Conrada się pojawi). Klasyk Złotej Ery Horroru.


+


Uroczysty ślub wojskowy syna południowego magnata z Arkansas „Bossa” Bradwina kończy się tragedią. W starym kościółku zapada się dzwonnica, w katastrofie budowlanej ginie wielu gości weselnych, zaś sam pan młody, „Clipper” Bradwin, dostaje ataku szału - zabija paradną szablą swą narzeczoną, ojca, po czym popełnia samobójstwo.

Wśród ocalałych z masakry są brat szaleńca Charles „Champ” oraz j piękna, młoda żona „Bossa”, Nora. Wspólnie próbują okiełznać rozpętany chaos.

*

Po dwu latach Champ, ranny na wojnie (akcja powieści toczy się w latach 1942-44) usiłuje wrócić do rodowej posiadłości na pogrzeb swej zmarłej żony. W podróży towarzyszy mu opiekujący się nim angielski lekarz, Jackson Holloy, dla którego podróż na południe i czas spędzony w rodowej posiadłości Bradwinów będzie odskocznią od prywatnych problemów, które nawarstwiły się w jego życiu.


Na miejscu czeka na obu panów zarządzająca majątkiem pod nieobecność Champa piękna wdowa. I tutaj sytuacja zaczyna się gmatwać. Nie wiadomo, dlaczego i na co konkretnie zmarła żona Champa (badający ją lekarz popełnił samobójstwo), po okolicy kręci się, strasząc Norę, tajemniczy przestępca a w niedalekim lesie zbierają się kultyści voodoo.

Poznajemy ponurą, pełną przemocy, zła, perwersji i gniewu, historię rodu Bradwinów oraz splecione ze sobą, zakorzenione w czarnej Afryce losy doktora Holloya i Nory Bradwin. 

Atmosfera gęstnieje z godziny na godzinę a napięcie pomiędzy głównymi osobami dramatu narasta. Atrakcyjna wdowa kokietuje coraz bardziej zauroczonego jej urodą doktora, ciężko chory Champ na jej widok dostaje z kolei ataku szału, wychodzi też na jaw że lokalny kolorowy kaznodzieja, to tak naprawdę nieślubny syn Bossa.


+


„Wężoskóra” zaczyna się, zgodnie z przepisem Hitchcocka, trzęsieniem ziemi. Brutalna masakra podczas ślubu energią i impetem zapiera wręcz dech w piersiach.

Po wybuchowym początku tempo akcji nieco siada.  Zamiast kolejnych jump-scare’ów i scen przemocy czytelnik zostanie uraczony pokręconą,  niejasną i narracyjnie poszarpaną historią kultu nieśmiertelnej Białej Bogini w Afryce i zaplątaną w tej kult rodziną angielskiego lekarza.

Potem akcja przenosi się do rodzinnej posiadłości Bradwinów w Arkansas i grzęźnie w kolejnych wspomnieniach, szczegółach biograficznych i koligacjach rodzinnych bohaterów. Główna część powieści to bardziej dramat, saga rodzinna niż horror.

Co ciekawe, ta saga mocno przypomina historię znaną z polskiego filmu „Magnat”. Podobnie jak w Magnacie, jest  potężny, wszechwładny „Boss” Bradwin, jego młoda, piękna i seksowna macocha, trzej synowie - jeden „dobry”, drugi „zły” a trzeci „uległy”, do tego czarna służba i pracownicy zupełnie jak filmowi śląscy autochtoni. Czyta się to wszystko niestety dość męcząco. Akcja nie ma tempa i brnie dość mozolnie przez meandry narracyjne. Tak naprawdę niewiele się dzieje, większość mocniejszych scen czy wydarzeń poznajemy tylko z relacji i wspomnień osób trzecich.


I kiedy już czytelnik znużony traci przekonanie, kiedy wygląda już końca nudnawej opowieści, zaczyna się finałowy zrzut napalmu! Naprawdę, finis coronat opus - koniec wieńczy dzieło. Ponure, brutalne zakończenie powieści wynagradza czytelnikowi wszelkie uprzednie wysiłki, na rozmach szekspirowskiej tragedii, jest gwałtowne, mroczne i depresyjne. 

Nie  byłoby jednak ono tak przejmujące, gdyby nie absolutnie rewelacyjne, świetnie wykreowane i zapadające w pamięć sylwetki głównych bohaterów. Brak tu postaci pozytywnych i negatywnych, ich motywacje są niejednoznaczne, każda z nich ma swoje racje, każdą z nich można próbować zrozumieć. Nic nie będzie też tak oczywiste, jak to się może wydawać na początku lektury.

Tak, jak długo nic szczególnego się nie dzieje, to jak  już się  zacznie, to potrafi mocno zaszokować. „Wężoskóra” to dzieło Złotej Ery Horroru i ówczesnej liberalnej atmosfery, podejrzewam, że przynajmniej jedna scena (z koniem!) dziś by nie przeszła.


To prawda, że „Wężoskóra” bywa długimi momentami męcząca (przyznam, że długi czas oceniałem ją na 5/10), jednak dramatyczny, znakomity koniec od razu wywindował tę ocenę w górę, a im dłużej, tym mocniej ta duszna, perwersyjna i przepełniona przeczuciem nadchodzącej, nieuniknionej tragedii wdrukowuje się w umysł czytelnika.


Nie dajcie się zwieść absurdalnie niskim ocenom z LC (prawdopodobnie wynik znużenia oceniających niemrawą częścią środkowa). To mocna, warta poznania powieść. Klasyk i kanon.


PS.

I polski tytuł i okładka są sprzed  ery „spoilera” - w konsekwencji zdecydowanie za dużo wyjawiają (choć i tak czytelnicy będą zaskoczeni).


czwartek, 18 marca 2021

Opowieści Z Dreszczykiem 7/10 (ale niektóre teksty - 10/10!)

Stary, rzadki i dość drogi do upolowania zbiór opowiadań niesamowitych, wart jednak każdej ceny z uwagi na obecność w nim kilku absolutnie kanonicznych a nieobecnych w innych wydaniach tekstów literackiej grozy. 

+

Zaraz po II wojnie światowej w Polsce zapanował stalinowski, totalitarny model socjalizmu, regulujący wszystkie sfery życia obywateli. Miał on wpływ i na literaturę -  jedynym dopuszczalnym prądem artystycznym był bowiem tzw. soc-realizm, a wszelka fantastyka nienaukowa, jako wytwór burżuazyjnego „zachodu” została wyklęta i skazana na niepamięć.

Zmiana tej sytuacji stała się możliwa wraz z odwilżą, która zapanowała po śmierci Bolesława Bieruta. Wydane w 1957 roku „Opowieści Z Dreszczykiem”, owoc fascynacji gatunkiem pisarza Wojciecha Żukrowskiego oraz tłumacza Tadeusza Malanowskiego, były chyba pierwszym powojennym książkowym „horrorem”.

No i trzeba przyznać, że panowie wykazali się niezwykłym wręcz smakiem literackim i zebrali w tomie kolekcję naprawdę pierwszorzędnych, absolutnie klasycznych opowiadań niesamowitych. Szczególną uwagę chciałbym poświęcić tym z nich, które są do tej pory wyjątkowo trudno dostępne - praktycznie chyba tylko w tym zbiorze :



Robert Smythe Hitchens - „Miłość I Profesor Guildea”


Profesor Guildea to chłodny racjonalista, człowiek nie ulegający żadnym uczuciom, uważający je za stratę czasu i rzecz generalnie godną pogardy.

Właśnie takiej osobie przydarza się zupełnie niesamowita sytuacja - pewnego dnia w jego mieszkaniu pojawia się niewidzialny, tajemniczy i złowrogi byt, który….zakochuje się (!) w profesorze.

+

Ktokolwiek uzna, że taka tematyka spowoduje żartobliwy charakter opowieści, popełni ogromny błąd - uczucie żywione przez niewidzialnego gościa nie zmniejsza grozy, jaką budzi on w profesorze,  w narratorze opowieści, w służbie czy ulubionej papudze Guildei. Przeciwnie, w jakiś przewrotny sposób przerażenie, jakie wywołują jego manifestacje, jest, przez swą uporczywość i nieuchronność jeszcze większe i wiedzie do wstrząsającego finału. „Miłość I Profesor Guildea” budzi skojarzenia z opowiadaniami Josepha Sheridana Le Fanu ze zbioru „W Ciemnym Zwierciadle” - „Obserwator” czy „Zielona Herbata” poprzez postać nieustępliwego i nieodłącznego nadprzyrodzonego bytu, zadręczającego swą ofiarę. 8/10 - jazda obowiązkowa.  


Edward Lucas White - „Lukundu”


Podczas podróży przez Czarną Afrykę narrator zostaje wezwany do śmiertelnie chorego białego eksploratora. Ten na łożu śmierci opowiada o swym konflikcie z lokalnym szamanem, o śmierci tegoż szamana i rzuconej przed śmiercią klątwie, której efektem jest, przerażająca choroba podróżnika.

Pomimo faktu, że ten pragnie utrzymać w tajemnicy charakter swej choroby, narrator pozna go w budzącym grozę i obrzydzenie finale.

+

Szamańska klątwa jest dziś archetypicznym schematem fabularnym w literaturze grozy, „Lukundu” jest jednak chyba wciąż najsłynniejszym jego przykładem, mrocznym body horrorem, w klimacie wręcz bizarrowym, dusznym i przykrym. (Fani polskiego weirdu przypomną sobie może „Dioramę” Anny Marii Wybraniec z pierwszych „Snów Umarłych”). 7/10 - również kanon.


Hector Hugh Munro (Saki)       „Kuna” 

Mały, ciężko chory chłopiec, pozostający pod opieką nienawistnej, wrogiej mu ciotki hoduje w ogrodowej szopie kunę, którą nazywa Wasztarem. Otacza zwierzę religijnym kultem i oddaje należne bóstwu hołdy a Wasztar „obdarza” swego wyznawcę różnymi łaskami (np. 3 dniowym bólem zębów ciotki).

Pewnego dnia opiekunka postanawia zakończyć zabawy chłopca w szopie. Wraz ze znalezionym kluczem udaje się na inspekcję, mały Konradyn zaś rozpoczyna modły do Wasztara….

+

Arcysławna miniaturka grozy, genialnie łącząca makabrę z czarnym humorem. Genialny pomysł, absolutnie perfekcyjna konstrukcja, elegancki styl - to jest kanon. 10/10 (Saki aż się prosi o samodzielną pozycję w Biblioteczce C&T).


William Fryer Harvey            „Sierpniowy Upał”


Pewien rysownik pod wpływem snu szkicuje postać mężczyzny sądzonego za morderstwo, po czym, podczas długiego spaceru natrafia za zakład kamieniarski, w którym pracuje człowiek z jego snu. W trakcie miłej rozmowy kamieniarz zwierza się, że - pod wpływem tajmniczego snu ! - wyrzeźbił nagrobek, na którym rysownik z niepokojem zauważył swoje nazwisko i dzisiejszą datę śmierci.

+

„Sierpniowy Upał” docenią miłośnicy Stefana Grabińskiego, przypomina on bowiem motywy obecne w jego twórczości (Świadek Materna, Cień Bafometa). Żadnego szokowania, żadnych jump scare’ów, czy scen przemocy, wszystko zbudowane na narastającym napięciu i efektownych fabularnych niedomówieniach. Świetne, dyskretne, mocno wgryzające się w czytelnika opowiadanie. 8/10 


Kilka innych, równie kanonicznych opowiadań miało już szczęście znaleźć się w innych, nowszych wydaniach :


Na sam początek „Zagłada Rodu Usherów” E.A. Poego, jedno z najsłynniejszych i najwspanialszych opowiadań grozy kiedykolwiek napisanych. Historia nadwrażliwego bohatera, całymi dniami wsłuchującego się w odgłosy wygrzebującej się z grobu, żywcem pogrzebanej siostry, przygniatająca gotycka atmosfera śmierci, rozpadu i tytułowego upadku - to po  prostu trzeba  znać 10/10.


Potem arcyważna dla gatunku „Małpia Łapka” W.W. Jacobsa. Dopiero w tym, 2021 roku, nieocenione wydawnictwo C&T uraczyło fanów klasycznej grozy wyborem opowiadań tego autora, a „Łapka”, historia „życzenia, którego spełnienie wiąże się ze strasznymi konsekwencjami” to już po-kulturowy archetyp 10/10. (to właśnie „Małpia Łapka” stała za „Cmentażem Zwieżąt” Kinga, ba, taka „Wonder Woman 84” też czerpie z tego pomysłu).


Kolejny epokowy tekst to „Wabiąca Ślicznotka” Oliviera Onionsa (zdaniem Algernona Blackwooda najlepsza historia grozy!). Tajemniczy dom, w którym straszy, zamieszkały w nim samotny pisarz…i gra z czytelnikiem - czy naprawdę w grę wchodzą duchy, czy może mamy do czynienia z obłędem ? Zasłużona sława. Podobnie jak z „Małpią Łapką” dopiero seria „Biblioteczka Grozy” wydawnictwa C&T przywróciła ten tekst (jako „Zew Pięknej”) po dekadach nieobecności, polskim fanom grozy 10/10.


O Sheridanie Le Fanu i zbiorze jego opowiadań „W Ciemnym Zwierciadle” była już mowa przy okazji „Profesora Guildei”. Jednym z tych opowiadań jest właśnie „Zielona Herbata” (7/10), przypominająca trochę swym pomysłem fabularnym tekst Hitchensa - nieokreślony byt, zadręczający, dosłownie wpędzający w grób swymi nieustannymi manifestacjami, bohatera. Cały zbiór Le Fanu jest częścią kanonu literackiej grozy i cały godzien jest poznania.


C&T wydało aż dwa tomy opowiadań Edwarda Bensona, w żadnym jednak nie znalazł się prosty, ale wyjątkowo efektowny shocker „Gdzie Nawet Ptak Nie Zaśpiewa”, opowiadający o ponurym, budzącym grozę lesie, zamieszkiwanym przez tajemnicze, niewidzialne, niebezpieczne monstrum. Benson pisał jeszcze lepsze teksty, ale i „Ptak” udanie straszy do dziś 8/10.


+


Dla wzmocnienia rangi literackiej zbioru do listy autorów dorzucono Charlesa Dickensa z raczej humorystycznym fragmentem „Olivera Twista” i Josepha Conrada z archetypiczną opowieścią o „morderczym zajeździe” (podobny motyw wykorzystał Wilkie Collins w „Przeraźliwe Łoże”). 

Z kolei by złagodzić dominujący, anglojęzyczny charakter zbioru, dla niepoznaki dorzucono do zestawu nieco tekstów z innych kręgów językowych. Przede wszystkim są to dwie podobne do siebie humoreski rosyjskich tytanów, Puszkina („Trumniarz”, w którym umarli odwiedzają przedsiębiorcę pogrzebowego) i Dostojewskiego („Bobok”, gdzie zmarli pochowani na jenym cmentarzu przekomarzają się, żartują i dyskutują podobnie, jak czynili to za życia).

Język francuski reprezentują Maurice Renard z „Żabą”, zgrabną makabreską w której naukowiec, by odziedziczyć spory majątek, przy pomocy eksperymentu elektrycznego opóźnia moment śmierci własnej matki, a przede wszystkim Guillaume Apollinaire ze znakomitym, weirdowym  „Zniknięciem Honoriusza Subrac”, opowieścią o człowieku-kameleonie, ukrywającym się przed zazdrosnym mężem kochanki (francuski szyk!) poprzez…wtapianie w ściany budynków.

Fani weirdu docenią również „Ślady” Karela Capka, tak za niepokojący pomysł (niewyjaśnione ślady na śniegu, które urywają się w pewnym momencie tak, jakby ktoś uleciał, dosłownie, do nieba), jak i za czeskie poczucie humoru (policjant odmawia wszczęcia śledztwa, gdyż „prawo nie zostało złamane”)


Warto zauważyć, że mimo nieco lekceważącego tytułu całego zbioru intencją twórców nie była wyłącznie zabawa z klasyką literatury. Końcówka książki to opowiadania praktycznie współczesne dacie jej wydania i dwu kolejnych gigantów prozy amerykańskiej. O ile „Dziwna Afera Przy Alei M.” Johna Steinbecka opowiadająca o…gumie do żucia posiadającej własną świadomość i prześladującej syna bohatera budzi uczucie zażenowania niczym po sucharze Strasburgera z Familiady, o tyle mroczny Southern gothic Williama Faulknera, „Kwiaty Dla Emilii”, gdzie tytułowa starsza dama chroni do chwili śmierci ponure tajemnice swego domostwa, przypomina niepokojącą elegancją prozę Shirley Jackson, a dramatycznym finałem nawet „Psychozę” Blocha. 


Podsumowanie - warto wydać ok. 50 zł - za tyle książka chodzi na allegro - bo zestaw opowiadań naprawdę przedni, kanoniczny wręcz, a niektóre z ty zamieszczonych tekstów są praktycznie niedostępne w innej formie. 

Lista autorów tu zebranych powinna posłużyć nieocenionemu C&T jako zestaw kolejnych tytułów do kolekcji (dotyczy to zwłaszcza Sakiego, Harveya, Hitchensa i White’a) - dla wielbicieli klasycznej grozy byłaby to wielka gratka.

Natomiast zestaw „debestów”, taka „Wielka Księga Klasycznego Horroru” zawierająca najgłośniejsze i najważniejsze opowiadania, które każdy fan grozy poznać powinien to inicjatywa, która byłaby godna największego poparcia.


niedziela, 14 marca 2021

Scott Smith Ruiny 9/10

Przerażający survival horror (zaraz tam „survival”, mocne a pełne nadziei słowo…) opisujący zmagania z żarłoczną florą meksykańskiej dżungli. Instant classic.

+

Grupa młodych turystów bawiących się na meksykańskim wybrzeżu postanawia, szukając brata jednego z nich, udać się na wycieczkę do miejsca archeologicznych wykopalisk w środku dżungli.

Mimo ostrzeżeń wiozącego ich na ostatnim etapie drogi taksówkarza (tak, przypomni się „Dracula” i podróż na przełęcz Borgo) wyruszają, kierowani mapką narysowaną przez brata. W dżungli napotykają wioskę indiańską, a obok niej zamaskowaną przecinkę wiodącą przez zarośla w kierunku tajemniczego wzgórza porośniętego piękną winoroślą.

Przybyły z wioski Indianin, grożąc bronią usiłuje ich powstrzymać przez wejściem na pagórek, po tym jednak, jak jedna z dziewczyn przypadkowo nastąpi na kłębiące się winne zarośla, zmienia nastawienie i zapędza turystów na wzgórze. Wkrótce dołączają do niego inni mieszkańcy wioski; uzbrojeni w karabiny i łuki otaczają pagórek kordonem - staje się oczywiste, że nie zamierzają pozwolić przybyłym na opuszczenie wzniesienia.


Młodzi na szczycie odnajdują dwa puste namioty z porzuconymi plecakami, wiodący wgłąb ziemi szyb i…kopczyki winorośli, pod którymi ze zgrozą odnajdują kości poprzedników. Gdy z głębi szybu dobiega ich odgłos telefonu komórkowego, jeden z chłopaków zostaje opuszczony na linie, w jego poszukiwaniu. Niestety lina, zniszczona żrącym sokiem roślinnym urywa się, a nieszczęśnik spada wgłąb i łamie sobie kręgosłup.

Pozostali muszą go wydobyć i zaopatrzyć rany. Mają mało jedzenia i żadnej wody, a zejście z góry blokują Indianie - leżący przy drodze trup archeologa z trzema wbitymi strzałami świadczy o ich determinacji.


Zaczyna się walka o przetrwanie, w upale, bez wody i jedzenia, z ciężko rannym mężczyzną. Co jednak najgorsze, porastająca wzgórze winorośl okazuje się bardzo „agresywna” i najwyraźniej mięsożerna - podczas pierwszej nocy pędy wrastają w ciało jednego z chłopaków i pomimo ich usunięcia nadal ma on wrażenie, że rozprzestrzeniają się wewnątrz niego….






+

Mordercze rośliny to motyw w horrorze mniej popularny od „animal attacku”, ale bywa on wykorzystywany z wielkim powodzeniem. Najgłośniejszym, dyżurnym przykładem będzie tutaj „Dzień Tryfidów” Johna Wyndhama z 1951, okresu, gdy triumfalny pochód rozpoczynała święciła estetyka horroru science fiction.

Wydane pół wieku później „Ruiny” Scotta Smitha (dokładnie w 2006r.) podchodzą do tematu z nieco innej, bardziej mistycznej, strony. Czym jest bowiem występująca  w powieści krwiożercza winorośl? Nie przybyła ona z kosmosu, by podbijać bezbronną planetę, ona rośnie na wzgórzu od bardzo dawna, prawdopodobnie od tysiącleci. To nie jest zwykły „bio-hazard” jakaś hiper-rosiczka, to raczej pierwotne, mroczne bóstwo. Okoliczni Majowie to jakby kultyści Winorośli, kolejne grupy turystów i przygodnych wędrowców to z kolei składane temu bóstwu ofiary. Mało, roślina obdarzona jest żywą, złowrogą inteligencją; myśli, knuje podstępy mające zwieść uwięzionych, szydzi z nich, drwi z ich cierpienia, ostrzega swych wyznawców, gdy młodzi podejmują próby ucieczki ze wzgórza.


Rewelacyjny pomysł, rewelacyjnie wprost napisany. Smith pokazuje warsztatową sprawność drobiazgowo opisując przerażający los turystów, dawkując napięcie, zaczynając od dość lekkiej, wakacyjnej przygody, poprzez survivalowy, skoncentrowany na kolejnych „wyzwaniach logistycznych” przed jakimi stają uwięzieni środek, aż po depresyjny, nihilistyczny finał. 

Ta błyskotliwa narracja powoduje, że  kolejne walki i starania bohaterów, opisane z bolesną dokładnością, nie nużą ani przez chwilę. Książkę czyta się znakomicie, kolejne strony znikają wprost w oczach - a jest ich blisko 500. To w ogóle charakterystyczne - ta umiejętność „rozbudowania” fabuły do kształtu pełnowymiarowej powieści. Gdyby „Ruiny”pisał, powiedzmy, Algernon Blackwood (u niego podobny, „przyrodniczy” motyw wydawałby się najbardziej prawdopodobny), powstałoby z tego raczej zwarte opowiadanie.


Co zaskakujące, pomimo słusznych rozmiarów powieści, pomimo dużej uwagi i starań, jakie Scott ewidentnie włożył w kreację bohaterów, trudno ich uznać za specjalnie zajmujących czy zapadających w pamięć. Ot - tacy „disposeable heroes”, służący głównie do popychania do przodu fabuły. Co równie zaskakujące, w niczym to „Ruinom” nie szkodzi! To po prostu tego rodzaju historia, gdzie bardziej od losów pojedynczych osób zajmuje nas ogólny pomysł.


Typowych grozowych jump scare’ów nie ma w „Ruinach” zbyt wiele (aczkolwiek roślinki pod koniec naprawdę zdrowo dorzucą do pieca), za to potężnie oddziaływuje na czytelnika przygnębiający charakter nieuniknionego, tragicznego końca. W tym aspekcie powieść jawi się wręcz jak metafora ludzkiego losu. Krzątamy się, planujemy, zapobiegliwie staramy się zdobyć środki do życia, ale na koniec czeka na wszystkich taka sama, nieuchronna Śmierć.


Kanon nowoczesnej grozy, mus znać.


PS.

W 2008 powstała niezła ekranizacja. Warto obejrzeć, choć powieść robi o wiele silniejsze, depresyjne wrażenie.


PPS.

Żadnych ruin (rozumianych jak resztki budowli) w powieści nie ma!


sobota, 13 marca 2021

Oscar Wilde Portret Doriana Graya 6/10

Pomnik literatury światowej, posiadający pewne formalne pokrewieństwo z horrorem - główny pomysł książki przeszedł do kanonu gatunkowej grozy a jej tytułowy bohater to „gwiazda” o sławie porównywalnej z Draculą czy dr. Jekyllem (z którym zresztą łączy go pewne duchowe podobieństwo), niemniej będący raczej manifestem artystycznym i światopoglądowym Oscara Wilde, niż pełną emocji i mrożących krew w żyłach scen powieścią. 

W rezultacie sława „Doriana Graya” nie dorównuje przyjemności,  jego lektury, która długimi fragmentami męczy, czasem wręcz przynudza, a rzadko zachwyca.

To jest tak - świętości niby nie kalać, motyw i postać - jedne w najważniejszych w pop-kulturze, ale sama książka nie dorosła do swej sławy i obok momentów genialnych (głównie sam pomysł) ma wiele elementów zwietrzałych, trudno zrozumiałych, nez tempa, wręcz nudnych.


+

Zakochany do szaleństwa w pięknym, 20-letnim Dorianie Grayu artysta, Bazyli Hallward, maluje doskonały portret młodzieńca, idealnie oddający jego urodę, świeżość i niewinność, wlewając w proces tworzenia dzieła swe uczucie i płonącą w sercu namiętność.

Niestety, Dorian dostaje się pod wpływ zaprzyjaźnionego z malarze,  lorda Wottona, zblazowanego dandysa, cynika i immoralisty, którego filozofia życia i użycia ma gigantyczny wpływ na chłopaka.

Gray wkrótce poznaje i uwodzi śliczną aktoreczkę. Kiedy jednak zakochana w nim dziewczyna kiepsko wypada podczas przedstawienia, Dorian wybucha wściekłością i, utraciwszy zainteresowanie, zrywa tajne zaręczyny. Zrozpaczona aktorka popełnia samobójstwo.

Dowiedziawszy się o tragedii Gray początkowo odczuwa wyrzuty sumienia, wkrótce jednak ulega cynicznym naukom i podszeptom Wottona i zapomina o sprawie. Ze zgrozą przy tym zauważa, że wyrządzona nieprawość odbija się na jego portrecie - na twarzy namalowanego Doriana pojawia się pierwsza zmarszczka a oblicze zaczyna emanować zepsuciem i okrucieństwem.

Gray ukrywa swój portret przed światem w odosobnionym pokoju i samotnie od tej pory, jak kolejne wyrządzane przez niego w życiu nieprawości, grzechy i zbrodnie odbijają się na namalowanej twarzy, podczas gdy w realnym życiu zachowuje on wciąż urodę i świeżość niewinności.

Upływają kolejne lata. Reputacja Doriana staje się coraz gorsza a jego wybryki i niegodziwe uczynki otaczają go coraz większą niesławą. Zaniepokojony do żywego pogłoskami na temat swej dawnej miłości Bazyli Hallward odwiedza Graya w środku nocy żądając wyjaśnień. Dorian prowadzi do na strych, do zamkniętego pokoju, gdzie na artystę czeka przerażający portret, obrazujący cały moralny upadek i zło otaczające Doriana. Świat nie może się jednak o tym dowiedzieć…

+

Trzy najważniejsze rzeczy, które zainteresują fana horroru w Dorianie Grayu to - pomysł, postać i zamglony Londyn.

Pomysł obrazu, który ”starzeje się” za swego właściciela przeszedł do klasyki gatunku, unieśmiertelniając powieść (gdzieś w tle dźwięczeć będzie Robert Louis Stevenson i jego, parę lat wcześniej wydany, „Dr. Jekyll I Pan Hyde”). Ten pomysł, tyleż prosty do genialny, nadrabia  wszelkie niedoskonałości fabularne i konstrukcyjne i przenosi „Doriana” do kanonu literatury grozy.


Postać Doriana Graya to jeden z najsłynniejszych „potworów” klasycznej grozy, tym bardziej fascynujący, że olśniewający urodą i młodością. Bez Doriana nie byłoby wampirów Anne Rice, warto też pamiętać o roli, jaką postać pełni we współczesnej pop-kulturze (np. Liga Niezwykłych Dżentelmenów, Penny Dreadful, Chilling Adventures Of Sabrina).


No i last but not least - zamglony, mroczny, oświetlony migoczącymi lampami gazowymi Londyn. Miasto, które samo stało się grozowym archetypem. W tym samym Londynie mieszkał dr. Jekyll a swe śledztwa prowadził Sherlock Holmes i do tego Londynu przybyłli hrabia Dracula i Helen Vaughan (Arthur Machen - „Wielki Bóg Pan”). Zresztą co tam literatura - w tymże Londynie grasował i mordował  Kuba Rozpruwacz! Ten klimat grozy czającej się w zamglonych, rozświetlonych gazowymi latarniami ulicach udało się Wilde’owi w „Dorianie Grayu” umiejętnie oddać. 


Co do samej fabuły, to jest ona, z gatunkowego punktu widzenia, dość przeciętna. Akcji jest niewiele, okropieństw i jump scare’ów prawie wcale - jedna pełna napięcia scena morderstwa to za mało  dla fana horroru.


Ale intencją Wilde’a nie było napisanie rozrywkowej powieści grozy - pisząc Graya stworzył on swój manifest artystyczny, przedstawił własną wizję relacji damsko męskich (w powtarzających się atakach na próżność, okrucieństwo i głupotę kobiet manifestując swój mizogiznizm), a także, w zawoalowany sposób, opisał emocje obecne w związku homoseksualnym. Tworząc przejmujących bohaterów, pięknego i zepsutego dandysa Graya, romantycznie zakochanego artystę Bazyla Hallwarda i cynicznego, zdeprawowanego Henryka Wottona, przedstawiał niejako samego siebie w trzech postaciach. Jak sam zgrabnie pisał „sam uważam się za kogoś takiego jak Hallward, świat widzi we mnie Wottona”.


Niestety Wilde staje się niewolnikiem swojej konwencji, zamiast opowiadać ciekawą historię co i rusz grzęźnie w pretensjonalnych dialogach, wypełnionych dziesiątkami paradoksów (z których autor słynął), czasami, owszem, błyskotliwych, ale często wymyślanych na siłę, wymęczonych a w swej masie irytujących. Na dodatek narrację przerywa w połowie długi, ciężki w lekturze, afabularny rozdział poświęcony sztuce i kulturze końca XIX wieku, opisujący estetyczne zapędy Doriana/Oscara.


Wracając do skrywanego homoseksualizmu - „Portretowi Doriana Graya” towarzyszy prawdziwie ponura historia, o której można przeczytać w świetnym posłowiu do książki. Wraz z publikacją książki wybuchł skandal obyczajowy, dotyczący samego Wilde’a i jego orientacji seksualnej, w rezultacie którego to skandalu i będącego jego następstwem Wilde został skazany na ciężkie więzienie (które zakończyło jego karierę literacką i życie towarzyskie a przede wszystkim  przyczyniło się do przedwczesnej śmierci). „Portret Doriana Graya” stanowił jeden z dowodów przeciwko artyście w postępowaniu sądowym, pomimo faktu, że sam Wilde ocenzurował w kolejnych wydaniach powieść, łagodząc wydźwięk  uczuć, jakie pojawiają się między jej bohaterami.


Podsumowując, „Dorian Gray” to pomnik kultury, choć współcześnie dość ciężki w lekturze. Przynależność gatunkowa (podobnie jak to jest z np. „American Psycho”) jest dość dyskusyjna, jednak postać  Doriana jak i motyw obrazu  to absolutny kanon. Warto poznać.



PS.

Polskie wydanie Vespera wzbogacone jest sławnymi ilustracjami Henry Keena, ala, no właśnie…Po pierwsze, z uwagi na kiepski druk prawie nic na nich nie widać, a po drugie, może są one i sławne, ale są również, pardon my French, szpetne (a już portret „ślicznej” Sybilli Vane, no niech mnie, daje do myślenia co do upodobań nie tylko Doriana/Oscara ale i samego artysty…) 

Kiepskie ilustracje fajne posłowie 


PPS.

„Dorian Gray”, jak to archetyp, był dziesiątki razy filmowany, jedną z ostatnich produkcji jest film z roku 2009, z Colinem Firthem w roli lorda Wottona (wspomnieć warto i Stuarta Townsenda z Ligi Niezwykłych Dżentelmenów).


PPPS. 

Na odchodne garść przykładowych refleksji Wilde’a nt. miłości :

- „Młodzież chciałaby być wierna i nie jest, starcy chcieliby być niewierni, ale nie mogą”.

- „Mężczyźni żenią się ze znużenia, kobiety przez ciekawość: wszystkich spotyka zawód”.

- „Ci, którzy raz w życiu kochają, to natury prawdziwie płytkie. To, co oni nazywają uczciwością i wiernością ja nazywam drzemaniem w przyzwyczajeniu lub brakiem fantazji”.


piątek, 12 marca 2021

Zabawki 6/10

Najpierw była inicjatywa „groza jest kobietą”, cykl wywiadów portalu Grozownia z polskimi autorkami literackiego horroru. Później powstała inicjatywa antologii, w której autorki te zmierzyły się z tematem tytułowych „zabawek”. Wydany w efekcie powyższego przez Wydawnictwo IX zbiór zawiera 13 opowiadań i prezentuje swoisty „przegląd sił” polskiej kobiecej grozy. 

Jak ten przegląd wypadł? Zaskakująco dobrze, szczególnie uwzględniając fakt swoistego „spętania” wyobraźni twórczej narzuconym tematem (to modna praktyka, ale często utrudnia ona powstanie naprawdę udanych tekstów). Wszystkie opowiadania są dobrze napisane i „przyjemne” w lekturze, z tej perspektywy każdy tekst zasługuje na uznanie. Tematyka i forma są różnorodne - znaleźć tu można i ghost stories i horror ekstremalny, jest weird i jest dark fantasy, są w końcu przypowieści i moralitety. Jeżeli czegoś było mi odrobinę za mało, to takiego czystego rozrywkowego straszenia - prostych jump scare’ów, czasami element ideowy, przekaz kierowany do czytelnika nadmiernie dominuje nad campową frajdą horrorową, ale tego rodzaju indywidualna ocena zależy raczej od subiektywnego temperamentu czytelnika. 


Generalnie - sporo opowiadań „wojujących” - i dobrze, widocznie to Paniom w sercach gra, parę bardziej nastrojowych - niesamowitych. N Opowiadaniom czasem brakowało dobrego zxakończenia - to generalnie wieliki kłopot horroru w wwersji opowiadń Dużo dobych pomysłów i dobrego pisania (generalnie).


Tak właśnie, subiektywnie oceniając chciałem wyróżnić najbardziej :

Agnieszka Kwiatkowska „Chodź Ze Mną” 

Z przedszkola zaczynają znikać kolejne dzieci. Pozostają po nich tylko pluszowe zabawki, zabawki, których jednak te dzieci wcześniej nie miały. Jak się okazuje, podobne zniknięcia miały miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej. Opiekunka też kryje mroczną tajemnicę, swego czasu jadąc po pijanemu potrąciła i zabiła małe dziecko… 

Klimat kojarzący się z hiszpańskimi horrorami w stylu „El Orfanato”, świetna stylizacja, palce lizać. Najlepsze opowiadanie całego zbioru - czytałem z ogromną satysfakcją, mam nadzieję na więcej grozy w północnowłoskich realiach.


Również wyróżniają się :

 

Agata Suchocka „Barbie Girl”   

Zamożni, dobrze sytuowani, reprezentujący władzę mężczyźni pojawiają się na pogotowiu poranieni… przez lalki Barbie. W końcu dochodzi do tragedii - kolejna ofiara ginie uduszona głową lalki. Wszystkich panów łączy przeszłość - ich córki brały udział w konkursach piękności. Jedna z dziewczynek nie spełniała wyśrubowanych norm urody,  w zamożnym świecie można to jednak ogarnąć operacjami. Gorzej, kiedy operacje się nie powiodą…Mocny , gorzki stuff. Świetnie, bardzo energetycznie napisane, ze szczyptą czarnego humoru.

  

Izabela Szolc -  „Policzek Do Policzka”  

Urban fantasy, również zaprawione mrocznym dowcipem (tutaj zabawką jest ring na penisa z seks shopu), również tekst „zaangażowany”. Mocno erotyczna opowieść o egipskiej bogini spacerującej między ludźmi,  o jej kochance, byłym tejże kochanki partnerze i jego (męskich) niedostatkach i wadach, które finalnie doprowadzają do okrutnej, zasłużonej zemsty. Przypomną się „Amerykańscy Bogowie” Gaimana, przypomni się i „Dom Sary” Grabińskiego. Świetnie się bawiłem, dowcipne i efektowne.


To moje „podium”.  Pozostałe opowiadania podzieliłem na dwie części, te nieco bardziej do mnie trafiające i te, które zostawiły mnie mniej przekonanego.


Anna Musiałowicz - „Niegrzeczna”

Okrutny mężczyzna, zazdrosny o względy okazywane laleczce, zabiera i niszczy pozostającej pod jego opieką dziewczynce (byłażby to ofiara pedofila ukochaną zabawkę. Więź między dzieckiem a jego laką potrafi być jednak silna, a zemsta za krzywdy nieuchronna. Zgrabna, dobrze napisana opowieść.


Carla Mori - „Powiedz Przecie”

Dziennikarka przeprowadza wywiad z (mordercą?). Mężczyzna opisuje traumę swego dzieciństwa. Ojciec - publicznie szanowany policjant, prywatnie, w domu -  alkoholik, brutal i przemocowiec. Od żony oczekuje jedynie spełniania roli seks lalki, od syna męskiej siły pierworodnego. Gdy rodzina nie spełnia jego oczekiwań, zmienia się w domowego kata i demona. W końcu matka odchodzi, zostawiając delikatnego syna na pastwę ojca. To prowadzi do tragedii.

Mori to pewne, wprawne pióro - styl narracji nie pozostawia nic do życzenia. Jedyny problem, polega na tym, że jest ona autorką emocjonalną, gniewną,  pisze z serca,  mocno, momentami wręcz wściekle - jej przekaz jest dobitny, niczym wykrzyczany do megafonu na manifestacji, a czasami warto ciszej śrubę dokręcić.  Alkoholizm, przemoc w rodzinie, płcie społeczne i kulturowe, pedofilia - mnóstwo grzybów w tym barszczu pływa, aż może nieco za mało miejsca na horror zostaje.  Trochę się kojarzy z „Musimy Porozmawiać O Kevinie”.


Anna Maria Wybraniec - „Król Kasztanów”

Zabawnie przewrotne opowiadanie. Tym razem na pierwszym planie opowieści nie są tytułowe zabawki, a chorobliwy wstręt do nich (tak, naprawdę istnieje schorzenie zwane pediofobią - strach przed lalkami).

Mroczna historia rodzinna - pewna dziewczynka choruje na wspomnianą pediofobię, w konsekwencji czego jej młodsza siostra nie może bawić się lalkami i zmuszona jest do  zastąpienia ich kasztanowymi ludzikami. To dziwaczna (weirdowa!) sytuacja wiedzie do kolejnej choroby psychicznej i tragicznej śmierci.

Pierwsza dama polskiego weirdu nie zwalnia tempa przedstawiając kolejną niepokojącą, opowieść ze świata nad/wrażliwości. Znakomicie napisane - Anna Maria Wybraniec wspaniale panuje nad piórem - być może zestrzelenie aż dwu rzadkich schorzeń na przestrzeni jednego opowiadania wywołuje wrażenie pewnego nadmiaru i nieco mniej przekonuje (ale równie dobrze mogę się mylić?).


Joanna Pypłacz - „Pozytywka”

Wyprawa urbeksowa za Kraków do Pałacu w Piekarach, na teren byłego szpitala psychiatrycznego, w poszukiwaniu klimatu i nastrojowych zdjęć. Bohaterka odnajduje tam pozytywkę, która - co było do przewidzenia - przywołuje niesamowitę historię sprzed lat. Joanna Pypłacz ma ustaloną renomę i jakość. „Pozytywka” to potwierdzenie jej statusu i umiejętności budowania nastroju. Wszystko jest „by the book”, może brak odrobiny - nomen omen - szaleństwa, ale klasa duża literacka i spora radość z lektury.


Agnieszka Pruska - „Sanatorium”

Jeszcze jedna eksploracja. Czwórka przyjaciół wybiera się w poszukiwaniu przygody na zwiedzanie zamkniętego kompleksu sanatoryjnego - byłego szpitala psychiatrycznego. Bohaterowie natychmiast się gubią w tajemniczym labiryncie mrocznej budowli, odnajdują tam odcięte skrzydło, do którego łatwiej wejść niż wyjść, a w nim  - pokój pełen zabawek. Jak się okazuje, młodzi nie są w kompleksie sami… W opowiadaniu dużo się dzieje, bohaterowie biegają, krzyczą walczą z zagrożeniami, ale pewną wadą jest brak nastroju - upiorne wydarzenia nie robią na nich (ani na czytelniku) specjalnego wrażenia.


I na koniec teksty, z którymi miałem czasami (nie odejmując im zalet i mrocznego powabu) drobny problem.


Dagmara Adwentowska  - „Odłamek”

Tym razem zabawką jest odpustowy kalejdoskop. Gdy zabawka się przypadkowo otwiera  rozsypuje swą zawartość,  mama bohatera „naprawia” ją, wrzucając do środka na chybił trafił, to, co zebrała z ziemi. Wśród wrzuconych paprochów jest mały, tytułowy odłamek kryształka, który….wywołuje ducha innego chłopca z przeszłości. Dobrze napisane, ale pastelowa cudowność zbyt mocno zastępuje złowrogą niesamowitość, ze szkodą dla ilości „horroru w horrorze”.


Sylwia Błach - „Dom Lalek”   

Rodzina przybywa na letnie wakacje na wieś, by samotną babcią, która po wypadku, jakiemu uległa opiekująca się nią na co dzień ciocia, pozostała bez opieki. Klimat domu jest z tych gęstych.  Babcia to zafascynowana lalkami (posiada ich całą kolekcję) paskudna starucha kryjąca tajemnicę przemocy domowej wobec swych córek, leżąca w szpitalu ciocia zajmowała się czarną magią i wampiryzmem energetycznym, mama jest wyraźnie spięta  - w dramatycznym finale ojciec, chcąc ratować swą żonę, doprowadza do tragedii. Na plus niepokojący nastrój, groza wynikająca tyleż z niesamowitego otoczenia (lalki) co z paskudnych charakterów ludzkich. Ale finał był nieco zbyt grubymi kredkami narysowany, niezbyt udany i nieprzekonujący  (no i nazwisko babci - Lalek, wydaje się o jeden wic za daleko). 


Aleksandra Łaniszewska - „Zguba”

Mała dziewczynka rozglądająca się z nudów w trakcie rodzinnego pogrzebu znajduje na sąsiednim grobie laleczkę. Nazywa ją imieniem zmarłej dziewczynki - Amelka i zabiera do domu. Wkrótce zaczynają się dziać dziwne, niepokojące rzeczy (fala robactwa, zaprószony ogień - usual stuff). Dziewczynka, podejrzewając (słusznie) klątwę postanawia oddać laleczkę na cmentarz. Nad grobem poznaje historię ponurą zmarłego dziecka. Czy duch pozwoli się przebłagać? Ciekawe pomysły, mroczna, cmentarna atmosfera i zgrabny twist, ale w tym wypadku styl opowiadania nie do końca do mnie przemówił. Przepisałbym na nowo.


Flora Woźnica - „Inna Marionetka”

Do Miasteczka przybywa Lalkarz, by zastać tu Rozpieszczone, Okrutne Bachory i ich  Zakłamanych Rodziców. Mężczyzna organizuje przedstawienie, w którym paskudne dzieci, ale, jak się okazuje, pamięć o nich natychmiast zanika. Oj, dostaje się milusińskim…:-). „Marionetka” to bardziej parabola inspirowana Spiskiem Przeciwko Ludzkiej Rasie niż pełnokrwiste opowiadanie fabularne. Literacko nie do końca moje smaki, ale może się podobać. (Przyznam, że parokrotnie parsknąłem złośliwym śmiechem - choć nie  jestem pewien, czy o taką reakcję Autorce chodziło).


Karolina Kaczkowska - „Boogeyman” 

Przed laty, ratując dziecko przed mężem pedofilem, kobieta dokonuje morderstwa, tłumacząc swej córce tragedię wizytą „boogeymana”. Ta, już jako dorosła kobieta, postanawia uratować ojca ze szponów straszydła. Wykorzystując dziecinną przytulankę wchodzi do Krainy Wyobraźni…

Mroczne fantasy i body horror w jednym, jest gore i ekstrema, jest też mocny końcowy twist (matka wcale nie jest taka dobra!), ale, niestety, zdarzają się też zdania w rodzaju „na zawsze zafiksowana na etapie eriksonowskiego moratorium”. No ihaaaa…


Podsumowanie - „Zabawki” to udany, dobrze prezentujący „hardą hordę” polskiego horroru zbiór opowiadań. Teksty są dobre, pomysłowe i dobrze napisane. Czasami ideowe zaangażowanie nadmiernie dominowało nad wymogami gatunkowymi, ale to już co kto lubi.

Czekam na kolejne -  samodzielne! - wydawnictwa Autorek.


środa, 10 marca 2021

Richard Matheson Jeatem Legendą 8/10 (Jestem Legendą i Pojedynek - 10/10 !)

Richard Matheson urodził się w 1926w Allendale w stanie New Jersey, w rodzinie norweskich emigrantów. Dorastał na Brooklynie, walczył jako żołnierz piechoty w czasie II wojny światowej, po jej zakończeniu skończył uniwersytet stanowy w Missouri, by na początku lat 50tych przeprowadzić się do Kalifornii.

Tam zaczął publikować. W 1954 sensację wzbudziła post-apokaliptyczny horror wampiryczny „Jestem Legendą”, dwa lata później na półkach księgarń pojawił się „Niewiarygodnie kurczący się człowiek”, rok później przeniesiony na ekrany kin.

Matheson należał do tzw. Southern California Sorcerers (zwanego inaczej po prostu Grupą), stowarzyszenia łączącego utalentowanych twórców, autorów łączących w swych książkach fantastykę naukową, fantasy i horror. (Innymi ważnymi członkami Grupy byli m.in Ray Bradbury i niestety nieznany jeszcze w Polsce Charles Beaumont).

„Czarodzieje” blisko współpracowali z przemysłem filmowym. Matheson dostarczał scenariuszy do licznych seriali sensacyjnych i fantastycznych - były wśród nich przede wszystkim legendarne „Alfred Hitchcock Hour”, „Twilight Zone” oraz „Night Gallery”. Również Matheson był autorem scenariuszy do filmowych adaptacji twórczości Edgara Allana Poego zrealizowanych przez Rogera Cormana („Upadek rodu Usherów”, „Studnia i wahadło”, „Kruk”).

Był aktywny w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wydawał zbory opowiadań („Shock”, „Shock 2”) i kolejne powieści („Piekielny dom”, „Stir Of Echoes”). 

Zmarł w roku 2013, w Los Angeles.


Ta pomnikowa dla światowej grozy postać przez całe lata była mało obecna w świadomości polskich fanów horroru. Dwukrotnie, raz na początku lat 90tych, raz na fali popularności filmowej adaptacji z Willem Smithem, pojawiło się w księgarniach „Jestem Legendą”, i to przez całe dekady było wszystko. Doszło nawet do koniec końców trochę paradoksalnej sytuacji, w której pomimo nieobecności samego Mathesona wydana została antologia opowiadań poświęconych jego twórczości! (prawdopodobnie z uwagi na udział w niej Stephena Kinga, który w Polsce jest w stanie „sprzedać” wszystko).


Tymczasem znaczenie Mathesona dla współczesnej fantastyki i grozy jest wprost nie do przecenienia. Jego dzieła, przywołana już „Jestem Legendą”, ale także „Piekielny Dom”, „Nieprawdopodobnie Zmniejszający Się Człowiek” czy opowiadanie „Pojedynek”, stanowią kanon współczesnego literackiego horroru, miały wpływ na wyobraźnię całych pokoleń twórców i czytelników. Aż prosiło się, by w końcu i polscy fani mogli się z nimi zapoznać. 


„Białą plamę” postanowiło, spełniając swe wieloletnie obietnice, uzupełnić Wydawnictwo MAG. No i jest - wydana w serii Artefakty cegła, zawierająca wszystkie trzy arcysławne powieści i na dodatek uzupełniona o niewielki zbiór rewelacyjnych opowiadań (z kultowym „Pojedynkiem” na czele). Ta książka warta jest tyle, ile waży, w szczerym złocie. Niezwykłej jakości rarytas - pozycja absolutnie obowiązkowa na półce każdego fana literackiej grozy. Rzadko kiedy zdarza się takie stężenie „kanoniczności” na stronę kwadratową. - to się czyta!


  1. „Jestem legendą”     


Robert Neville to jedyny ocalały z przerażającej pandemii (ihaaaa…), w wyniku której wszyscy ludzie na świecie wymarli. Ba,  żeby tylko wymarli, najgorsze, że po śmierci ludzie ci zamienili się w wampiry! I to takie klasyczne, podręcznikowe - atakowanie jeszcze żyjących ludzi, wysysanie ich krwi, niechęć do światła słonecznego, alergia na czosnek, przebijanie kołkiem - te sprawy.

Neville toczy z wampirami wojnę.  Całymi dniami podróżuje ulicami opustoszałego miasta, wyszukuje ich kryjówki, przebija kołkami, wywleka na światło słoneczne.  Nocami sytuacja się odmienia - w ich trakcie to upiory szturmują zabarykadowany, obwieszony czosnkiem dom mężczyzny. Są jednak zbyt słabe i niezorganizowane, by poradzić sobie ze świetnie przygotowaną obroną.


Dla Nevilla pierwsze miesiące samotnej walki to nieustanna rozpacz, żal za minionym światem, tęsknota do innych ludzi (kobiety!), i opary alkoholu, którymi stara się zagłuszyć swe cierpienie.  Mijają jednak kolejne lata i mężczyzna zaczyna się powoli przyzwyczajać do swej niezwykłej sytuacji. Rozpoczyna badania nad istotą wampiryzmu, analizuje próbki krwi potworów. Udaje mu się wyodrębnić bakterię odpowiedzialną za wybuch pandemii, możliwe byłoby również opracowanie antidotum. Tylko po co, skoro wszyscy ludzie zginęli?


Pewnego dnia Neville, oswojony już z myślą, że jest jedynym żywym człowiekiem na ziemi spotyka… kobietę, chodzącą w ciągu dnia! Początek znajomości nie jest zbyt udany, na widok biegnącego w jej kierunku, brodatego dryblasa rzuca się ona do panicznej ucieczki, w końcu jednak mężczyźnie udaje się zaciągnąć ją do swej kryjówki.

Tam kobieta opowiada swą historię, to, jak latami ukrywała się wraz ze swoim mężem przed wampirami. Neville’a niepokoi tylko fakt, że ma ona bardzo silną alergię na zapach czosnku…


+


„Jestem legendą” to absolutne arcydzieło, jedno z najlepszych post-apo w historii gatunku, zgrabnie łączące, w stylu charakterystycznym dla lat 50tych, science fiction z rasowym horrorem. 

Wyborny jest już sam pomysł wyjściowy - pandemia, która przemienia ludzi w potwory - warto również docenić mathesonowe poczucie humoru, które nadało im postać wampirów rodem z wprost z klasyki literackiego horroru.

Do tego dochodzi bardzo dobra, depresyjna i przejmująca fabuła, będąca oczywistą inspiracją dla całego późniejszego nurtu zombie horroru. Sceny oblegania domu Neville’a przez wampiry zapowiadają wprost „Noc żywych trupów”, również pandemia zamieniająca ludzi w krwiożercze potwory stanowi już dziś gatunkowy archetyp. 

No i ta przewrotność finału, końcowy, nokautujący czytelnika twist - dla niego samego warto powieść przeczytać !


Nic dziwnego, że tak rewelacyjna historia spotkała się z zainteresowaniem filmowców. „Jestem legendą” było filmowane aż trzy razy, najbliżej oryginału jest pierwsza wersja - „Ostatni człowiek na Ziemi” z 1964 (z samym Vincentem Price w roli głównej), w roku 1971 nakręcono ekstrawagancką, niezbyt udaną propozycję pt. „Omega Man” (tym razem w rolę Neville’a wcielił się Charlton Heston), a XXI wiek przyniósł nam trzecią adaptację, z Willem Smithem („Jestem legendą” 2007). Niestety, - nową propozycję zabija fatalne, niszczące przewrotność powieści zakończenie (przypomnijmy, w filmie bohater został legendą, albowiem, poświęcając swe życie, opracował lekarstwo na epidemię! Wciórności!)


2. „Piekielny dom”       


Umierający milioner chcąc zyskać nadzieję na życie po śmierci wynajmuje grupę badaczy zjawisk paranormalnych. Mają oni spędzić wigilijny tydzień w cieszącym się złą sławą nawiedzonym  Piekielnym Domu, badając występujące w nim zjawiska paranormalne. 

Piekielny Dom należał niegdyś do niejakiego Emerica Belasco i był wtedy miejscem zepsucia, orgii narkotyczno seksualnych i rytuałów czarnej magii. Po niewyjaśnionym zniknięciu właściciela w Domu zaczęło „straszyć”. Podejmowano kilka prób eksploracji nadnaturalnych zjawisk ale kończyły się one fatalnie : śmiercią lub szaleństwem śmiałków.

Do kolejnej ekipy zwerbowani zostają : jedyny ocalały z poprzedniej próby mężczyzna, była aktorka, a obecnie znana medium, oraz sceptyczny wobec istnienia „duchów”, uważający wszelkie zjawiska „nadprzyrodzone” jedynie za emanację obecnych w domostwie prądów elektromagnetycznych, profesor, wraz z którym przyjeżdża również jego neurotyczna żona.


Już podczas pierwszego seansu uczestnikom objawia się duch zamordowanego syna właściciela - Daniela Belasco. Kierowani jego wskazówkami badacze rzeczywiście znajdują w piwnicy domostwa zamurowane zwłoki. 

W trakcie kolejnych manifestacji nadprzyrodzone moce ranią profesora oraz kobietę-medium, żonę naukowca opętuje zaś tajemniczy byt, budząc w niej dzikie pożądanie seksualne.


Mimo kolejnych nadnaturalnych wydarzeń profesor pozostaje sceptyczny. Jest przekonany, że wszystkie zjawiska  powodowane są kobietę-medium, nieświadomie wpływającą na obecne w budynku prądy elektromagnetyczne. Wszystkiemu położyć ma kres skonstruowana przez naukowca maszyna, która spowoduje „wyładowanie” mocy i pozbawi w ten sposób Dom „magicznego” potencjału…


+


W roku 1971 w literackiej grozie rozpoczynał się okres zwany dziś Złotą Erą Horroru. To był czas mocnych efektów, campowych fabuł, przemocy, seksu i krwi w technikolorze. Pisząc „Piekielny dom” Matheson, podejmując swoistą literacką grę ze sławnym „Nawiedzonym Domem Na Wzgórzu” Shirley Jackson, wyszedł zadość tego rodzaju oczekiwaniom.

Wydanej w 1962 roku powieści Jackson  fani horroru zarzucają  czasami (niesłusznie!) nadmierną powściągliwość i oszczędność w używaniu ostrych środków wyrazu.  Za to w „Piekielnym domu” potencjometry efektów specjalnych odkręcone są na maksimum. Pełna narastającego napięcia powieść aż skrzy się od jump scare’ów, mocnych momentów i wszechobecnej grozy a świetny, dobrze przemyślany wątek główny pozwala zapomnieć o  dość banalnych bohaterach - trochę przypominających kartonowe figurki przestawiane na planszy jakiegoś horror-cluedo.


To prawda, że w porównaniu z eleganckim dziełem Jackson „Piekielny dom” jest momentami aż nadto krzykliwy i jarmarczny, ale przyznać trzeba, że wyjątkowo skutecznie straszy on czytelnika do dziś.


W 1973 w dobrej obsadzie ( Michael Gough, Roddy McDowall, Gayle Hunnicut) powstała filmowa adaptacja powieści, zatytułowana „Legend Of Hell House”.



3. „Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał”  


Na skutek szczególnego zbiegu okoliczności, połączenia oprysku środkiem chwastobójczym i napromieniowania, organizm Scotta Careya zaczyna się, z upiorną niczym tykanie zegara konsekwencją, kurczyć (sic!). Lekarze nie potrafią mu w żaden sposób pomóc a media zaszczuwają żądzą coraz to nowych informacji. Mężczyzna stopniowo staje się mniejszy od własnej żony, od własnej córki, traci pracę i wszelkie źródła dochodów. Doznaje kolejnych upokorzeń - zaczepiany przez pedofila, pobity przez grupkę chuliganów, przeżywający seksualne frustracje niezaspokojonego pożądania.


W końcu Scott ląduje w głębi własnej piwnicy, która ma dla niego rozmiar gigantycznej krainy; toczy tam śmiertelną walkę o przeżycie. Musi, niczym Robinson Crusoe, zdobyć  odzież, pożywienie (okruchy starych krakersów), wodę (resztki w głębinach węza ogrodowego), musi tez uciekać przed monstrualnym, krwiożerczym Pająkiem rozmiaru tolkienowskiej Szeloby.


wiodące do dziwnego, przewrotnie optymistycznego, finału.


OK, dziś sam tytuł może razić swą groteskową campowością, ale w latach pięćdziesiątych tego rodzaju absurdalne historie cieszyły się ogromną popularnością. To zaś, ile z tej opowieści potrafił, siłą swego talentu, wycisnąć Matheson, zasługuje na ogromne uznanie. Dynamiczna, „survivalowa” część zadowoli miłośników fantastycznych przygód, z kolei reperkusje, jakie  w życiu Scotta Careya powoduje nieustanne zmniejszanie się, jego losy, zmuszają do głębszego namysłu nad istotą człowieczeństwa, sensem życia, nad granicami poznania.


„Człowiek, który nieprawdopodobnie się kurczył” został błyskawicznie, bo już w rok po wydaniu (czyli w 1957) zekranizowany - produkcja była całkiem efektowna i do dziś daje się nieźle oglądać.



4. Zbiór MAGa uzupełniony został dodatkowo garścią opowiadań Mathesona. Na pierwszy plan wybija się tutaj „Pojedynek”, unieśmiertelniony przez legendarny filmowy debiut Stevena Spielberga. 

Pewien mężczyzna nieopatrznie wyprzedza na drodze ciężarówkę, budząc tym niechcący do życia prawdziwego demona. Ciężarówka nie zamierza odpuścić, wyprzedza kierowcę i przystępuje do drogowego wyścigu na, dosłownie, śmierć i życie. Z tej codziennej, banalnej sytuacji Matheson wycisnął maksimum grozy, suspensu i szarpiącej nerwy akcji. To arcykanoniczne opowiadanie grozy stanowi prawdziwy popis jego niezwykłych umiejętności warsztatowych.

Niewiele ustępuje mu popularnością „Koszmar na wysokości 20.000 metrów”. Ta opowieść o przerażonym pasażerze, który przez okno widzi, jak dziwaczny gnom niszczy skrzydło samolotowe, mógłby się znaleźć w „Demonie Ruchu” Stefana Grabińskiego.(z kronikarskiego obowiązku warto przypomnieć, że „lotnicze” niesamowitości inspirowane cyklem Grabińskiego pisał w Polsce Janusz Meissner).

Przerażający „Test”, nasuwający z kolei skojarzenia z filmem „Soylent Green” to mokry sen wszystkich przeciwników eutanazji snujących opowieści o mordowaniu staruszków w Holandii. Tytułowy test bowiem to sprawdzian sprawności psychofizycznej starszych ludzi, kto nie zda, wiadomo… 

Inne zapadające w pamięć i przejmujące opowiadanie, to „Montaż”. Zniecierpliwiony oczekiwaniem na sukces początkujący pisarz chciałby, „przemontować” swe życie niczym kinowy film tak, by nudne lata zbić w krótkie chwile. Ale w życiu naprawdę nie warto się spieszyć, wszystkich czeka na końcu to samo… Co za niezwykła, przejmująca metafora ludzkiego życia! Tekst, napisany przez młodego, trzydziestoparoletniego Mathesona poraża swym, jakże prawdziwym, przekazem. 

Czarna komedia „Dystrybutor” zapowiada kingowski „Sklepik Z Marzeniami”. Nowy sąsiad, pozornie przyjazny, serią złośliwych  i okrutnych „żartów” doprowadza do tragedii i ostatecznego upadku mieszkańców pewnej uroczej uliczki.

Warto na koniec wspomnieć cudownie absurdalną „Muchę”, komiczny wariant „pojedynku”, w którym naprzeciw siebie staną zmęczony prawnik w swej kancelarii i tytułowa…mucha.


Wspomniane opowiadania to tylko drobny wybór z przebogatego dorobku nowelistycznego Mathesona. Do kompletu warto byłoby pokusić się o wydanie całego samodzielnego zbioru. Czeka również w kolejce znakomita powieść „Stir Of Echoes” (znana w Polsce z kinowej adaptacji „Opętanie” z Kevinem Baconem). Niemniej gruby tom MAGa pozwala wyrobić sobie zdanie o twórczości amerykańskiego pisarza.

Jej charakterystyczną cechą, szczególnie jak na autora na wskroś fantastycznego, jest mocne zakotwiczenie w otaczającej nas rzeczywistości. Matheson często ukazuje grozę, która czaić się może w zwyczajności, w najbardziej codziennych sytuacjach i zdarzeniach. Strach przed lataniem, nerwowy kierowca na autostradzie, męcząca praca w biurze - wszędzie może wydarzyć się coś, co spowoduje, że w normalne życie wkroczy nagle element niesamowity.

Matheson nawet w najbardziej rozbuchanych i barokowych pomysłach pozostaje zdumiewająco rzeczowy, usiłuje wszystko racjonalnie wytłumaczyć i momentami wręcz kurczowo szuka naukowych (czy pseudo-naukowych) wyjaśnień dla swych fabuł. 

Ludzie zamieniający się po śmierci w wampiry („Jestem legendą”) to efekt choroby bakteryjnej, bohater uodporniony jest poprzez ugryzienia nietoperza a połowę czasu poświęca na mozolne opracowywanie potencjalnego antidotum. Niesamowite zjawiska mające miejsce w nawiedzonym domostwie to prawdopodobnie wpływ „prądów elektromagnetycznych”, które mają być pochłonięte przez machinę rodem z Ghostbusters („Piekielny dom”) a kurczenie się Scotta Careya spowodowane jest napromieniowanymi  chemikaliami („Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał”).


Jeszcze parę słów o technice. Matheson pisze sprawnym, „hemingwayowskim” stylem, bardzo przystępnym i łatwym w czytaniu. Opowieści są zwarte, konkretne, pozbawione zbędnych ozdobników. Nawet mniej cierpliwy czytelnik nie poczuje się znużony.


Richard Matheson wywarł wielki wpływ na całe pokolenia twórców literackiej fantastyki i grozy - nieprzypadkowo zbiór poświęcony jego twórczości nosi tytuł „Jest Legendą”. Najbardziej znanym „padawanem” Mathesona, głośno to przyznającym, jest sam Stephen King - podobnie jak Matheson, potrafiący przywołać horror z najbardziej codziennych przedmiotów i wydarzeń.



Warto, trzeba czytać Mathesona. Sięgnijcie po niego, jeżeli :

  • chciecie poznać inspirację dla „Nocy Żywych Trupów”,
  • „Nawiedzony Dom Na Wzgórzu” wydawał wam się zbyt delikatny,
  • lubicie dobrą fantastykę i horror. Bo to lektura obowiązkowa, po prostu.


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...