poniedziałek, 28 czerwca 2021

Paweł Mateja Nocne 8/10

 Paweł Mateja dał się poznać fanom literackiej grozy w Polsce udanymi opowiadaniami w różnych antologiach czy czasopismach, jednak dopiero zebranie jego twórczości w debiutanckim tomie „Nocne” pozwala prawidłowo docenić skalę prezentowanego talentu i wyobraźni.


Twórczość Matei przynależy generalnie do weird fiction, ale od razu trzeba podkreślić, że jest ten weird wyraźnie gatunkowy. To, pisząc po prostu, jedno w drugie, opowiadania niesamowite, opowieści grozy - owszem, z dziwacznym klimatem, czasami z dziwacznym zakończeniem (weird!) ale absolutnie czyste gatunkowo. Nie ma tutaj mrugania okiem, nadmiernego krygowania na artystyczny mainstream,  horror to horror.  Już za to należą się duże brawa. 

No, ale zdecydowanie nie tylko „za to”, bo przede wszystkim pochwalić należy poziom literacki „Nocnego”. Mateja pisze wybornie, zaskakuje świeżymi pomysłami, zajmującą fabułą ciekawą perspektywą, nierzeczywistym klimatem i dużą dawką wysokooktanowej grozy. 

Jeżeli by się w ogóle do czegokolwiek przyczepić, to może nieco do zakończeń. Opowiadanie grozy powinna kończyć wstrząsająca pointa, finałowy twist, niczym kopnięcie w szczękę zaskoczonego i przerażonego czytelnika. W „Nocnym” czasami tego brakuje, tak, jakby sam klimat, droga do celu były lepiej przemyślane i napisane od finałowych rozstrzygnięć. 


Również warsztatowo zbiór zasługuje za pochwały.  Styl autora jest elegancki, wyrafinowany a przy tym przyjazny dla czytelnika. Ani odrobinę nie przestylizowane. No dobra,  czasami autor nadmiernie oszałamia prostego czytelnika swą elokwencją (hipnagoga, entropia) ale to tak naprawdę bez znaczenia dla radości czytania.



Można wyczuć, że teksty powstawały w dłuższym okresie czasu - nie nie jest to pełnowymiarowy „album koncepcyjny”, z łączącym wszystkie elementy wspólnym mianownikiem (jak np. „Niebo, Ptaki I Robaki” Anny Marii Wybraniec czy „Dom Wszystkich Snów” Wojtek Gunia). Owszem, niektóre z nich spaja motyw pajęczej klątwy (na podobnej zasadzie u Jakuba Bieleckiego występuje „czarna wata”) ale po pierwsze, nie jest to bardzo konsekwentne, a po drugie, nie jest to bardzo wyraźne (tak naprawdę tylko „Mało Rymów” i „Podłe Rejony” wyraźnie korzystają z tego pomysłu). Całość „Nocnego” to raczej takie debest, powstałe na zasadzie „wrzucę do jednej szkatułki wszystkie moje opowiadania”. Ale to żaden zarzut!  - w taki przecież sposób również powstają wybitne zbiory („Nocna Zmiana” Stephena Kinga  dyżurnym  przykładem).

+

Dobra, co zatem w środku tej „szkatułki”?

  

Najkrócej pisząc - mnóstwo dobra.  Są już wcześniej publikowane, doskonałe opowiadania. Przede wszystkim „flagowy” „Ktoś Powinien Coś Z Tym Zrobić” - duszna, znakomita nowela, znana ze Snów Umarłych 2018. Podrzędny hotel, pies wściekle ujadający w jednym z pokoi, i nocny portier, który „musi z tym coś zrobić”. Na chłopaka, który w końcu zdesperowany wyruszy do budzącego niepokój apartamentu czeka finałowa Tajemnica.

Jest też „Mało Rymów”, wydane w kolejnym roczniku Snów Umarłych (2020). To opowiadanie jest nieco nierówne - jego pierwsza część jest absolutnie rewelacyjna - coś jakby miks Kafki („Przemiana”) z „Egzorcystą”. Pojawia się naprawdę przerażający pajęczy demon (opętana siostra bohatera), pojawia się duszna atmosfera sennego horroru. Niestety (dla prostych czytelników literackiej niesamowitości) finał to gnostyczna jazda dla nielicznych wtajemniczonych, którzy rozpoznają w niej  nawiązania i ukryte przez Mateję tropy. Trochę szkoda tego nastroju z początkowej części.

„Fikcja Na Ulicy Krzywej” sięga roku 2013 i wydanej wtedy antologii „Po Drugiej Stronie” (Sny Umarłych można nazwać duchowym spadkobiercą tamtego zbioru). To opowieść o tajemniczym kulcie, którego wyznawcy otaczają opieką i boską czcią dziecko, który przyszło na świat w kamienicy położonej na tytułowej ulicy Krzywej. Opowiadanie charakteryzuje gęsta atmosfera narastającej paranoi rodem z wczesnych filmów Polańskiego - „Dziecka Rosemary” czy „Wstrętu”. 

No i „Wszystkie Damy Nie Są Głupie”, wcześniej publikowane w nieodżałowanej „Okolicy Strachu” - niby żart literacki (główny bohater stylizowany jest na innego polskiego autora grozy) ale merytorycznie naprawdę konkretnie strasząca (im dalej, tym lepiej i mocniej) ghost story, z mściwym, sadako-podobnym duchem z przeszłości, gotowym mordować osoby które przypadkowo poznały jego historię.


Ale główną siłą „Nocnego” są teksty premierowe - świetnie wymyślone i świetnie napisane. 


„Sadystyczny Masowy Mord” (tytuł niczym płyta jakiejś szwedzkiej kapeli black metalowe),  to swoiste post-apo (ze światem rozdzieranym przez fale narastającej morderczej przemocy), przechodzące w finale w klaustrofobiczny horror z pełnym napięcia finałem w oblężonym przez morderców mieszkaniu bohaterów. 


„Taniec Panny Sauer” to wariacja tematu znanego z „Pająka” H.H. Ewersa. Samotny mężczyzna wieczorami wpatruje się w okna familoka naprzeciwko, w którym mieszka ekscentryczna panna Sauer, widzi, jak  przygotowuje i popełnia ona samobójstwo (taniec jej nóg po tym, jak powiesiła się na sznurze),  na koniec zaś pada ofiarą … jej falującej na nocnym powietrzu, suszącej się nocnej koszuli. Naprawdę creepy.


„Podłe Rejony” to wyborna opowieść niesamowita o „nawiedzonym mieszkaniu” (z kolejną pajęczą klątwą) Chyba najbardziej straszące opowiadanie zbioru (sprawdzić, czy nie „Z Otchłani”), ozdobione efektownym anturażem „dresiarskim” (bohaterami są lokalne gliwickie dresy).

Skoro już było o „Z Otchłani” - to wyjątkowo mroczne, straszące  i niepokojące opowiadanie. Bohater spotyka swą dawną, wciąż niewygasłą miłość. Dziewczyna ma za sobą wyjątkowo paskudny okres - tajemniczy kult, narkotyki i mimo starań mężczyzny, nie potrafi sobie poradzić z własną przeszłością. Jego również zaczynają nawiedzać przerażajace sny (z genialnym wręcz potworem!).

No i tytułowe „Nocne”. Nocny rajd bohaterów przez miasto, w poszukiwaniu coraz to nowych knajpek przypomina chwilami nastrojem „Po Godzinach” Scorsese, z narastającym uczuciem niesamowitości i nierzeczywistości.


Dwa opowiadania - „Fałszywe Wspomnienie” i  „Chrobot, Który Mnie Kocha” spodobały mi się mniej. W obu można odnieść wrażenie, że „weirdowość” staje się bardziej celem samym w sobie, niż środkiem wiodącym do opowiedzenia zajmującej historii, oba byłī zbyt artystowskie a za mało creepy - ale dolary przeciw orzechom, że znajdą się liczni fani, skłonni wyróżnić właśnie te teksty.


A na sam koniec zostawiłem sobie moją ulubioną, najdłuższą w zbiorze, opowieść.  To „Epilog Do „Płomieni Śmierci” (również pomyślany jako szczególny żart literacki, tym razem z paperbackowych tandetnych horrorów wydawanych masowo w Polsce na początku lat 90-tych XX wieku). Dwójka młodych ludzi (jeszcze jeden Dodo…), wstrząśnięta tajemniczą śmiercią ich przyjaciela, spowodowaną, jak przypuszczają, obsesją na punkcie tajemniczego pulpowego horroru (Płomienie Śmierci) prowadzi śledztwo mające wyjaśnić tajemnice otaczające jej autora i wiążące się z wydaniem książki. 

To opowieść prawie filmowa. Gęsta, meandrująca między różnymi planami czasowymi narracja wymaga nieco skupienia, ale wynagradza czytelnika swą misternością oraz znakomicie budowanym napięciem. Przypomni się i „Kraina Chichów” Jonathana Carolla i „Nocny Film” Marishy Pessl.  Znakomite - mój faworyt w całym zbiorze (nie tylko z uwagi na „kultowe” pulpowe książczynki)


Bez dwu zdań - w artystycznej grozie „Nocne” wydają się głównym kandydatem do wszelkich laurów (ktoś jakieś rozdaje?) za 2021. Nic, tylko brać i się (podczas lektury) bać.


PS.

Wiem, że napisało mi się nieco za dużo, ale „Nocne” to zbiór tak udany, że aż prowokujący do szerszego omawiania. I tak mam wrażenie, że po łebkach.


PPS.

Grafika na okładce autorstwa Łukasza Gwiżdża - porażająca i przerażająca. Wspaniale komplementuje zawartość „Nocnego”. Brawa.


czwartek, 17 czerwca 2021

John Wyndham Dzień Tryfidów 6/10

Legendarne, choć nieco już zwietrzałe post-apo, jedna z najgłośniejszych w całej literaturze grozy prezentacji motywu „morderczej flory”; prawdziwy klasyk nurtu horror-sci/fi.  Rewolucyjne, znakomite pomysły fabularne „Dnia Tryfidów” wyprzedzają swój czas, jednak sama fabuła toczy się dość niemrawo i przewidywalnie, na domiar złego co i rusz autor wdaje się w kuriozalne rozważania na temat ludzkości i  komentarze społeczno  polityczne, budzące dziś częściej  uśmiech politowania niż uznanie.

+

Nieszczęścia, jak wiadomo, chodzą parami. Po pierwsze - ludzkość ogarnęła prawie powszechna ślepota, wywołana całonocną, powszechną obserwacją przelotu nad Ziemią tajemniczej komety. A po drugie, wykorzystując zaistniałą sytuację, do ataku przystępują złowrogie, mordercze tryfidy. Tryfidy to rośliny, ale jakie! Operują zbiorową „inteligencją”, potrafią się poruszać, atakują zabójczymi parzydłami, których jad potrafi okaleczyć, sparaliżować a nawet zabić człowieka. Stanowią śmiertelne zagrożenie dla ślepych ofiar kataklizmu.

Bohater powieści, Bill Mason jest w gronie nielicznych szczęśliwców, którzy zachowali wzrok po katastrofie. Uratował go szczęśliwy przypadek - Noc Komety spędził w szpitalu z bandażem na oczach (scena jego obudzenia się w szpitalu i stopniowego uświadomienia sobie otaczającej sytuacji przeszłą już do kanonu popkultury - ktokolwiek widział „28 Dni” Danny Boyle’a, ten od razu rozpozna znajomy motyw).

Na ulicach Londynu wybucha chaos. Krążą po nim zrozpaczeni, ociemniali ludzie, w panice szukający jedzenia i opieki (mężczyźni wyróżniają się… źle dobranymi krawatami ! Sic! Co robi nagle ociemniały Anglik? Dobiera sobie krawat na dotyk. Ale urwał…). Sytuacja przy tym robi się niebezpieczna. Hordy ślepców usiłują schwytać nielicznych widzących i  zmusić ich do pomocy.

Właśnie w takiej sytuacji Masen ratuje z rąk niewidomego brutala uroczą i urodziwą kobietę; obydwoje postanawiają razem przetrwać apokalipsę. Wkrótce spotykają grupę ocalałych, którzy snują groteskowo amoralne plany odrodzenia ludzkości : wszyscy widzący powinni porzucić ślepców na łaskę śmierci, szkoda czasu na zdychające kaleki (poważnie!), a do tego koniec z małżeństwami, mężczyźni powinni na potęgę zapładniać wszystkie napotkane kobiety (sic! Sic!). No, boki można zrywać.

Ten brutalny darwinizm społeczny nie we wszystkich ocalałych budzi uznanie. Konkurencyjna grupa uznaje, że wszyscy widzący mają obowiązek niesienia pomocy ociemniałym. By zmusić do tego, w nocy napadają na obozowisko i porywają Billa i jego ukochaną. Teraz, jako widzący przewodnicy-niewolnicy zostaną zakuci w kajdany i  zaprzęgnięci do roboty - zdobywania lokum i pożywienia dla powierzonych ich pieczy grup ślepców.

Na dłuższą metę nie da się jednak ślepym zniewolić widzących. Gdy Londyn zaczyna dziesiątkować tajemnicza zaraza, Bill uwalnia się od obowiązku opieki swojej grupy ociemniałych i rusza z Londynu w ślad za swą ukochaną. Odnajduje ją w umówionym miejscu, na walijskiej farmie, obleganej przez fale szturmujących tryfidów. 

Tymczasem powstają kolejne grupy, mające różne, niekoniecznie przyjazne i pokojowe, pomysły na odnowienie świata. Pewnego dnia na farmę przybywa helikopter z uzbrojonymi po zęby obwiesiami… 

+

Ślepota jako czynnik powodujący upadek ludzkości jest średnio przekonująca - pomijając fakt, że ogólnoświatowa skala oślepienia jest drastycznie przesadzona, to przecież nie jest tak, że niewidomy profesor czy inżynier nie mógłby kierować pracą widzących, niemniej sam pomysł apokalipsy niszczącej świat człowieka a przede wszystkim mordercze tryfidy to pomysły znakomite.

Z tryfidami udało się Wydhamowi wszystko - tak świetny, zimnowojenny wątek szpiegowski (tryfidy zostały wyhodowane w ZSRR jako bardzo wydajne rośliny oleiste - taki turbo-rzepak) tryfidy jak i ich późniejsze ataki, będące najlepszym elementem grozowym  powieści. NIestety, tryfidów jest w, nomen-omen, „Dniu Tryfidów” stanowczo za mało! Stanowią one wyłącznie efektowny dodatek do dość przeciętnej i przewidywalnej fabuły gdy tymczasem spodziewalibyśmy się ich więcej.

No jasne, początek powieści to dynamit, znakomite, pełne suspensu i poczucia nienaturalnej grozy sceny w szpitalu. Później jednak siada i tempo i świeżość pomysłów. Pojawiają się przypadkowe, niczym nie wyjaśniane wątki (skąd ta zaraza?) a lwią część książki zajmują mało ciekawe, dość koturnowo opisane poszukiwania ukochanej Billiego. Brakuje tej końcowego pieprznięcia, jakiegoś mocnego akcentu finałowego.

Styl Wyndhama jest przyjemny, rzeczowy, dobrze się to czyta (choć razi zmurszałe, seventiesowe tłumaczenie - kto dziś przekłada imię „Bill” na „Bili”???) ale już kreacja postaci jest po prostu żałosna. Głowna para bohaterów nie budzi ani krztyny sympatii częściej złość albo politowanie. 

Na odrębne potraktowanie zasługują chwilami wręcz odrażające poglądy zawarte w powieści, taka do bólu dziaderska mieszanka klasizmu i tępego brit-konserwatyzmu. Pochwała brutalnego darwinizmu (niech zdychają ślepi, bo my sobie rady nie damy!) i idiotyczna konieczność „rozpładzania” uniosą brew niejednemu współczesnemu czytelnikowi.

Niemniej niektóre wątki i rozważania godne są chwili zastanowienia. Ciekawie pisze Wyndham o wartości pracy - ludzie gorzej wykształceni muszą ciężko pracować fizycznie, by móc utrzymać nie tylko siebie, ale tych zdolniejszych, mądrzejszych, którzy swą wiedzą popychają ludzkość do rozwoju. Bez mędrców i ich pracy umysłowej ludzkość rychło wróci do czasów prymitywnych. Inny ciekawy motyw to przyczynienie się człowieka do tragedii dotykających ziemię. Tryfidy to efekt nierozsądnej  hodowli, okazuje się, że również Noc Komety i spowodowana nią ślepota wywołana została zimną wojną toczoną w kosmosie (to jak z tym Covidem? Umknął z chińskich laboratoriów?)


Wyndham na tle współczesnej mu amerykańskiej konkurencji wypada dość blado. Bliżej mu do Wellsa niż do Mathesona, z którego „Jestem Legendą” przegrywa w konkurencji „fiftiesowe post-apo” przez nokaut. Z kolei horror florystyczny jeszcze bardziej przekonująco (i przerażająco) wypada w „Inwazji Porywaczy Ciał” Jacka Finneya, ale, mimo zastrzeżeń i wad „Dzień Tryfidów” warto poznać. Same mordercze roślinki są dla tego wystarczającym powodem.


PS.

W 1963 powstała ekranizacja „Dnia Tryfidów”. Film również mial swoje słabości, jednak znacznie poprawił co większe mielizny fabularne książki - wprowadzając nawet szczęsliwy finał ex machina(tryfidy giną od morskiej wody!). Dla samej kultowej sceny obudzenia w pustym szpitalu warto obejrzeć.

W 2009 nakręcono mini-serial. Znakomicie obsadzony (Dougray Scott, Jason Priestley, Vanessa Redgrave, Brian Cox) - chcę kiedyś obejrzeć.

niedziela, 13 czerwca 2021

Jakub Małecki Zaksięgowani 4/10

Jakub Małecki - jedna z gwiazd literackiego mainstreamu w Polsce, rozpoczynał, jak pewnie niektórzy pamiętają, jako twórca grozy, tomem opowiadań „Zaksięgowani”. Blurb okładkowy zapowiadający „opowiadania o piekle świata finansów i biurowców (…) sprzedawców ubezpieczeń, pracowników koncernów, których uczynki zostały zaksięgowane na fakturze dobrego i złego” rozbudzały nadzieje na korporacyjną grozę w stylu Thomasa Ligottiego.  Niestety, nadzieję płonną -  szumnie zapowiadane klimaty korporacyjne pojawiły się tylko w niektórych opowiadaniach zbioru a posłużyły raczej jako element scenografii (trochę na zasadzie znanej metody twórczej -  „spójrz na świat wokół siebie, opisz go i wrzuć w to nieco fantastyki”), nie jako przemyślany element konstrukcyjny fabuły. 


Głównym  zarzutem wobec „Zaksięgowanych” nie jest jednak brak „korporacyjnej” grozy, a, generalnie, brak grozy. W tym elemencie Małecki fanom literackiego horroru ma do zaoferowania naprawdę niewiele. Pomysły na kolejne opowiadania są często nieprzekonujące; czasem są one boleśnie banalne (śmierć jako stara baba wędrująca między ludźmi w „Oszronionych Palcach Magików” czy odwiedzająca umierających pacjentów szpitala pod postacią chłopca z kredkami - „Strach Przed Malarzem”), czasem dla odmiany odjechane i dziwaczne do granic irytacji czytelnika („Pan Pianista I Czarty”, „Pisarze I Mordercy”), a najczęściej po prostu przeciętne i nie pozostające na dłużej w pamięci.

+

Zbiór ma klamrową konstrukcję - pierwsze i ostatnie opowiadanie tworzą całość, opartą o, wyeksponowaną również na okładce, metaforę „gry ludzkimi losami na szachownicy życia”. Niestety, oba opowiadania mocno rozczarowują (nb. motyw szachownicy ze znacznie lepszym efektem dramatycznym pojawia się w „Trupiej Otusze” Dana Simmonsa) - wydumaną, mało zborną fabułą, nieprzekonującymi metaforami i brakiem napięcia. A co w środku ?


Zacznijmy od tego „piekła świata finansów”. Powracającą figurą jest tutaj klisza fabularna „doradcy, który wpadł w szał”. W „Wyborze” taki właśnie sfrustrowany pracą sprzedawca-konsultant  w ataku furii morduje klienta, gdy zaś opada z niego gniew, dostaje od Losu szansę cofnięcia czasu o feralne pół minuty. Zgadza się bez namysłu, nie zwracając uwagi, że kiedyś to brakujący czas trzeba będzie oddać. Niestety, uzasadnienie szału nie przekonuje a kończąca opowiadanie ckliwa metafora „straconego czasu” jest banalna i nieudana. 

„Warszawa” opisuje perypetie i frustracje kolejnego sprzedawcy produktów finansowych przybierające bizarrową postać kamiennego psa (sic!), wyłaniającego się z chodników i ulic stolicy, symbolizującego (dość kwadratowy ten symbol…) warszawski zdehumanizowany pościg za sukcesem i pieniądzem. 

Inny bizarrowy pomysł pojawia się w opowiadaniu „Oko”. Tytułowe oko, otwarte w ranie na ciele kolejnego sprzedawcy, okazuje się cennym doradcą finansowym. Dzięki jego poradom bohater szybko spłaca kredyt, zyskuje nowe środki. Jednak za pomoc Oka należy zapłacić, a  nasz konsultant o tym obowiązku zapomina, co wiedzie to  krwawego finału (tak, znowu mamy atak szału wobec marudnych klientów…).

No i na koniec najbardziej udanie w tej grupie opowiadanie, „Czciciele” - opis kultu, jakim otoczona została…plama pleśni na ścianie kuchenki w biurze ubezpieczeniowym.


Ale najlepszym tekstem w „Zaksięgowanych” nie jest wcale korpo-horror, a „dresiarski” „Król Ruger Na Zbutwiałym Tronie”. Dwóch osiedlowych osiłków zawleka pobitego do nieprzytomności przeciwnika do tunelu pod przejazdem kolejowym pobitego. Gdy koledzy pobitego przytrzasną wyjście z tunelu ciężką płytą betonową, w ciemności ożyją dziecinne lęki, prowadząc do tragedii. Jeśli jakieś opowiadanie zostanie w pamięci, to najprawdopodobniej właśnie „Ruger”, mroczny, ponury i pełen autentycznej grozy.  

Niezły jest również „Każdy Umiera Za Siebie” - opis ostatnich chwil marynarzy uwięzionych w zatopionym okręcie podwodnym „Kursk”, których nawiedzają przed śmiercią  duchy przeszłości. Owszem, sam pomysł nie grzeszy nadmierną oryginalnością, ale fachowe wykonanie zasługuje na szacunek.


Jeszcze dwa opowiadania, w których pod osłoną grozy/weirdu Małecki opowiada o utracie. W „Nic” jest to żona, która zraniona zdradą opuszcza bohatera, który szuka ukojenia w tajemniczym, opuszczonym mieszkaniu. W „Za Godzinę Powinna Tu Być” narrator, niczym współczesny Hiob, traci całą rodzinę. Niestety, oba teksty nieco irytują mało wiarygodną psychologią postaci - można odnieść wrażenie, że Małecki był po prostu za młody, by wiarygodnie opisać niektóre odczucia i przemyślenia.

+

Parę słów podsumowania. Oczywiście, wbrew moim narzekaniom, Małecki umie pisać, i to dobrze, to jasne. Dobrze wychodzi mu realistyczny opis, elementy obyczajowe. One dowodzą, że Małecki jest pisarzem utalentowanym, ma dobre oko do obserwacji i dobre pióro do opisania zaobserwowanych sytuacji. Psychologia postaci, owszem, często zawodzi, ale to złożyłbym jeszcze na karb debiutu, wierząc, że autor, dojrzewając i brnąc coraz głębiej w życie  będzie miał coraz więcej i ciekawiej do opowiedzenia (tak, podejrzewam, rozwija się jego kariera). Jednak w „Zaksięgowanych” siląc się na niesamowitość ponosił często porażkę. Zbyt dziwaczne metafory, bez urody i grozowego powabu, irytujące zachowania i przemyślenia bohaterów, banalność niektórych rozwiązań fabularnych i, generalnie, brak grozy rozczarowują.  

Jako człowiek życzliwy cieszę się z powodzenia, jakiego zaznaje mainstreamowa proza Jakuba Małeckiego, ale jako człowiek złośliwy cieszę się z faktu, że Małecki porzucił pisanie „grozy”. Lepszy „polski Paolo Coelho” niż kolejny „polski King”. Zwłaszcza, że ta groza wychodziła Małeckiemu po prostu bardzo przeciętnie.


PS.

Czytelnikom zainteresowanym dobrą korporacyjną grozą (a w szczególności motywem „pracownika, który nie wytrzymał”) polecam „My Work Is Not Yet Done” Thomasa Ligottiego. Jej polskiego przekładu - „Jeszcze Nie Skończyłem” - dokonał…Jakub Małecki ! Niestety, znaleźć jest tę mini-powieść bardzo trudno (wydała ją lata temu „Fantastyka” - ten numer z Ligottim jest naprawdę ciężki do upolowania). Trzeba liczyć na OKulturę i Wojtka Gunię, że nas ASAP nowym przekładem uraczą. To byłaby absolutna petarda!

Arthur Machen Inne Światy 7/10

„Wielki Bóg Pan” otwierający zbiór „Inne Światy” to opowiadanie genialne i totalne, wręcz nokautujące czytelnika, mocą przekazu dorównujące twórczości Mistrza z Providence. W ogóle Machen był chyba najbardziej przez Lovecrafta ubóstwianym twórcą, jego najmocniejszą inspiracją. Stąd lekkie rozczarowanie i niemiłe zaskoczenie, kiedy okazuje się, że cały zbiór jest nierówny, a Machen czasami zaskakująco rozmija się z oczekiwaniami współczesnego fana horroru.


Ale na początek rzeczony „Wielki Bóg Pan” (10/10) :


Rozświetlony lampami gazowymi, spowity mgłami Londyn przełomu XIXi XX wieku. W mieście pojawia się niejaka Helen Vaughan, prawdziwa femme fatale. Doprowadza do ruiny i śmierci męża, kolejni poznani przez nią mężczyźni popełniają samobójstwo bądź popadają w szaleństwo. W końcu zostaje ona rozpoznana jako osoba prowadząca cieszący się najgorszą sławą dom przyjęć.  

Śledztwo prowadzone w jej sprawie wyjawia tajemnicę pewnego eksperymentu medyczno-mistycznego, w wyniku którego młoda kobieta, skonfrontowana z Granicą Nieznanego popada w obłęd (a przy okazji zachodzi w ciążę). Wszystko wskazuje na to, że Helen Vaughan to owoc tego „obłędu”.

Konfrontacja Helen z własną przeszłością prowadzi do przerażającego, godnego Edgara Allana Poe i jego „Przypadku Pana Valdemara”  finału.

+

„Wielki Bóg Pan” to skończone arcydzieło kosmicznej grozy, łączące w sobie aż trzy nośne tematy fabularne - opowieść o „femme fatale”, opowieść o bóstwie zapładniającym ziemską kobietę i opowieść i zemście z przeszłości, na dodatek owiane aurą skandalu, pełne bowiem aluzji do  wyuzdanego, perwersyjnego seksu.

Nurt „femme fatale”, kobiety przynoszącej mężczyznom zgubę, wywodzący się bodaj od biblijnej Salome, święcił prawdziwe triumfy na początku XX wieku (np. „Lulu” Franka Wedekinda). W dziedzinie literatury grozy zaś największą sławę zdobyły „Arauna” Hannsa Heinza Ewersa (oraz, tegoż autora - „Dama Tyfusowa”) i, właśnie, Helen Vaughan. Machen znakomicie wykorzystał ten motyw do zbudowania przeraźliwego, pełnego grozy i atmosfery zepsucia horroru. Zepsucia - jest bowiem Helen owocem związku pogańskiego bóstwa z kobietą, efektem bluźnierczego eksperymentu. 

To drugi temat, budzący oburzenie w wiktoriańskim społeczeństwie brytyjskim. Nie zwykło się pisać o takich rzeczach, jak „seks” - tymczasem Pan widomie zapłodnił poddaną eksperymentowi niewiastę, prowadząc do narodzin przerażającej, zepsutej i perwersyjnej Helen, hybrydy bosko-ludzkiej (mało - Pan w dalszej części opowiadania uwodzi samą Helen (!) swe własne dziecko (!!!) sic!).

Gdy następnie Helen niesie to zepsucie i perwersję dalej, pomiędzy porządnych, „god-fearing” gentlemen brytyjskiej socjety, w charakterze, jak można się domyślać, swoistej „zemsty”  sił natury na rodzaju męskim, wywołuje prawdziwą moralną katastrofę i szereg tragedii, którym kres położyć może jedynie unicestwienie kreatury.

Wątek bosko-ludzkiej hybrydy wykorzystał wprost H.P.Lovecraft w swym „Horrorze W Dunwich” (najczęściej porównywanym z Bogiem Panem), zaś Peter Straub, pisząc swą „Upiorną Opowieść” praktycznie dokonał rozbudowanego fabularnie retellingu opowiadania Machena (jego Alma Mobley jest odpowiednikiem Helen Vaughan).

Warto zwrócić uwagę na szczególną technikę narracyjną Machena, również chętnie wykorzystywaną przez Mistrza z Providence (np. „Zew Cthulhu”). Fabuła „Wielkiego Boga Pana” nie jest bowiem opowiadana linearnie, a poznajemy ją poprzez ciąg przeplatających się relacji, wspomnień, i opowieści, tworzących, po ich połączeniu, swoisty patchwork .

Dla samego „Wielkiego Boga Pana” warto poznać Machena i warto przeczytać „Inne Światy” - to jest kanon współczesnego horroru.

+

Drugie opowiadanie zbioru - „Światło Ducha” (9/10), jest w pomyśle dość podobne do „Wielkiego Boga Pana” i niewiele mu ustępuje mrokiem i stężeniem grozy. Ponownie mamy do czynienia z eksperymentem - tym razem pewien badacz zamyka duszę swej żony w pięknym klejnocie, jednak, jak wiadomo, przyroda nie znosi próżni i na opuszczone miejsce przybywają z zaświatów przerażające siły, zmieniając osobowość nieszczęsnej kobiety. 

Inny znakomity i udanie straszący do dziś tekst to „Jaśniejąca Piramida” (8/10), prezentująca jeden z głównych motywów obecnych w twórczości Machena - pogańskie, przedchrześcijańskie rytuały ziem brytyjskich i tajemniczy „mały lud”, coś przypominającego trochę znane z fantasy „wróżki” albo „elfy”, ale coś nieskończenie bardziej groźnego, niebezpiecznego. Machenowski mały lud wcale nie szuka przyjaźni z ludźmi, przeciwnie, jest wrogi i skłonny do okrucieństwa (w „Piramidzie” mamy do czynienia ze składaniem ofiar z ludzi).

Szczególnym przypadkiem jest opowiadanie „Biały Lud” (6/10). W nim również mamy do czynienia z „małymi ludźmi” (białymi ludźmi), z kultem czarownic, z ponurymi rytuałami i pogańską grozą. Lovecraft uważał „Biały Lud” wręcz za najlepszy tekst Machena. Ale, wyznam, że właśnie w tym miejscu opadły mnie nieco wątpliwości, czyta się bowiem ten „Lud” dość ciężko. Otwierają do długie  i dość nużące dywagacje na temat „istoty grzechu”, potem jest dość chaotyczny, szalony ciąg narracyjny - coś na kształt pamiętnika współczesnej czarownicy, Pisane jakby po sporej dawce halucynogennych grzybków, fragmenty porywające (przypomni się twórczość Nathaniel Hawthorne - „Młody Gospodarz Brown”), mieszają się z średnio udanymi, wiodąc do niezbyt przekonującego finału.

Ale warto, żeby każdy sam wyrobił sobie własne zdanie - w końcu opinii Lovecrafta nie można lekceważyć (nie wykluczam, że po ponownej lekturze sam zmienię zdanie).


W wszystkich wyżej wymienionych opowiadaniach pierwotnym źródłem grozy jest religia pogańska, przedchrześcijańskie rytuały i wierzenia. Machen, radykalny i gorliwy chrześcijanin odbierał tę pogańską mistykę jako absolutnie przerażającą i deprawującą.


Z pozostałych utworów wyróżnia się jeszcze dużą dawką mroku i perwersji „Bystry Malec” (7/10). Osią opowiadania jest działalność szczególnej szajki przestępczej, której hersztem jest tytułowy „bystry malec” - nadzwyczaj mądre i dojrzałe dziecko, które okazuje się dorosłym, starszym mężczyzną. Zatrudniony do opieki nad nim nauczyciel odkryje z przerażeniem i obrzydzeniem głębię jego zepsucia i deprawacji (motyw „bystrego malca” pojawi się również   w „Opętanych” Chucka Palahniuka). 


Niestety, są też w zbiorze opowiadania całkiem nieudane. Dziwaczny „Wielki Powrót” (5/10), mistyczny bełkot o powracającym na Ziemię i odmieniającym ludzkość….świętym Graalu, durna polit-propagandowa agitka wojenna „Łucznicy” (3/10) (łucznicy spod Agincourt stają po stronie aliantów w okopach I wojny światowej) i turbo religianckie jasełka „Radosne Dzieci” (3/10) (w irlandzkim mieście odbywa się coroczny przemarsz duchów zamęczonych, ale radosnych świętych młodzianków) irytują i obniżają ogólną ocenę całego zbioru .


Ale na koniec jeszcze raz najważniejsze - „Wielki Bóg Pan” to jest MUST READ, kanoniczny kanon literackiego horroru. Szczególnie polecane fanom Lovecrafta i „Upiornej Opowieści”.

poniedziałek, 7 czerwca 2021

F. Paul Wilson Twierdza 10/10

 Gotyckie zamczysko, złowrogi „wampir”, nazi zombie, a w tle wszystkiego odwieczna walka sił Dobra i Zła w klimatach znanych z filmu „Nieśmiertelny” (późniejszego od „Twierdzy”) - to przepis na wielki przebój. I faktycznie,  „Twierdza” jest  jedną z najlepszych, najsławniejszych i do dziś znakomicie się prezentującą powieścią, prawdziwym kamieniem milowym Złotej Ery Horroru.

+

Rok 1941. Do położonego na górskiej przełęczy gotyckiego zamku przybywa jednostka Wehrmachtu. Uwagę przybyłych zwracają wszechobecne w twierdzy, osadzone w murach i ścianach krzyże dziwnego kształtu. Już pierwszej nocy dochodzi jednak do tragedii. Dwu chciwych żołnierzy, grzebiąc przy jednym z krzyży odkrywa tajne pomieszczenie - niestety, jeden z nich w nieznanych okolicznościach traci (dosłownie!) głowę, drugi zaś wpada w obłęd.

Od tego czasu każdej nocy jakaś nieznana, chowająca się w ciemnościach, siła, pozbawia krwi i zabija kolejnych żołnierzy. Przybyła na wezwanie doborowa jednostka SS również nic nie zmienia, nocny horror trwa nadal. Na domiar złego między dowódcami obu formacji narasta niechęć - kulturalny oficer Wehrmachtu z niesmakiem obserwuje agresję, prostactwo i tępą brutalność esesmana.

Szukając wyjaśnienia horroru w przeszłości zamku, Niemcy sprowadzają z Budapesztu specjalizującego się w tej tematyce profesora Theodora Cuzę. Naukowiec jest ciężko chory, praktycznie sparaliżowany i porusza się tylko na wózku inwalidzkim, dlatego wraz z nim przybywa jego córka, Magda. 

Nocą w komnacie profesora materializuje się złowrogi demon.  Przedstawia się jako wołoski…wampir - Molasar, przyboczny samego Vlada Dracula i z radością uznaje Cuzę za swego  rodaka (nieważne, że Żyd, ważne, że wołoski). Reaguje z oburzeniem na wiadomość, że germańscy „barbarzyńcy” panoszą się na „wołoszczyźnie” i, dowiedziawszy się o planowanym podboju świata i holocauście obiecuje wyniszczenie najeźdźców oraz zabicie samego Hitlera. Potrzebuje  do tego pomocy profesora. 

Obecność Cuzy wiąże się z dwoma problemami. Pal sześć, że profesor jest Żydem, można go zastraszaniem i groźbami zmusić do współpracy, jednak młoda, atrakcyjna kobieta w zamku pełnym żołnierzy to tykająca bomba zegarowa. Po próbie gwałtu oficer Wehrmachtu odsyła dziewczynę do gospody w położonej w pobliżu zamku wiosce.

Magda poznaje w gospodzie tajemniczego Glenna, niedawno przybyłego zza granicy mężczyznę, który wykazuje ogromne zainteresowanie zamkiem i mającymi w nim miejsce wydarzeniami. Między obojgiem bohaterów pojawia się płomień rodzącego się uczucia. Sympatii córki nie podziela jednak profesor Cuza. Irytuje go brak wiary Glenna w dobre intencje Molasara, irytuje zauroczenie przybyszem córki, do tej pory oddanej opiekunki chorego ojca. Donosi on Niemcom o obecności Glenna, sugerując, że mężczyzna zna tajemnice drzemiącej w zamku grozy. 

Próba aresztowania kończy się katastrofą, Glenn rozstrzelany przez esesmanów spada w przepaść. Jednocześnie Molasar prosi Cuzę o pomoc w wyniesieniu z zamczyska „tajemnego symbolu mocy”. W tym celu przywraca mężczyźnie zdrowie. Od tej chwili nie ma wierniejszego sojusznika…

+

„Twierdza” to jeden z najbardziej „czaderskich” tytułów „złotej ery horroru”, powieść wypełniona pełną rozmachu akcją, pełna grozy i jump scare’ów, znakomicie napisana trzymająca w napięciu od początku do końca. Powieść będąca z jednej strony czystą, żywą rozrywką, z drugiej jednak dotykająca poważnych, godnych namysłu i zastanowienia, zagadnień - przede wszystkim problemu „mniejszego zła” - tego, czy w imię „wyższych celów”, można zaakceptować działania złe, niemoralne, zbrodnicze. No a czyta się to wszystko obłędnie, to jeden z lepszych „page-turnerów” w historii gatunku, pod względem tzw. „frajdy czytelniczej” nie ustępujący pola najlepszym pozycjom Stephena Kinga.

Ale od początku - samo połączenie nazistów i horroru jest już ultra- jazzy a „Twierdza” to jeden z najbardziej dobitnych tego przykładów. Nawet na poziomie czysto scenograficznym - mroczne, gotyckie zamczysko pełne tajemniczych symboli, oddziały nazioli, kolejne ofiary pozbawione krwi - no mniam. 

Wyborna jest też gra konwencją. Powieść zaczyna sią jak „Dracula” w czasie II WŚ (fanom pulpy przypomni się również „Nekroskop” - również późniejszy (!) od „Twierdzy”), potem dochodzą nazi zombie (temat namiętnie eksploatowany przez europejskie kino grozy lat 70tych i 80tych), a w finale całość przechodzi w kosmicznych rozmiarów dark fantasy, z walczącymi poprzez wieki Siłami Światła I Ciemności.

Ale największą siłą „Twierdzy” jest właśnie siła ukrytych w niej znaczeń. Przede wszystkim to już przywołane zagadnienie „Mniejszego zła”. Prof. Cuza godzi się na współpracę z wampirem, z siłą mroku, wrogą ludzkości, w nadziei, że wampir przeciwstawi się koszmarowi nazizmu, że zabije Hitlera, zakończy wojnę i powstrzyma koszmar Holocaustu. „Twierdza” udziela odpowiedzi - ze Złem nie można „pertraktować”, Zło ma własną agendę i naiwnością jest wiara, że uda się je zaprzęgnąć do czynienia „dobra”.

I jeszcze jeden, ciekawy a często pomijany w kontekście „Twierdzy” wątek - to zaborcza miłość ojcowska. Prof. Cuza reaguje na Glenna z narastającą wrogością tyle,  z przyczyn odmiennych ocen moralnych (Glenn od początku świadom jest zła tkwiącego w Molasarze)  ile z uwagi na rosnącą zazdrość wobec faktu, że przybysz kradnie serce ukochanej i oddanej opiece nad ojcem córki.

Prze szarpiące nim dylematy Theodore Cuza staje się jednym z ciekawszych bohaterów komercyjnych horrorów „złotej ery”. Również obydwaj niemieccy oficerowie są znakomicie wykreowani, no a już  potęga postaci Molasara…Nic dziwnego, że zafascynowany tą postacią Wilson rozbudował „Twierdzę” do rozmiarów całego cyklu. Kolejne tomy („Odwet”, „Odrodzony” i „Świat Mroku” skręciły bardziej w stronę filmowego „Omena”, nadal jednak utrzymały wysoki poziom).

Świetna, energetyczna akcja i świeże pomysły pomagają przejść do porządku dziennego nawet nad drobnymi wadami fabularnymi - wątek romansowy jest całkowicie niewiarygodny (co niby w postaci Magdy mogło do tego stopnia zauroczyć Glenna? Miał chłop dość czasu - że tak oględnie napiszę - się na urok niewieści napatrzeć) i po prostu słaby, również finałowe starcie Dobra i Zła jest, wobec intensywności całej powieści, dość wątłe, ale te słabości nie są w stanie obniżyć najwyższej oceny, na jaką „Twierdza” zasługuje. To jest po prostu rock and roll (and I like it).


PS.

„Twierdza” została prawie natychmiast przeniesiona na wielki ekran. Mimo gwiazdorskiej obsady - Prochnow, Byrne, McKellen, Glenn (w roli Glenna - zabawne), mimo Michaela Manna na stołku reżyserskim wyszedł bardzo pretensjonalny badziew - latami raczej śmieszący niż budzący uznanie (te idiotyczne slo-mo, ta niedopasowana muzyka Tangerine Dream, te napuszone ujęcia i pocieszne efekty specjalne), ale ostatnimi laty otoczony - podobno - swoistym kultem. Nie podzielam tej fascynacji, magia powieści w filmie bowiem zostaje całkowicie utracona, ale lojalnie informuję o zjawisku.


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...