środa, 30 września 2020

Stephen King Cztery Pory Roku 5/10

Zdaję sobie sprawę, że mój raport może tym razem wzbudzić kontrowersje. No bo jak, „Skazani Na Shawshank”, „Stand By Me” - takie ArcyKlasyki Kingowskiego kina, a tutaj narzekanie ? Ale tak to z mojej perspektywy właśnie wygląda - „Cztery Pory Roku to książka, która oddzieli fanów literackiego horroru od Prawdziwych Fanów Kinga. I, wbrew pozorom, nie tylko w zawartości horroru w horrorze problem….

+

Genezę powstania „Czterech Pór Roku” przybliżył w posłowiu sam autor. Wyznał tam, że po ukończeniu regularnej dużej powieści z reguły jego „zegar twórczy” jeszcze jakiś czas pracuje, pomału przechodząc w stan spoczynku. W takich to okresach King pisuje „novelle” - utwory w pół drogi między dużym opowiadaniem a małą powieścią (jak to u Kinga, aptekarsko zdefiniowane jako „teksty pomiędzy 20.000 a 40.000 słów”). Mając na początku lat 80tych cztery gotowe, zamknięte teksty, zaproponował je wydawcy jako wspólny zbiór - zatytułowany właśnie „Cztery Pory Roku”. 

No i dostaliśmy, 120 % Kinga w Kingu (na dobre i na złe…).


Na pierwszy ogień (Wiosna) idą „Skazani Na Shawshank” - realistyczne opowiadanie, któremu histerycznej wręcz sławy przysporzyła filmowa adaptacja, uważana powszechnie za jeden z najlepszych filmów wszechczasów (!!!). Właśnie z tego płynie mój mój jedyny wobec tego tekstu zarzut - że jest on przehypowany. Bo „Skazani Na Shawshank” to opowiadanie bardzo udane (7/10), przejmująca historia o skazanym (niewinnie ! - to zgrabny chwyt fabularny Kinga, żeby czytelnicy jeszcze bardziej sympatyzowali z głównym bohaterem) na dożywocie księgowym, który w więzieniu nie traci ducha ani godności, stopniowo układa sobie, dzięki swej wiedzy życie i nie traci nigdy nadziei na uwolnienie. 

Ta historia nie jest nadmiernie oryginalna, to kingowska wariacja na temat znanego filmu „Papillon” (ze Steve McQueenem i Dustinem Hoffmanem), ale opowiedziana jest wartko, przejmująco, a bardzo udanie wykreowani bohaterowie zapadają na długo w pamięć. 

Co ważne dla fanów Kinga, właśnie w „Shawshank” przetrenował on pisanie fabuły osadzonej w więzieniu - wróci do tego w rewelacyjnej „Zielonej Mili”.


Lato reprezentowane przez przez opowieść „Pojętny Uczeń” (9/10).  Młody chłopak odkrywa, że jego sąsiadem jest stary nazista, zbiegły komendant obozu koncentracyjnego. Chłopiec zamiast wydać zbrodniarza władzom amerykańskim, wymusza na nim szantażem wspomnienia okropieństw, tortur i mordów dokonywanych w obozie.  Zafascynowany zbrodnią i okrucieństwem młodzieniec domaga się coraz to nowych szczegółów. Przerażające wspomnienia obudzą w obu mężczyznach prawdziwe demony, wiodąc do krwawego, brutalnego finału

Jeżeli fan horroru chciałby coś naprawdę godnego uwagi znaleźć, to będzie to właśnie ta wyborna, pełna grozy, suspensu i trupów historia. To jest King w najlepszej formie, rewelacyjnie opowiadający, świetnie tworzący postaci, świetnie splatający wątki fabularne. Znakomicie wypada zwłaszcza skontrastowanie pozoru „grzecznego amerykańskiego chłopaka” z jego przerażającymi, zbrodniczymi myślami i marzeniami.

Również” Pojętny Uczeń” okazał się dla Kinga treningiem, swoistą próbką literacką - temat rozmów młodego chłopca z doświadczonym, uczącym go mężczyzną, powróci w „Sercach Atlantydów”.


Ale potem przychodzi Jesień, a wraz z nią „Ciało”… 

Późny sierpień, zbliża się koniec wakacji. Czwórka chłopaków, dowiedziawszy się przypadkiem o miejscu, którym znajdują się zwłoki pewnego zaginionego nastolatka, postanawia wybrać się w wędrówkę w celu znalezienia ciała i otrzymania obiecanej nagrody. No i idą, dumają nas swą Przyjaźnią i Mijającym Życiem, przeżywają Straszne Przygody (a to pies ich pogoni, a to po moście kolejowym przez pociągiem muszą uciec, a to pijawki ich  w bajorku obskoczą). Na końcu drogi, przy tytułowym Ciele, czeka na nich zaś konfrontacja ze Starszymi i Silniejszymi Chuliganami…


No nie, nie i jeszcze raz nie ! Wiem, jak bardzo „Ciało” jest przez fanów Króla uwielbiane, na jego podstawie powstał też super popularny, ciepły film „Stań Przy Mnie”, ale we mnie wraz z kolejnymi czytanymi zdaniami narastało we mnie zniechęcenie i irytacja. Opowieść jest napompowana jak balon, cienka, niewielka fabuła rozsmarowana jest na ogromnej pajdzie powieściowego chleba. W efekcie często gęsto King po prostu nudzi. to jeszcze Wyolbrzymione do absurdu przygody raczej niezamierzenie śmieszą, niż straszą czy przejmują (pijawka na jajach ? srsly?).

Irytują też nieprawdziwe, nienaturalne zachowania i postawy bohaterów. Te ich strzeliste banały o przyjaźni, ta ich walka o honor z chuliganami, to (filmowe) bohaterskie „stand by me”. Takie to „literackie”, ale brzmi fałszywą nutą.  No i kolejni generyczni szkolni psychopaci ??? Ileż można ? 

Nawet styl, legendarna, kingowska fraza, czasami zawodzi : 

„Sądzę, że przemowy zabijają miłość - to pewnie okropne stwierdzenie za strony pisarza, ale prawdziwe. Jeśli powiesz sarnie, że nie chcesz zrobić jej krzywdy, umknie, ledwie machnąwszy ogonkiem. Kluczowym słowem jest „krzywda”. Miłość nie jest tym, co chcieliby ci wmówić tacy poronieni poeci jak McKuen. Miłość ma zęby, którymi kąsa, a rany nigdy się nie zabliźniają. Żadne słowo ani kombinacja słów nie zdoła zasklepić tych miłosnych ugryzień. Jest wprost przeciwnie - w tym sęk. Jeśli te rany zaschną, słowa giną wraz z nimi”. 

A to wszystko na widok oddalającego się do swego domu kumpla…

OJaCie, ”Ciało” jest tak bardzo, w złym tego słowa znaczeniu, „kingowskie”, że aż się chwilami chce wyć. Przypomina bardziej jakąś parodię jego prozy, niż poważny tekst. Szanuję uwielbienie fanów, szanuję też film, ale dla mnie to jest najgorsza proza Kinga - taka, jakiej „formalnie nie znoszę”. Mdłe, przesłodzone, nieprawdziwe w kreowaniu łzawych emocji. 2/10. 

Korzyść z „Ciała” taka, że klimat dziecięcych przyjaźni,  relacje pomiędzy dzieciństwem i młodością (z amnezją dzieciństwa włącznie!), pisarz wspominający dzieciństwo oraz - oczywiście - Psychopatyczne Oprychy wejdą równym krokiem do kingowskiego arcydzieła - „Tego”.

PS.

Dodatkowo „Ciału” towarzyszy pewien kwas - historię wędrówki przyjaciół King „zwędził” podobno przyjacielowi (tyle, że w oryginale była ty zwłoki psa). IMO to niesłuszne żale - fabuła ma w „Ciele” raczej drugorzędne znaczenie, sednem historii jest to kingowskie  słodkie pierdu pierdu, które potrafi pisać tylko on.


No i na koniec Zima, a wraz z nią dedykowana Peterowi Straubowi „Metoda Oddychania”. Skąd ta dedykacja? Oczywiście z fabuły, której rama została jawnie zapożyczona ze straubowskiej „Upiornej Opowieści”. Starsi Panowie spotykają się w Klubie, by opowiadać sobie różne historie. Jedną z nich jest wspomnienie starego lekarza, który pół wieku wcześniej prowadził ciążę pewnej niezamężnej kobiety. 

Ta historia jest, teoretycznie, najbliższa horrorowi - występuje w niej element fantastyczny (trochę jakby zaciągnięty z „Ligei” Poego), ale opowiadanie jest nieudane, bez krztyny nastroju i grozy, mieszające w mdławy koktajl sentymentalizm, walkę o równouprawnienie kobiet z  odrobiną niesamowitości. 

Bardziej obiecująca jest ramowa historia Klubu, cóż z tego jednak, skoro ona jest zupełnie przez Kinga niedopracowana, tylko zgrubnie naszkicowana. 


+


Dwa powstałe na podstawie opowieści z tego zbioru filmy należą do najwyżej ocenianych kingowskich ekranizacji, miliony ludzi na świecie uwielbiają Kinga głównie za tego rodzaju historie. Ale fani literackiej grozy, zakochani w koszmarach Tego, Cmętaża Zwieżąt, Misery, Lśnienia czy nawet Worka Kości będą srogo rozczarowani. Wyżej kija nie podskoczy - tylko 5/10 (i to dzięki rewelacyjnemu „Uczniowi” uratowane).

 

czwartek, 24 września 2020

Daphne du Maurier Makabreski 7/10

Wystarczy spojrzeć w spis treści i wszystko jest jasne. Na dzień dobry witają nas „Ptaki”, przeniesione do nieśmiertelności przez genialny film Alfreda Hitchcocka, a potem poprawia arcydzieło niepokojącej grozy „Nie Oglądaj Się Teraz”, również pamiętne z doskonałej ekranizacji (z Donaldem Sutherlandem w roli głównej). 

Właśnie te dwa pytania czynią z „Makabresek” pozycję w pełni zasługującą na miejsce w kanonie literackiej grozy.


„Ptaki” (10/10) to animal horror z apokaliptycznym twistem. Fabuła jest powszechnie znana i dość oczywista. Pewnego dnia, bez jakiejkolwiek określonej przyczyny, wszystkie ptaki na ziemi zaczynają atakować ludzi. Pewien angielski farmer wraz ze swą rodziną barykaduje się w domostwie i usiłuje przetrwać kolejne szturmy pierzastych morderców. Prawdopodobnie cała cywilizacja upada, również los broniącej się rodziny wydaje się przesądzony.

I to w zasadzie tyle. Zaskakująco oszczędnie  (na tle innych ,mocno przegadanych, opowiadań) napisane, przerażające absurdalnością sytuacji i pesymistycznym klimatem.

Naturalnie Hitchcock do tej esencji dopisał całą melodramatyczną fabułę, bohaterów, emocje i uczucia, ale istota opowieści (oraz sceny w oblężonym domu, nb. mocno przywodzące na myśl „Noc Żywych Trupów”) pozostały takie same.


„Nie Oglądaj Się Teraz” (10/10) to z kolei arcydzieło niepokoju. Małżeństwo usiłuje ukoić ból po śmierci małej córeczki na wczasach w Wenecji. Duch dziewczynki usiłuje ostrzec ich przed czającym się w mieście śmiertelnym niebezpieczeństwem, ale czy uda im się zrozumieć jej przekaz, zanim będzie za późno ? Doskonale napisane,  z dusznym, przypominającym koszmarny sen klimatem,  meandrującą, zwodzącą czytelnika fabułą, i wstrząsającym, jump-scare’owym finałem. Film Nicholasa Roega to też klasa sama w sobie, łącząca horror i elementami giallo. Must read I must see.


„Niebieskie Soczewki” (9/10) to z kolei próbka przywodząca na myśl współczesne weird fiction. Kobieta po operacji wzroku cierpi na szczególną, dziwaczną przypadłość - widzi u otaczających ją ludzi…zwierzęce głowy. Początkowo sytuacja wygląda na raczej groteskową,  salowa ma głowę krowy, lekarz - teriera, a portier szpitalny, knura, ale gdy ulubiona pielęgniarka okazuje się mieć głowę węża a mąż, okrutnego sępa, nagle do opowiadania wkrada się paranoiczny klimat rodem z powieści Iry Levina  („Dziecko Rosemary”, „Żony Ze Stepford”). W końcu przerażona kobieta ucieka ze szpitala na ulice Londynu, pełne ludzi ze wierzącymi głowami.


Od tego miejsca zbiór jednak trochę  przysiada. „Jabłoń” (5/10), w której duch zmarłej żony pojawia się w rosnącej w ogrodzie, pokrzywionej jabłoni jest przewidywalna i  zupełnie pozbawiona napięcia. Na plus można zaliczyć udane obserwacje obyczajowe opisujące „uwolnienie” wdowca od żoninego codziennego narzekania.

 

„Alibi” (5/10) opowiada historię mężczyzny przygniecionego nudną, powtarzalną codziennością u boku równie nudnej żony rozpoczyna drugie, tajne życie, w którym zaprzyjaźnią się mieszkającą samotnie z dzieckiem młodą dziewczyną, wynajmuje u niej pokój i tam oddaje się pasji malarskiej. Niestety, tekst jest przegadany a zakończenie, mimo że mocno zaskakujące, rozczarowuje. 


Ostatnie opowiadanie, „Nie Po Północy” (7/10) świetnie się zapowiada. Nauczyciel spędzający samotnie urlop na Krecie poznaje dziwne małżeństwo - wiecznie pijanego, grubiańskiego  mężczyznę i jego głuchą żonę, nurkującą w morzu w poszukiwaniu zatopionych skarbów. Nastrój grozy narasta ze strony na stronę, w finale tajemniczy morderca usiłuje nocą włamać się do domku bohatera, ale zakończenie (takie „aickmanowskie”) nieco rozczarowuje. Wszystko to, co miało miejsce w trakcie wakacji ma służyć jedynie jako usprawiedliwienie alkoholizmu, w jaki popadł nasz nauczyciel ?


+


Za nieprzemijającą popularność twórczości du Maurier odpowiedzialne jest w dużej mierze kino. Wielkim jej fanem  był sam Alfred Hitchcock, który przeniósł na ekran  i „Gospodę Jamajka” i wspaniałą neo-gotycką „Rebekę” i wspomniane już na  wstępie „Ptaki”. Znakomite „Nie Oglądaj Się Teraz” też cieszy się od lat powodzeniem wśród fanów wysokojakościowego kinowego horroru.


Nie jest jednak ta filmowa popularność efektem przypadku. Przywołane teksty są absolutnie kanoniczne w historii literackiego horroru, nic dziwnego, że przyciągnęły uwagę twórców filmowych.  Każdy fan grozy powinien je koniecznie poznać.  


PS.

Nie przypadkiem przywołałem przy okazji „Makabresek” nazwisko  Roberta Aickmana. Du Maurier, również Angielka, tworzyła w tym samym okresie, i teksty obojga twórców mają dość zbliżony klimat. Z tym, że Aickman miał skłonność do bardziej ekscentrycznych rozwiązań finałowych i nieco gęstszy, cięższy w lekturze styl, proza de Maurier jest, generalnie, bardziej efektowna i przystępna. Niemniej sympatycy dziwacznych aickmanowych historii powinni się dobrze bawić przy „Makabreskach”.  


niedziela, 20 września 2020

Thomas Ligotti. Teatro Grottesco. 11/10

Thomas Ligotti - jeden z najważniejszych żyjących twórców grozy, jego, póki co, ostatni zbiór opowiadań (a na kolejne się nie zanosi), na dodatek dzieło GENIALNE - do „Teatro Grottesco” trzeba wracać, trzeba pisać, trzeba przypominać, żeby Ligotti przestał być „najlepiej skrywanym sekretem współczesnego horroru” (jak o nim swego czasu napisał „Washington Post”) a został w pełni uznany, jako jego wielki mistrz.


„Teatro Grottesco” to zbiór opowiadań. Dziwnym nie jest, bo Ligotti zasadniczo pisze wyłącznie opowiadania - jego proza nie ma na celu opowiadania o ludziach, o ich emocjach i przeżyciach, nie kreuje bohaterów, których przygody czytelnik ma obserwować i z którymi ma sympatyzować. Ligotti, podobnie jak np. Lovecraft (choć jakże odmiennie stylistycznie) w swej prozie chce wywołać w czytelniku poczucie dyskomfortu, niepokoju, strachu a czyni to, konfrontując go z grozą i bezsensem istnienia. Nadto - jak podkreśla sam Ligotti - w krótkiej formie łatwiej jest przerazić czytelnika, zaszokować nagłym zwrotem akcji, utrzymać napięcie na poziomie, który w większej powieści musiałby ulec osłabieniu.


Pytanie jednak, jakimi środkami i metodami Ligotti stara się przerazić czytelnika  w „Teatro” ?  Ciekawie wypada jego porównanie do debiutanckiego zbioru - „Pieśni Umarłego Marzyciela”. Oba tomy są równie genialne, oba cudownie straszą, ale używają do tego innych instrumentów i sposobów. W miejsce archetypów gatunkowych (seryjni mordercy, wampiry, duchy), reformowanych i de-formowanych w „Pieśniach”, w „Teatro” pojawia się „horror codzienności”, groza istnienia, odnajdywana w miejskim otoczeniu („Czystość”, „Zarządca Miasta”) w  pracy („Nasz Tymczasowy Zarządca”, „Motywy Moich Działań Odwetowych”), w powszechnym upadku („Bungalow”) czy wręcz w nicości („Cień, Ciemność”). 

Zmiana jest dostrzegalna również w scenografii opowiadań. Miejsce lovecraftowskich pokręconych uliczek i schylających się nad nimi prastarych kamienic zajmują zrujnowane ulice nowoczesnych upadających wielkich miast i fabryk (to odbicie rodzinnego Detroit).


Elementem stałe obecnym w tle opowiadań z „Teatro” jest choroba, ona wpływa na zachowania i postępowanie bohaterów („Cień, Ciemność”,  „Lunaparki”, tytułowe „Teatro Grottesco” czy „Bungalow”). Choroba, cierpienie fizyczne (być może odbicie stanów samego Ligottiego - tak bardzo sugestywnie jest to opisywane) pozwala dotrzeć do istoty bytu. A to, co tam można znaleźć to krańcowa, Ekstatyczna Groza - to objawienie upiornej prawdy o otaczającym nas świecie (niczym w Matrixie), to Cień, Ciemność, napędzające cały otaczający człowieka świat, napędzające wszystko, co żyje i wszystko, co istnieje.

Często bohaterami tych opowiadań są artyści, ludzie, którzy poprzez sztukę szukają odpowiedzi na pytania o otaczającą nas rzeczywistość („Lunaparki”, „Bungalow”, „Teatro Grottesco”, „Cień, Ciemność”


Inny powracający motyw to szukanie samego siebie („Dziwowisko”, „Lunaparki”, „Bungalow”) - narratorzy, niczym detektyw Harry Angel rozwiązują różne zagadki, brną, walczą, szamoczą się, by na koniec zobaczyć w lustrze swe własne odbicie.


Opowiadania Ligottiego są niczym mroczne łamigłówki. Zaraz po lekturze można próbować na kartce papieru rekonstruować pokręcony przebieg ich „fabuł”. A, gubiąc się w ich meandrach, chce się je przeczytać drugi i trzeci raz. Od razu! Czasami bywa, że te opowiadania, które poganiane szybkim pierwszym czytaniem początkowo wymykają się zrozumieniu i zostawiają czytelnika skonsternowanego i zagubionego, odkrywają swe przeraźliwe tajemnice przy kolejnej lekturze, przynoszącej ze sobą więcej zrozumienia, rosnącą bolesną fascynację i przerażony zachwyt - ekstatyczną grozę.

Ligotti podbija emocje przymiotnikami, jak Lovecraft. „Upiorne”, „koszmarne”, „przerażające” - to odpowiada za budowanie nastroju i robi lwią cześć roboty. Fabuły są mniej znaczące od klimatu opowiadań, od poruszania najgłębiej ukrytych w czytelnikach strun przerażenia.


 

Nie ma sensu opisywać fabuł wszystkich opowiadań, zresztą te fabuły bywają czasami szczątkowe. Akcja w nich praktycznie zamiera, brak jakichkolwiek postaci - jest tylko Narrator, pogrążony w Cieniu i Ciemności, poddany działaniu przerażających sił i wydarzeń, czasem zaś nieskończenie smutny, bo „nie ma dokąd pójść, co zrobić i kogo poznać”.


Najbliżej klasycznego horroru usytuowany jest mini-zbiorek „W Obcym Mieście, Na Obcej Ziemi”, żonglujący rozpoznawalnymi motywami gatunkowymi, złożony z kilku wzajemnie ze sobą powiązanych, tworzących większą całość,  tekstów.


Jest również grupa opowiadań opisujących grozę korporacyjną, grozę pojawiającą się w codziennym otoczeniu, czasami miejscu pracy. To teksty relatywnie najłatwiejsze, takie, które najszybciej przypadną go gustu. Znaleźć tu można czarną komedię o Detroit „Zarządca Miasta”, znakomitego „Naszego Tymczasowego Nadzorcę” i najbardziej zakręcone i przerażające z nich - „Motywy Moich Działań Odwetowych”.


Niektóre z tekstów praktycznie zupełnie ignorują tradycyjną fabułę, zmieniają się w szczególne „poematy grozą”. Takim przykładem będzie „Czerwona Wieża” - wspaniała metaforyczna opowieść o fabryce, w której produkowane są i dystrybuowane na świecie rozmaite koszmary. Wraz z zanikiem tych koszmarów (szara rzeczywistość odbiera wiarę w Nadprzyrodzone), „produkcja” schodzi pod ziemię, na upiorny cmentarz zombie (symbolizujący strach przed śmiercią). Ale gdy szara rzeczywistość przestaje się bać nawet tego, jest jeszcze trzeci poziom podziemi… 

Podobnie mrocznym urokiem i grozą emanują dziwaczne fragmenty tekstów tworzące „Dziwowisko” (szczególnie polecam pierwszy z nich - „Chorobliwa macierz” - opisane w szczegóły pewnego odrażającego spotkania w mroku zapuszczonej klatki schodowej pozostaną w koszmarach czytelników na długie lata).


Jednak prawdziwy zrzut napalmu ma miejsce w ostatniej części zbioru, zatytułowanej „Zniszczeni I Zgnębieni”.  Tu opowiadania połączone są wspólnymi motywami - to choroba jako  bolesny próg oświecenia, oraz bohaterowie-artyści - kapłani zdolni do poznania Tajemnicy. Jeden genialny tekst popędza kolejny. Tajne stowarzyszenie, tytułowe „teatro grottesco” gotowe podjąć się „doszczętnego zniszczenia wskazanej osoby”, nihilistyczna tajemnica otaczająca nagranie pustki wewnątrz niszczejącego domu („Bungalow”),  przerażający Showman nawiedzający wyobraźnię narratora w  „Lunaparkach Przy Stacjach Benzynowych” - każde opowiadanie to instant classic nowoczesnego horroru. 


Na i na koniec Prawdopodobnie Najstraszniejsze Opowiadanie, jakie kiedykolwiek powstało, czyli „ Cień, Ciemność”. Opowiadanie, które niejako podsumowuje artystyczną wizję Ligottiego i jego nihilistyczną filozofię, łączące się tematyką czarnej siły napędzającej świat z poprzednimi utworami autora. W jej obliczu wszystko traci na znaczeniu, polityczne spory, kulturowe uniesienia, sportowe osiągnięcia, nawet samo zdrowie ( choć po raz kolejny to na jego bazie buduje Ligotti swą opowieść). 

Po TAKIM opowiadaniu w zasadzie nie warto już nic pisać, nic dziwnego że stanowi ono, bez  mała, łabędzi śpiew Ligottiego prozaika. Ten tekst, kiedy wedrze się w umysł czytelnika, po prostu wbija w podłogę. Odbiera sens wszelkiego starania, wszelkiej sztucznej emocji - obdziera byt do jego samej istoty. Koszmarna lektura, duszna, przerażająca. Nikomu jej nie polecam. Po niej nic nie będzie wyglądało tak samo….

Ligotti to punkt graniczny - dla fanów literackiej grozy będzie jeszcze autorem horroru, choć bardzo wymagającym, dla brzydzących się gatunkowymi hopsztosami  fanów artystowsko rozumianego weirdu będzie z kolei jedynym akceptowalnym pisarzem grozy. Bo to akurat, że Ligotti to autor grozy, twórca horroru, jest niewątpliwe, ba, on jest w swym oddaniu gatunkowi najbardziej konsekwentny! Praktycznie każdy z wielkich kiedyś „zdradził horror”- robili to i Poe i Lovecraft i Barker (że o Kingu nie wspomnę), jeden Ligotti wytrwale snuje swoje lepkie, duszne koszmary i trzyma mroczną pochodnię oświetlającą połyskliwą czerń „tsalala” - Ciemności Na Dnie Świata.


Ciężkie, wybitne, konieczne. Arcy-kult. 


Susan Hill Kobieta W Czerni 7/10

Bardzo udany współczesny pastisz wiktoriańskiej opowieści o duchach, któremu dodatkowej popularności przydała znana i udana ekranizacja z Danielem Radcliffem w roli głównej.

+

Młody prawnik otrzymuje od swego szefa zadanie uporządkowania dokumentów i papierów rodzinnych zmarłej klientki kancelarii.

W tym celu przybywa on do nadmorskiej miejscowości, w której mieszkała kobieta. Zaraz po pogrzebie, na którym jedyną, oprócz niego, żałobniczki była blada kobieta w czerni, udaje się do położonego na słonych bagniskach mrocznego, odcinanego od pobliskiej wioski przypływani domostwa i przystępuje do powierzonej mu pracy. 

Zwiedzając okolicę domu odnajduje mały, niszczejący cmentarzyk. Przy jednym z grobów ponownie spotyka tajemniczą kobietę, znika ona jednak, zanim młodzieniec zdąży podjąć próbę kontaktu i rozmowy. 

Za dnia w pustym, ponurym domu można jeszcze wytrzymać, wieczorem jednak całą okolicę spowija gęsta mgła, a przypływ odcina posiadłość od stałego gruntu. Mężczyzna wpada w panikę, gdy w tej  mgle słyszy przerażąjące odgłosy tonącego w bagnie powozu i krzyki małego dziecka. Gdy w końcu, w trakcie odpływu, prawnik wraca do wioski, okazuje się, że do żadnej tragedii nie doszło, a odgłosy nie były realne. 

Roztrzęsiony i zdrowo wystraszony młodzian początkowo zamierza porzucić zadanie i wrócić do Londynu, jednak w świetle dnia nocne strachy czmychają bez śladu. Pomimo zatem mrukliwych ostrzeżeń okolicznych mieszkańców postanawia na parę dni zamieszkać w domu na moczarach, co pozwoli mu szybko dokonać przeglądu dokumentacji.  Wraz z zapasami i wypożyczonym mu dla towarzystwa małym terierem przenosi się do posiadłości i przystępuje do pracy. Nocą zwielokrotnione strachy powrócą jednak z całą mocą. Upiorne odgłosy w zabitym za głucho pokoju dziecinnym, tajemnicza obecność w domu, gęstniejąca mgła, krzyki z mokradeł…

+

W muzyce rockowej modne obecnie zjawisko to tzw. retro rock. Młode kapele z zapałem (i często talentem) naśladują wielkie gwiazdy sprzed lat  - Led Zeppelin, Black Sabbath, Jethro Tull. 

Podobnym zjawiskiem w literaturze grozy jest właśnie „Kobieta W Czerni”, książka współczesna (no, prawie współczesna, powstała w 1983 roku), stylizowana na klasyczną, XIX wieczną ghost story. Wszystko tutaj - bohaterowie, rozwiązania fabularne, klimat, przypomina tytanów brytyjskiej opowieści niesamowitej (taki M.R.James jest, poprzez wykorzystanie tytułu jego słynnego opowiadania  - „Gwizdnij A Przybiegnę” - wywołany wprost do tablicy). Można tylko złożyć ręce do oklasków, tak bardzo bowiem to naśladownictwo jest udane a zabawa podczas lektury przednia.

Jedyna różnica, jedyny ukłon w kierunku współczesnego rynku wydawniczego to format opowieści. Klasyczna ghost story rozgrywa na przestrzeni opowiadania, tymczasem Susan Hill swą historię „nadmuchała” do postaci krótkiej powieści. Taka formuła w dzisiejszych czasach lepiej się broni, lepiej się, pisząc wprost, sprzedaje. Ale powiększenie fabuły w żadnej mierze nie zaszkodziło  książce. Hill zrobiła to bardzo zgrabnie, w żadnym momencie nie odnosi się wrażenia przegadania, „watowania narracji” i wywołanej tym nudy. Opowieść płynie sprawnie i energicznie, okraszana co jakiś czas efektownymi scenami grozy.

Bardzo udany jest też główny pomysł fabularny, przyczyna  wszystkich niesamowitych manifestacji. Jest cały czas tajemniczo, i niesamowicie, wszystko jest  w odpowiednim momencie i w należnym rytmie ujawniane czytelnikowi, by na koniec doprowadzić do odopiwedni niesamowitego i mrocznego finału.


Dobra, bardzo klimatyczna lektura, w sam raz na  jeden deszczowy dzień. W zasadzie już klasyk grozy - szczerze polecam.


PS.

Lwia część fanów grozy zna oczywiście bardzo popularną ekranizację, jedną z pierwszych (dorosłych!) ról Daniela Radcliffe’a po Harrym Potterze. Film jest znakomity, BARDZO straszący (doskonale pokazuje, jaki potencjał grozowy tkwi w klasycznych opowieściach o duchach), doskonale zrealizowany i zagrany (obok Radcliffe’a jest jeszcze rewelacyjny, jak zawsze, Ciaran Hinds!). 

Warto jednak zwrócić uwagę na istotną zmianę akcentów pomiędzy powieścią a filmem. Nie będzie żadnym spojlerem (całość wyjaśniona jest w pierwszym rozdziale powieści, będącym swoistym prologiem do opowiadanie historii) jeżeli wyjawię, że książkowy Arthur Kipps nie jest tragicznie doświadczonym wdowcem szukającym ukojenia (albo wręcz kontaktu ze zmarłą rodziną), tylko żwawym, szczęśliwym młodzieńcem oczekującym dopiero ślubu z ukochaną. Tym bardziej przeraża z góry zapowiedziany finał. W konsekwencji wersja powieściowa jest znacznie mniej smutna, ale za to bardziej od filmowej przerażająca.

czwartek, 10 września 2020

Robert Cichowlas Opętana 3/10

Zaczyna się jak mieszanka „Egzorcysty” z seventiesowymi filmami katastroficznymi spod znaku różnych „Portów Lotniczych”, by potem skręcić w kierunku znanym z produkcji takich jak „Legion” czy „Gabriel”. Niestety skręt ten nie przypadł mi do gustu (łagodnie pisząc)…


  •  


Początek to standard fare wszelkich klonów egzorcystowych. Córka pilota LOTu, zostaje opętana przez złą moc. Fale zimna, przestawiane meble w pokoju, wypowiadane „chropowatym głosem”,  klątwy grożące wszystkim, że „będą cierpieć”, chodzenie po ścianach etc.

Natychmiast pojawia się Wspaniały Starszy Ksiądz (trochę jak ks. Karras, ale bez krztyny wątpliwości targających znanym z Egzorcysty pierwowzorem) z Sąsiedztwa. Po wstępnej konfrontacji z dzieckiem zaprasza on z Krakowa Jeszcze Wspanialszego I Jeszcze Starszego Księdza (ks. Merrin na miarę polskich możliwości) i obaj duchowni biorą się do rytuału egzorcyzmu. 

Egzorcyzm kończy się katastrofą, młodszy ksiądz ginie, zmiażdżony ciskanymi przez demoniczną siłę meblami, starszy ucieka, nie potrafiąc ani rozpoznać ani podjąć walki z mocą, która opętała dziecko. Radzi on jednak Pelaskim, by udali się do Londynu, w którym rezyduje kolejny Wspaniały Starszy Ksiądz z Polski - egzorcysta najwyższej rangi. Tylko on może pomóc nieszczęsnym.


W tym momencie włącza się moduł katastroficzny - Airbus 320 do Londynu, pilotowany przez Pelaskiego, na pokładzie którego znajdują się żona i opętana córeczka, rozbija się zaraz po starcie. Wiele osób jest straszliwie poranionycho dziwne, nikt w całym samolocie jednak nie zginął. Cierpiące ofiary zostały ulokowane w poznańskich szpitalach.

Kiedy wkrótce dochodzi w Poznaniu do kolejnej katastrofy - czołowego zderzenia dwu tramwajów, w której znowu nikt nie ginie, znowu jednak setki osób są ranne, księża orientują się, że to nie przypadek, że w sprawie macza swe palce Zła Moc.


Londyński łącznik przybywa do Poznania, z Krakowa powraca drugi egzorcysta, dołącza do nich… tak tak, jeszcze jeden Wspaniały Starszy Ksiądz (jedna z ofiar rannych w katastrofie samolotowej) i razem ruszają naprzeciw tajemniczej Mocy…


  •  


OjaCie .... Taka książka mogła powstać tylko Polsce... 


Niezbyt chętnie piszę krytyczne opinie, szczególniej wobec autorów, których twórczość znam i wysoko cenię. Roberta mam prawie wszystkie książki, wiele uprzednich mi się podobało, tym razem jednak zgrzytało mocno. Po kolei zatem :



Było już tyle historii o opętaniach, że autorzy szukają czegoś nowego. Tremblay w „Głowie Pełnej Duchów” dodał formułę reality show, Robert Cichowlas ozdobił zaś znany schemat elementami powieści katastroficznej. I do tego żadnych zastrzeżeń nie zgłaszam. Wszystko jest zgrabne, fajnie się łączy, do tego fachowa konstrukcja z efektownie przeplatającymi się planami czasowymi, i przystępny, reader friendly, styl.

Może i w żadnej chwili fabuła nie wybija się ponad przewidywalną przeciętność, ale generalnie płynie sprawnie i bezboleśnie. Postaci są, jak to w pulpie, papierowe, i, jak to w pulpie, samo to w sobie nie musiałoby stanowić wielkiego zarzutu. No ale ci księża…


Dobrze, każdy autor ma prawo pisać dokładnie to, na co ma ochotę. Ale też każdy czytelnik na prawo do własnej oceny, do własnych emocji. No to przyznam, że mnie ta gromada wyciętych z jednego kawałka kartonu Szlachetnych Staruszków, skromnych, ubogich (ten hostel, którym mieszkają, stare auto !), trochę nieogarniętych  (wiadomość o katastrofie samolotu w Poznaniu do jednego z nich, mieszkającego w Krakowie, docierała dwa tygodnie), zatroskanych wyłącznie dobrem innych ludzi, irytowała w trakcie lektury niemożebnie.

W krajach wolności religijnej fajnie się czyta o mężnych księdzach katolickich. Jednak w kraju opresyjnym, w kraju systemowej  nieprawości kleru jest to dużo mniej przekonujące. Jeśli wybierać przegięcia, to chyba wolę czytać Tomasza Siwca, u którego z kolei każdy bez wyjątku ksiądz to psychopata i pedofil. No, gdyby tak jakiś mściwy duch nawiedził episkopat, szukając zemsty/kary za rozliczne a skrywane przewiny…


A przecież to grono Kochanych Staruszków to tylko połowa problemu…w finale powieści jest już taka fabularna szarża, że brwi same ze zdziwienia w górę podchodzą. Do akcji wkraczają duch watykańskiego egzorcysty (kolejny), duch JP II (sic ! Z kamieniem normalnie, jak ta nie/sławna rzeźba), i … sam Pan Jezus ! A niech mnie jeżeli to miał być trolling polskiego turbo-katolicyzmu to wyszło średnio. A jeśli straightforward to jeszcze gorzej (ten moment, w którym JP II uczy zasad religii Archanioła…).


Tak, że tak - jakby co, to be forewarned - jest ostra jazda w książce. IMO za ostra :-) 



wtorek, 8 września 2020

Artur Pomierny EgoExi 3/10

Pierwsza część (to błąd, że książka nigdzie tego nie podaje!) sagi political science fiction, łączącej zimnowojenny klimat powieści, powiedzmy, Toma Clancy z rozwiązaniami rodem z serialu Black Mirror. Niestety, próba to nieudana.

+

W roku 2038 Rosja najeżdża na Polskę. Na skutek działań wojennych kraj zostaje podzielony na dwie połowy, wschodnia znajduje się pod rosyjską okupacją (polska partyzantka pod przewodnictwem mitycznego Generała naturalnie mężnie walczy z najeźdźcą), a w zachodniej politycy różnych partii spierają się o kierunek dalszego postępowania (jest oczywiście stronnictwo knujące z ruskimi…). 

Wywiady obu stron prowadzą intensywne działania szpiegowskie. Pomocna w tym jest technologia umożliwiająca przenoszenie ludzkiej świadomości pomiędzy ciałami. W taki sposób można stworzyć agenta idealnego. 

Ale to mało, w tle (na razie bardzo odległym, ale spoko, zanosi się na wiele tomów tej opowieści) pojawiają się również…przybysze z kosmosu, obca cywilizacja przyglądająca się działaniom Ziemian.

Na tak zarysowanym planie obserwujemy losy różnych osób, amerykańskich agentów wysłanych w celu nawiązania kontaktu z partyzantką i Generałem, rosyjskich żołnierzy z podmienioną świadomością, wojskowych i polityków obu stron…

+

Cóż, doceniając zalety „EgoExi” - rozmach fabularny, ciekawe pomysły, przyzwoity styl, generalnie jednak jestem na nie…Przynajmniej „jeszcze”  na nie. Po kolei zatem :

Najpierw subiektywnie - jak na moje oczekiwania w powieści jest stanowczo za dużo „political” a za mało „science” fiction. Wyraźnie można odczuć, że Autora kręci geopolityka, do tego współczesna, a nie fantastyka. Ta druga jest wręcz traktowana po macoszemu. 

Owszem, jest główny koncept „egoexi” - przenoszenia świadomości pomiędzy ciałami, ale to pomysł w s-f raczej archetypiczny niż odkrywczy. Przy jego pomocy można dopiero kreować ciekawą historię. Jest, póki co, tylko zapowiedź „X-Filesowych” kosmitów, bo bliższych konkretów brak. Natomiast jest w powieści zaskakująco dużo anachronizmów, zupełnie nie pasujących do klimatu powieści fantastycznej. 

Zacznijmy  od technologii. Paszporty w formie książeczek, pliki papierowej (!) dokumentacji, słuchawki przewodowe - to wszystko patrzy raczej wstecz, niż zapowiada nowoczesne science fiction.

Podobnie działania wojenne, które wyglądają, wypisz, wymaluj, jak z filmów wojennych PRLu (no dobra, są wizualnie efektowne, ale militarnie totalnie anachroniczne  rosyjskie Mechy - wielkie roboty kroczące). 

Tak - political fiction to jest konik Autora, to jest to, co go kręci. Ale proponowane przez niego pomysły też raczej rozczarowują. Po kiego grzyba ta Rosja napada na Polskę ?? Ani zdaniem nie zostało to wyjaśnione, jakie potrzeby miałyby kierować ruskimi. Oczywiście oprócz ich wrodzonej Podłości  i Nienawiści do, równie oczywiście Mężnych, Dumnych i Niepodległych (wszystko z dużej litery) Polaków. I nie, żadnym wytłumaczeniem nie jest tutaj zachowanie Rosji wobec Krymu czy wschodniej Ukrainy - pasjonaci geopolityki mają przecież świadomość, że terytoria te od dwu stuleci były częścią Imperium Rosyjskiego a zamieszkane są w większości przez ludność rosyjską. Żadnej tu analogii nie ma z terytorium NATOwskiej Polski.

Doceniam, że Autor usiłował uniknąć nadmiernej nacjonalistycznej tromtadracji, ale na usiłowaniu się skończyło. Polacy są, jak napisałem, dzielni i dumni, nieustępliwie walczą z ruską swołoczą. Rosjanie, owszem, nie chleją spirtu z butelek, nie są masą tępych mużyków, ale i tak są komiksowo okrutni, podli i nienawidzący polskiej niepodległości.


Fabularnie też jest nie za dobrze. Mnóstwo postaci, spora ich część w podwójnych osobowościach, różne plany czasowe, różne elementy narracyjne - narady polityków, wojskowe odprawy, szkolenie szpiegów, akcje partyzanckie, działania wojenne.    Zapanowanie nad tym chaosem wymaga mistrzowskiej ręki, no a Pomierny mistrzem - jeszcze - nie jest….W rezultacie nie sposób uniknąć wrażenia chaosu, pogłębiającego się w miarę lektury. Porzuceni bez jednego zdania bohaterowie (kim jest Oskar Krupo? Gdzie się zgubił Aleksander Sorokin?), pourywane wątki fabularne (dosłownie prawie ŻADEN nie znajduje jakiegokolwiek rozwiązania!), no nie. I nie - żadnym tłumaczeniem nie jest zapowiedź „kolejnych części”. Tak się wielotomowych sag nie pisze. Przynajmniej część przygód, wydarzeń powinna być autonomiczna dla każdego tomu - mieć rozsądne zakończenie (wtedy „ciągnie się” do kolejnych części bohaterów i Główny Wątek). Pozostawienie całej fabuły powieści w rozerwaniu powoduje, że, kiedy w końcu drugi tom wyjdzie, prawie żaden czytelnik nie będzie pamiętał nic z tego, co do tej pory przeczytał.


Warsztatowo można „EgoExi” generalnie pochwalić. Mimo tak trudnego zadania sceny akcji opisane są zgrabnie i przejrzyście a ogólna narracja jest dość przejrzysta. Niektóre dialogi są kiepskie - do przepisania na nowo, ale nie jest to nadmiernie interesujące. 

Co do kreacji postaci - jeszcze raz daje się we znaki zła konstrukcja fabularna całości. Być może, na Wiekim Planie Powieściowym, to są pełnokrwiści, interesujący bohaterowie, których losem czytelnicy byliby gotowi się przejąć, ale w tym „pierwszym” tomie za mało o nich się dowiadujemy, by nas mieli jakkolwiek zaciekawić. (a już z romantycznym blurbem okładkowym treść książki nie ma prawie nic wspólnego…).


Podsumowując :

  • za dużo pomysłów fabularnych - wojna polsko-rosyjska i EgoExi to aż nadto, tych kosmitów już się chyba nie uda zgrabnie wkleić w akcję,
  • Źle rozplanowana powieść, nie rozwiązująca zawiązanych w niej wydarzeń, nie przedstawiająca odpowiednio dobrze bohaterów.
  • Dobry (choć jeszcze surowy) styl, ciekawe założenia.


Warto, by kolejne części beta-przeczytało jak najwięcej osób - i to osób niezwiązanych z autorem, przede wszystkim takich, które nie będą znały jego planów co do całości opowieści. Obiektywnie oceni tekst „surowiak”, będzie widział, co wymaga uzupełnienia/wyjaśnienia, zmiany.

sobota, 5 września 2020

Paul Tremblay Głowa Pełna Duchów 10/10

Weź pełną miskę „Egzorcysty”, przypraw mocno „Horrorem Amityville” a tak sporządzony przepyszny gulasz podaj na talerzu z „Domu Z Liści” - oto literacki przepis na „Głowę Pełną Duchów” Paula Tremblaya, nowoczesny, super efektowny retelling archetypicznej opowieści o opętaniu. Z tym, że na koniec autor całość „wkusno wypieprza za okno”* i wkręca oniemiałego czytelnika w glebę, przywołując, do granic cytatu, inną mistrzynię literackiej grozy, Shirley Jackson i jej „Wszyscy Mieszkaliśmy W Zamku”.

+

Rodzinie Barrettów nie powodzi się zbyt dobrze. Pan Barrett stracił pracę i od dłuższego czasu nie potrafi znaleźć kolejnej. Środki finansowe rozpaczliwie się kurczą. Na domiar złego starsza z dwu córek, 14-letnia Marjorie, pogrąża się w niepokojących, dziwacznych szatach emocjonalnych. Początkowo straszy młodszą siostrę i rodziców upiornymi historyjkami, traci chwilami kontakt z otoczeniem. Stopniowo jej stan pogarsza się a kolejne ataki są coraz bardziej przerażające. Mamy cały, archetypiczny wręcz, kalejdoskop objawów opętania - bluźnierstwa, wymioty, wspinanie się na ściany i chodzenie na czworakach. 

W końcu, po gwałtownej, krwawej masturbacji („Egzorcysta” kłania się wpół), rodzice po burzliwej dyskusji wybierają nietypowe rozwiązanie - przy współdziałaniu lokalnego księdza (z którym pobożny tata Barrett jest w najbliższej komitywie) decydują się na egzorcyzm. Z tym, że przebieg rytuału ma być…transmitowany w ramach telewizyjnego reality show pt. „Opętanie” (cóż za pomysł !!). Kamery TV mają rejestrować objawy opętania/choroby Marjorie oraz sam egzorcyzm. Rozwiązanie ma dodatkową zaletę -  pieniądze od ekipy telewizyjnej pomogą rozwiązać problemy finansowe rodziny.

No i się zaczyna…Ekipy telewizyjne, kamerzyści, producenci, aktorzy odgrywający scenki, reflektory, mikrofony, kable…  Do tego ksiądz egzorcysta, na zewnątrz zaś protestujący przeciw „świętokradztwu” pobożni parafianie. 

Wkrótce okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Przede wszystkim Marjorie oświadcza siostrze, że jej stan jest udawany, że tak naprawdę nie jest opętana, a swym zachowaniem zamierza wstrząsnąć rodziną. Jednocześnie, jakby potwierdzając jej słowa, narasta napięcie między pogrążającym się w religijnej manii ojcem, wspierającym go księdzem a coraz bardziej sceptyczną wobec całej sytuacji matką (ta wolałaby kontynuację terapii psychiatrycznej córki).

Sytuacja eksploduje w noc transmisji rytuału egzorcyzmu…

+

Ajajaj ! Ale to smaczne (ten gulasz, o którym pisałem we wstępie) ! 

Trudno dziś, w XXI wieku, wymyślić w horrorze coś, czego do tego pory jeszcze nie było, nowe pomysły fabularne, nowe rozwiązania. Twórcy zatem podejmują z czytelnikami post-modernistyczną grę, żonglując znanymi schematami i, wręcz, cytatami fabularnymi, zestawiając je w nowy, niespotykany sposób, spoglądając na nie z nowej perspektywy. Paul Tremblay w „Głowie Pełnej Duchów” gra w tę zabawę absolutnie mistrzowsko.

Obecne w książce fabularne odwołania do klasyki, pop-kulturowe cytaty i inspiracje są w pełni świadome, do granic rozbawienia czytelników. W domu Barrettów nie zabraknie oczywiście kolekcji filmów o opętaniu - wszystkie części „Egzorcysty”, „Paranormal Activity”, „Evid Dead”. Rozliczne frasunki finansowe taty Barretta od razu przypominają George Lutza, bohatera „Horroru Amityville”. Z kolei kręcąca się wszędzie po domu ekipa telewizyjna przenosi znany fanom grozy horror w realia XXI wiecznej telewizyjnej rozrywki. Formuła reality show powoduje, że momentami fabuła zaczyna wręcz przypominać czarną komedię, ale nie dajcie się zwieść, „Głowa Pełna Duchów” jest, koniec końców, naprawdę mrocznym i przerażającym horrorem i kto sobie o tym zapomni, ten dostanie w finale pięścią w dołek, aż mu powietrza zabraknie.


„Głowa Pełna Duchów” jest w tym samym stopniu współczesnym odpowiednikiem „Egzorcysty”, jak „Zła Krew” Zoje Stage jest odpowiednikiem „Omena”. W obu książkach chore dziecięce psyche zastępuje komiksowe demony seventiesów. Ale Tremblay jest w swojej powieści bardziej gniewny - jego powieść to ostry atak, z jednej strony na mass media,  z drugiej na (symbolizowany przez ojca) fanatyzm religijny. Za nieczułość wobec ofiar, za, tak naprawdę rujnowanie życia amatorskich, przypadkowo kreowanych bohaterów, za

pogoń za popularnością i sensacją.


Bardzo świeży koktajl, do tego wybornie napisany. „Głowa” to dosłownie jednodniowa lektura; żywa akcja i lekki styl powodują, ż że strony znikają w mgnieniu oka. Gorąco polecam - tak się pisze horror w XXI wieku.




*cytat z polskiego filmu wojennego „Barwy Walki”

piątek, 4 września 2020

Shirley Jackson Nawiedzony Dom Na Wzgórzu 9/10

„Dom na Wzgórzu, choć nienormalny, opierał się samotnie o swoje pagórki i tulił ciemność w swym wnętrzu. Stał tak już osiemdziesiąt lat i zapewne stać tak będzie przez następne osiem dziesięcioleci. W środku ściany wznosiły się pionowo do góry, cegły przylegały równo jedna do drugiej, podłogi były w całkiem niezłym stanie, a drzwi - dobrze zamknięte. Pomiędzy drewnem a kamieniami Domu na Wzgórzu zalegała głucha cisza, a to, co po nim chodziło, chodziło samotnie”.

+

Eleanor Vance po śmierci matki, którą się samotnie opiekowała,  żyje w użyczonym jej pokoju w domu siostry. Pewnego dnia otrzymuje  zaproszenie od niejakiego doktora Montague, by dołączyć do grupy badawczej, zajmującej się zjawiskami paranormalnymi mającymi miejsce w pewnym od lat opuszczonym domostwie - Domu na Wzgórzu.

Siostra, wraz niechętnym wobec Eleanor mężem odmawiają jej pożyczenia samochodu na wyprawę, ta jednak uważa, że zaproszenie będzie w stanie odmienić jej puste, szare życie, i jest do tego stopnia zdeterminowana, że zabiera samochód bez pozwolenia. Gotowa jest spalić za sobą wszelkie mosty, nie wrócić już do przeszłości i rozpocząć wszystko na nowo.

Po przybyciu do domu czeka na nią reszta ekipy, sam doktor Montague, a także atrakcyjna, wyzwolona Theodora, z którą Eleanor natychmiast się zaprzyjaźnią, oraz Luke Sanderson, aktualny spadkobierca Domu na Wzgórzu, mający nadzorować działania ekipy ze strony rodziny.

Doktor zapoznaje zebranych z ponurą historią Domu, w którym doszło do serii tragedii, śmiertelnych wypadków, samobójstw i przypadków obłędu.

Początkowo pobyt w Domu przypomina wszystkim wczasy. Ładne, choć zaniedbane wnętrza, dobre jedzenie, przyjemna okolica zachęcająca do spacerów. Nawet pierwsze nadprzyrodzone manifestacje, które pojawiają się nocą -  łomotanie w ścianę, nagłe zimno i dobijanie się do zamkniętych drzwi, wydają się możliwe do zaakceptowania.

Kiedy jednak na ścianach Domu pojawiają się napisy, najpierw kredą, potem krwią, „pomóżcie Eleanor wrócić do domu”, między bohaterką a resztą ekipy pojawia się pewne emocjonalne pęknięcie, stopniowo niewielkie, narastające jednak wraz z kolejnymi wydarzeniami. Eleanor czuje się coraz bardziej pomijana, marginalizowana, zaczyna też odczuwać zazdrość wobec flirtu pomiędzy Lukiem a Theodorą. Jej zachowanie stopniowo zaczyna być coraz bardziej neurotyczne, niespokojne. 

Mają miejsce kolejne manifestacje i niewytłumaczone zdarzenia. Nieznana ręka niszczy wszystkie ubrania Theodory, powracają nocne strachy (z absolutnie kultową sceną, kiedy Eleanor nocą kurczowo trzyma rękę Theo, by za chwilę usłyszeć, że jest ona w sąsiednim pokoju).

Do ekipy dołącza nieznośna żona doktora, przekonana o swych talentach spirytystycznych, a w Eleanor narasta głęboki kryzys emocjonalny. Jej zachowani zaczyna niepokoić pozostałych….



+


Pierwsze (i jednocześnie ostatnie) zdanie „Nawiedzonego Domu Na Wzgórzu”, którym rozpocząłem niniejszy raport, to jeden z najsłynniejszych „openerów” w historii całej literatury grozy (główny kontr-kandydat to pierwszy akapit „Zewu Cthulhu” Lovecrafta). Jest tak elegancki, piękny, a jednocześnie niepokojący, jak cała powieść.

To jedna z najważniejszych książek w całej historii gatunku, wzorcowy przykład opowieści o „domu w którym straszy”. O dziwo, potrafi ona czasami rozczarować fanów horroru nakierowanych na bardziej bezpośrednią fabułę, oczekujących raczej fizycznych jump-scare’ów niż psychologicznego napięcia i grozy.

Istota sprawy zasadza się na tym, że „Nawidzony Dom Na Wzgórzu” jest w znacznie większym stopniu psychologicznym chillerem, zgłębiającym mroki i zakurzone korytarze ludzkiego umysłu, niż nastawionym na szok i fizyczne jump-scare’y horrorem, jakiego niektórzy mogliby oczekiwać. Ale Domowi trzeba dać czas, by dojrzał w głowie,  zanurzyć się w jego narracji, rozsmakować w ukrytych w nim tropach, znaczeniach i lękach, bardziej myśleć nad motywami, kierującymi zachowaniami bohaterów, niż samą fabułą.

A też bez przesady - fani klasycznej grozy dostaną swoją porcję hałasów, łomotań, napisów i Zimnych Rączek (ten moment to absolutna klasyka !). Po prostu późniejsi „następcy” Domu (z „Lśnieniem” na czele) - tak podkręciły poprzeczkę shock value, że czasami dzisiejszy czytelnik może poczuć lekki zawód. 

Niesłusznie. Dom bowiem koncentruje się przede wszystkim na psychice bohaterów. A tak naprawdę bohaterki - bowiem Dom to książka właśnie o Elanor Vance. Cóż to w ogóle za kreacja ! Wspaniała, tragiczna postać, jednocześnie budząca współczucie i narastającą (zupełnie jak u pozostałych postaci w powieści!) irytację.

Eleanor po śmierci matki jest niepotrzebna nikomu na świecie, starzejąca się samotna kobieta, stanowiąca wręcz ciężar w domu siostry. Swą ucieczką, zabraniem samochodu pali za sobą wszelkie mosty. Gra o wszystko, jest wręcz skazana na dokonanie w swym życiu rewolucyjnych zmian. Odrzucenie jej przez pozostałych mieszkańców domu jest niczym podpisanie wyroku - od tej chwili Eleanor jest skazana na Dom, jest jego niewolnikiem. (Dokładnie tę samą konstrukcję fabularną odtworzą Robert Marasco w „Całopaleniu” oraz Stephen King w „Lśnieniu” - chyba każdy pamięta Jacka Torrance uśmiechającego się ze zdjęcia w hotelu Overlook).

Zwraca szczególną uwagę relacja Eleanor z Theodorą, podszyta wyraźną nutą homoseksualną. Eleanor nie reaguje na próby podrywu przez Luke’a, sama zaś, źle odbierając swobodne, otwarte zachowanie Theo, zakochuje się w niej, a boleśnie odtrącona pogrąża się w desperacji. 


Może nieco wymagający tytuł, niespieszny, wyrafinowany, ale to jest absolutnie ArcyKanon. KONIECZNIE.


PS.

Powieść ekranizowana była parokrotnie. Jeszcze w latach 60tych zgrabnie i wiernie przeniósł ją na ekran Robert Wise. W latach 90tych powstała znacznie gorsza, wulgarna, nastawiona bardziej na jump stare'y niż psychologię wersja (za to gwiazdorsko obsadzona - Neeson, Zeta Jones, WIlson). Ostatnio na Netflixie pojawił się zaś świetny serial - nie będący ekranizacją samej powieści a opowiadający historię Domu. Warto.

Thomas Ligotti My Work Is Not Yet Done 10/10

W latach 90tych XX wieku Thomas Ligotti pracował w korporacji. Absurdy jej funkcjonowania, nonsensowne „reorganizacje” i dziki wyścig szczurów wzbudziły w nim wściekłość, której dał upust wydając zbiór „My Work Is not Yet Dane”, złożony z tytułowej minipowieści i dwu uzupełniających opowiadań. 

+

Frank Dominio, korporacyjny manager średniego szczebla, podpada swemu przełożonemu, nie chcąc „oddać” mu swego własnego pomysłu racjonalizatorskiego. Stopniowo atmosfera wokół niego pogarsza się, poprzez stopniowe reorganizacje traci pozycję i znaczenie. Do nagonki i zaszczuwania dołączają się  inni, chcący się wkupić w łaski szefa, współpracownicy. Ostatecznie sytuacja zmusza go do opuszczenia firmy. 

Frank poprzysięga zemstę swym wszystkim prześladowcom. Początkowo postanawia, niczym Franz Maurer w Psach „zabić ich wszystkich”. Kupuje pistolety, nóż myśliwski i szykuje się do dokonania biurowej masakry. Licząc się, że sam zginie podczas strzelaniny, postanawia przed zamachem spisać swą historię. I wtedy wydarza się coś dziwnego (weird !). Frank zyskuje szczególne moce, które umożliwią mu dokonanie zemsty w dużo bardziej wyrafinowany sposób.

Wkrótce odnalezione zostają zmasakrowane zwłoki pierwszej ofiary. Policja rozpoczyna śledztwo a niedawno zwolniony pracownik wydaje się obiecującym tropem. Jednak wstępne przesłuchania nie posuwają sprawy do przodu. Ani szef, ani inni managerowie zamieszani w sprawę Franka Dominio zdają się nie widzieć związku pomiędzy nim a morderstwem. Sam zaś Dominio, wydaje się, znika z powierzchni świata…

+

„My Work Is Not Yet Done” zaczyna się jak  korporacyjna czarna komedia w typie Dilberta (wystarczy samo przedstawienie współpracowników/ofiar Franka - są to : „Barry, Harry, Perry, Mary, Kerrie, Sherry i oczywiście Richard”), opowieść szybko przechodzi jednak w brutalny i gwałtowny revenge-slasher. Dominio, niczym demon zza światów, wykorzystując siły mrocznej magii okrutnie morduje kolejne swe ofiary - każda śmierć jest coraz bardziej wyrafinowana i niezwykła, a prowadząca śledztwo policja jest zupełnie bezradna.

Całość historii zmierza do wstrząsajągego  finału prezentującego oszołomionemu czytelnikowi liggottiańską, pełną nihilizmu  i mizantropii filozofię. 

Generalnie „My Work Is Not Yet Dane” to najlepszy sposób na wejście w świat weirdowej grozy Thomasa Ligottiego. Tytułowa mini-powieść, będąc dziełem pełnoprawnym od strony „ideologii” jest  do tego zaskakująco wręcz atrakcyjna fabularnie. Niezmiernie szybka, żywa, pełna makabry i scen grozy akcja, do tego pełna przewrotnego czarnego humoru, energiczny, konkretny (jakby „nieligottiański” ) styl narracji, skupiające uwagę postaci (sic !!! u Ligottiego !) spowodują, że książka powinna spodobać nie praktycznie każdemu fanowi literackiej grozy. Nie przypadkiem została ona nagrodzona Bram Stoker Award. Brak skali w ocenie - 11/10.

Zbiór uzupełniają dwa opowiadania - „I Have A Special Plan For This World” i „Nightmare Network”. Pierwsze opowiada o serii niewyjaśnionych morderstw dokonywanych na wyższych managerach w pewnej korporacji. W drugiej historii wielka firma musi zmierzyć się z tajemniczą Koszmarną Siecią, która swym internetowym wpływem doprowadza pracowników konkurencji do morderczego szału.

Oba opowiadanie są jednak wyraźnie słabsze od historii Franka Dominio (oba 7/10) - więcej w nich jest złości Ligottiego wobec systemu korporacyjnego niż dobrych pomysłów fabularnych. To raczej „fillery” niż samodzielne hity. 

Niemniej, dla samego „My Work Is Not Yet Dane” zbiór jest MUST READ. Bardziej przystępny weird już nie będzie.



PS.

„My Work Is Not Yet Done” nie wyszło jeszcze w Polsce, ale, co ciekawe, wszystkie opowiadania można, (no, przy sporym wysiłku), skompletować w polskich przekładach. Tytułowa powieść wyszła w Fantastyce nr 4/2014, jako „Jeszcze Nie Skończyłem”, w przekładzie Jakuba Małeckiego, „Mam Szczególny Plan Dla Tego Świata” ukazało się w Okolicy Strachu 4/2016, tłumaczone przez Wojciecha Gunię, zaś „Koszmarna Sieć” jest do zdobycia w e-bookowym Magazynie Histeria 5/2016 (tłumaczem również jest Wojtek Gunia). 

Wydanie jednak całości ponownie, razem i z jednolitym przekładem, jest bardzo pożądane. Tak przebojowa (a jednocześnie ważna dla literackiej grozy) pozycja powinna być łatwo dostępna. Już pomijam fakt, że przy odpowiedniej promocji to mógłby być wielki hit wydawniczy. Nie tylko w świecie fanów horroru - wystarczyłoby ładnie wydany tomik sprzedawać przy wejściach do wszystkich biurowych Mordorów. I to mimo faktu, że wizja korporacji w prozie Ligottiego jest karykaturalnie wykrzywiona i  nieco zdezaktualizowana (piszę to jako, powiedzmy „Perry”, od 20 lat pracujący w korpo-strukturze).


#thomasligotti, #weirdfiction, #myworkisnotyetdone

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...