poniedziałek, 31 lipca 2017

Jak zwykle, pokoncertowe wrażenia i przemyślenia.


Występ znakomity - graliśmy jako headliner, główna atrakcja - większość rasy (m.zd. ok. 500 osób) przyszła właśnie na nas. Znakomite brzmienie, o klasę lepsze, niż pozostałych zespołów - wielkie brawa dla Poliego, owszem, na początku trzeba było nieco korygować, ale słychać, że facet na metal we krwi, w mgnieniu oka dźwięk nabierał właściwego kształtu.
Nie wiem, jak wyszło na magnetofonie, ale nawet netowa wrzuta z komórczaka brzmi dobrze (można porównać z Krakowem, gdzie już też było OK, jaka różnica). Gitara masywna, równo z obu stron dajca, bas selektywny, mocny, dźwiękowo tam, gdzie ma być, ani za bardzo na przodzie (nie miesza się z wiosłem), ani z tyłu (nie miesza się ze stopami). Głos bardzo dobrze wyważony i zbilansowany z muzyką. KAPITALNE brzmienie na solówach gitary. Tylko stopy jeszcze trochę do poprawy - było tak dużo basu, że traciła na tym selektywność. Jak Bomba leciał na dwie, to się to raczej czuło na klacie niż słyszało w uszach. Ale generalnie - wypas.
Teraz koncert. Bardzo dobry start - jako jedyni (headliner w końcu, c'nie?) startujemy z intro, i to jest jak zawsze świetny moment, jest półtorej minuty, żeby wszyscy się skapnęli, że Dragon zaczyna granie i mogli podejść.
"Demon Wojny" - brzmieniowo na nim właśnie trwały lekkie korekty soundu, więc gdzieś tak dopiero po 2/3 wszystko było OK, do tego dość wyraźna kapa, ale temperatura koncertu dobra, rosnąca górę.
"Memory" jest już tak mocne, że łeb urywa. Amok taki, ze nawet viovod w środku numeru nie jest w stanie podkręcić atmosfery, od samego początku lecą dwa młyny i do tego  wspólne klaskanie i wrzaski.
Potem przywitanie i zagajka - nieco ryzykowna zagrywa z "kopcem" (kopiec za daleko i za mało obsadzony, by go mogło być słychać - lepiej się dać wyryczeć tym pod sceną), i do tego dość przypadkowo przerwana startującym "Beliarem" - minimalnie szkoda, to to wielki hit i można poryczeć z ludźmi "Beliar" - ale to na przyszłość
"Beliar" - najlepszy moment koncertu. Brzmi świetnie, grany jest świetnie, ludzie szaleją, niesie się wspólnie ryczane "Beliar - sługa diabła", jest doskonale.  Śpiewany także bardzo dobrze - jest mała wykopyrtka w trzeciej zwrotce - już wiem, o co kaman. W DRUGIEJ zwrotce Fred śpiewa jednym cięgiem - "Płonie stos, szyderczy  śmiech" - i potem jest pauza. I tak samo śpiewa w TRZECIEJ zwrotce - a tam właśnie trzeba inaczej - "Płonie stos - i teraz jest pauza - obok drugi człowiek". Takie śpiewanie i jest łatwiejsze (łatwiej powietrza nabrać) i jednocześnie nabija rytm kolejnych linijek.
Ale to szczegół - ogólne wrażenie - miażdżące.
Solo Bomby - zaskakujące - o ile do tej pory to solo to był jeden z highlightów koncertów, o tyle na open airze nam nie do końca posłużył. Nieco spadła temperatura koncertu i już potem na tak pełne obroty, jak na samym początku nie wskoczyła. Chyba wiem, o co chodzi - do tej pory, w klubach, to solo to by moment wytchnienia od potwornego łomotu (nie dość, że od samych przestrzeni ciasnych głośno, to jeszcze mieliśmy kłopoty z nagłośnieniem). Tutaj, gdzie wszystko doskonale brzmiało, solo trochę wystudziło ludzi. Sam Bomba też wspominał, ze mu się nie najlepiej grało.
Generalnie, solo byłoby dobrze nieco skrócić, koncentrując się na najbardziej bajeranckich momentach (kanty, stadionowe klepy, kołowrotek, marsz) - tak 2, 2 i pół minuty.
"Armageddon" - bardzo dobrze wypadła zajawka Freda, kapitalnie "Cervezza" rewelacyjnie numer - ALE tylko do końca drugiej zwrotki. Część instrumentalna to IMO najsłabszy moment koncertu - w pewnym momencie było słychać tylko  klepę Bomby, nieustanne jakby solo Jarka i szukającego się w tym wirze Faziego.
Przemyślałem to głębiej - i oto, co mi wyszło. Wiem, napiszę herezję, Bomba aż się w aucie zapluł, jak mu moje zdanie powiedziałem - ale tak mi wychodzi - "Armageddon" nie działa już koncertowo tak dobrze, jak działał kiedyś. Dokładniej, ta druga część nie działa - bo pierwsza faktycznie jest rewela - ludzie ryczą razem z Fredem "Armageddon" i jest git. Ale "Armageddon" najgorzej wypadł w Wiatraku, w Kwadratach i w Piekarach. Po prostu ta druga część jest niezwykle wymagająca - to prawie dwie minuty nieustannej solówy z ciężko uchwycalnymi motywami "kotwiczącymi" numer. Do tego Bomba nieustannie (również w Piekarach) podkręca tempo.
Można mocnej pogrzebać aranżacyjnie w tej części, żeby lepiej żarła - ale czy nie szkoda w sumie na to czasu ?
Wiem, Fred mnie zabije za sam durny pomysł, ale może by się przymierzyć, żeby ZAMIAST Armegeddona grać "Wieczne Odpoczywanie" ? Numer można tak samo (a nawet lepiej) dedykować Markowi, tak samo jest "śpiewalny", jest sporo prostszy i dla Was, i dla rasy. Jest w nim i "Wieczne Odpoczywanie" i "Szatan, Szatan, krew, rozpusta, płacz". W każdym razie - do przemyślenia.
"Łzy Szatana" - no i gites, że po tym sonicznym koktajlu pojawia się MegaHit, perfekcyjnie wykonany i zaśpiewany - "Łzy Szatana". Drugi highlight koncertu - młyny, świetna zabawa i gorący odbiór. Minimalne "ale" to wyraźne oczekiwanie rasy, żeby numer śpiewać w całości po polsku - jak Fred śpiewa tylko refren, to ludzie się nie orientują i nie startują do śpiewania.
"Fallen Angel" - mały rozgardiasz w zapowiedzi się wkradł - numer poleciał generalnie nieźle, no, była też bombowa kapa, ale w zasadzie zatarta, nie rzuciła się w ucho. Nowy aranż gitary dał sporo powietrza do tej najszybszej części i sporo lepiej to brzmi. Również tu (Fred mnie naprawdę zabije...) lepiej by wypadł polski tekst, choć z racji szybkiego napierdolu i braku wspólnych zapiewań nie jest to tak istotne, jak we "Łzach".
"Szymon Piotr" - bardzo dobrze wykonany, doskonale brzmiący. Kolejny bardzo mocny punkt sztuki. Żadnych pytań, tylko brawa.
Mały problem, jaki zauważam, to bardzo duża koncentracja materiału z Fallen - gramy pod rząd trzy megawymagające wałki - w sumie 20 minut progresywnego death thrashu. Bardzo dobrze, że będzie balladka, bo już wyporność festiwalowa jest na granicy. Może warto jednak na przyszłość jakieś zmiany tutaj lekkie przemyśleć.
"Spell Of Recollection" - już pisałem, ale nigdy dość powtórzeń - nie miałem racji, "walcząc" z balladką. Ona znakomicie wypada koncertowo - i odetchnąć można po jazgocie i jest ciężar w środku. Na krótkie show to za mało mamy na nią czasu, ale na full wersji - rewelacja. Wykon perfekcyjny.
"4WDW" - naturalnie wchodzi po balladzie i z powrotem rozpędza koncert.
"Siedem Czas Gniewu" - :-) Jakoś czułem w majtkach, że nie będzie źle :-) Było nie tylko nieźle, ale wręcz dobrze. numer wystartował dość znienacka - ale to wypadło bardzo dobrze, jak Jarek zaczął ten smolisty riff. Potem dobrze, równo, ze świetnym brzmieniem, bez przygód specjalnych muzycznie. Wokalnie tam Fredowi się zdarzyła obsuwa, ale do przeżycia, kapela przez to nie wyleciała, a jak muzyka  idzie równo, to wokal zawsze się "dogoni". Odbiór bardzo dobry.
"Song Of Darkness" - to jest megohicior ! On rewelacyjnie brzmi, rewelacyjnie gibie, i rewelacyjnie go gracie. Mniam.
"Wierzę" - zastąpienie "radyjka" NDCem ciekawe, ale nieco dezorientujące rasę - w sumie nie wiedzieli, co się dzieje i dopiero jak poleciał główny riff, to się ludzie odnaleźli. Ja bym może wolał, żeby po NDCu było jeszcze radyjko, bo to logiczne wejście w utwór - ale to jak chcecie. Wykonane bardzo dobrze, zaśpiewane REWELACYJNIE (wszystkie "wierzę" w punkt), przyjęte również bardzo dobrze.
I już po wszystkim. Bardzo dobry występ, bardzo dobrze przyjęty - tylko tak dalej. Odczuwalne oczekiwanie ludzi na :
- polskie teksty
- nowe numery


Wnioski :
1. Poli rządzi - wart jest swych pieniędzy, bo brzmienie było rewelacyjne. Nie musiałem już myśleć, co powinno być lepiej, a co inaczej,
2. Jakby Armageddona zastąpić Wiecznym Odpoczywaniem to by koncert na tym zyskał,
3. Jakby po Łzach od razu grać Szymona, po nim zamiast Fallen Angel, Wierzę, a Fallenem zamykać koncert, to by też było oks, bo jednak napierdol na koniec wymiata,
4. Łzy dobrze w całości śpiewać po polsku
5. solo Bomby warto skrócić
6. Warto ASAP do setlisty włączyć coś nowego - ludzie są na to gotowi i już się zaczynają dopominać


tylko tak dalej :-)


Galfryd

środa, 26 lipca 2017

Terry Pratchett Kolor Magii 10/10

Absolutna klasyka, chyba najwybitniejszy reprezentant nurtu humorystycznego w literaturze fantasy, wspaniała zabawa i przygoda czytelnicza.




Losy pierwszego w świecie Dysku turysty - agenta ubezpieczeniowego Dwukwiata splatają się z losami nieudanego maga Rincewinda. Obaj wpadają w wir szalonych przygód, co i rusz uciekając czyhającej na nich ŚMIERCI. Najpierw umykają z pożaru, jaki ogarnia stołeczne miasto Ankh-Morpork na skutek skutecznej sprzedaży przez Dwukwiata polisy ubezpieczeniowej. Następnie bohaterowie natrafiają na świątynię zapomnianego a Mrocznego i żądnego ofiar bóstwa. Mimo że ŚMIERĆ idzie za nimi krok w krok, nie potrafi ich jednak dopędzić, a wir przygód rzuca ich do smoczej góry - Zmokbergu. Ucieczka ze szponów smoków prowadzi Rincewinda i  Dwukwiata do położonego na Krańcu Świata (dosłownie - świat Dysku jest płaski jak talerz) królestwa Krull.
Tak, również w tym królestwie bohaterom grozi natychmiastowa ŚMIERĆ, ci,  po raz kolejny jednak, drwiąc z Losu i Śmierci, uciekają "pojazdem kosmicznym" zbudowanym przez Krullian.
Akcja zostaje zupełnie znienacka przerwana - jej dalszy ciąg ma miejsce w drugim tomie - "Blacku Fantastycznym"




Pratchetta można czytać raz za razem. Opętańcze tempo przygody, rewelacyjni bohaterowie, poczucie humoru godne Monty Pythona a do tego pełna świadomość konwencji. Pratchett łączy w swej powieści wierność kanonom przygodowej fantasy z kapitalną parodią gatunku. Jeżeli ktoś uważa, że "Shreck" to szczyt możliwości połączenia fantastyki z humorem, koniecznie niech wejdzie w Świat Dysku - najlepiej chyba właśnie od "Koloru Magii" rozpoczynając. Świetna zabawa i ubaw po pachy -  10/10

poniedziałek, 24 lipca 2017

Guy N. Smith Zew Krabów 4/10

Guy N. Smith      Zew Krabów         4/10


Co do zasady jestem sympatykiem i twardym obrońcą prozy Guya N. Smitha, ale przy piątej części krabiego cyklu - "Zew Krabów" - wymiękłem. "Zew Krabów" jest, niestety, FATALNY.


W ramach większego cyklu spotkać można sequele, prequele, poboczne standalony - Guj w piątej części Krabów wprowadził natomiast swoisty nowy podrodzaj - nazwę go "suplementem". Otóż "Noc Krabów" stanowi uzupełnienie (sic!) pierwszej części - "Nocy Krabów". Akcja "Crab Moon" (oryginalny tytuł "Zewu Krabów") toczy się równocześnie z fabułą "Nocy Krabów" (zdarzają się nawet sceny powielone !) i koncentruje się na leżącym w pobliżu akcji "Nocy" campingu "Blue Moon". Gdy rozpoczynają się ataki Krabów, parking ten (pełen turystów!!!) zostaje przez wojsko, Bóg jeden wie dlaczego (kwarantanna?) zamkniety, a stłoczeni na nim ludzie wystawieni na ataki potworów.
Na campingu śledzimy losy paru osób - zamożnego właściciela, strażnika lowelasa, szukającej romantycznej przygody Matki Brytyjki czy też pewnej nimfomanki (Smith często wprowadza do swych książczynek postaci niewyżytych seksualnie dam, by ich erotyczne przygody zapewniły konieczną w pulpie dawkę wulgarnego seksu). Niektóre z tych postaci giną, niektórym udaje się ocaleć, w tle zaś ich przygód prof. Davenport toczy, znany już z poprzedniej powieści, bój z Krabami. Kto jest zatem zainteresowany zakończeniem - niech sięgnie do "Nocy Krabów", "Zew Krabów" jako suplement, wcale się nie kończy. Serio - mam wrażenie, że Smith miał wykreowane parę postaci i w wolnej chwili pomieszał nimi trochę na nadmorskim kempingu, aż mu się "nowa powieść" urodziła...


Zacznę od tego, że podstawowe założenie fabularne książki jest tak przerażająco głupie, że aż się papier marszczy - nie sposób tego czytać bez irytacji. Jako, ze istnieje ryzyko ataki Krabów na przepełniony kemping - zamykamy wszystkie wyjazdy z tegoż kempingu (pod groźbą uzbrojonego i gotowego do strzelania wojska). Wielka Brytania nie posiada również żadnych helikopterów, by spróbować ewakuować skazanych na śmierć turystów, no a że armia nie potrafi niczym pokonać Krabów, to już wiemy z lektury całego cyklu.


Wśród nielicznych, przyznaję, zalet prozy Smitha jest zwięzłość jego historyjek, koncentracja na pędzącej akcji i eskapistycznej zabawie w stylu Grand Guignol. Określiłbym wręcz prozę Smitha zwięzłym angielskim zwrotem "cut the crap". Niestety, o ile zatem "Noc Krabów" była jak najbardziej "cut the crap", o tyle w "Zewie Krabów" pozostał wyłącznie "crap". Książka jest zupełnie niepotrzebnym, rozwlekłym, pozbawionym napięcia, tempa a i elementarnego sensu dodatkiem..


Niczym truskawka na torcie czytelników straszy do tego wszystkiego makabrycznie słabe tłumaczenie. Pewnie, fatalny przekład to w zasadzie trademark Phantom Pressu, ale tym razem tłumacz przekroczył wszelkie poziomy niekompetencji. Już nawet pal sześć elementarne błędy merytoryczne ("fish&chips to nie są "ryby i chipsy" pls !), choć imię ich Miljon, ale o stylistyczną niegramotność tłumaczenia. Naprawdę momentami podczas czytania mogą krwawić oczy, patrząc na bój, jaki toczy tłumacz z poprawną polszczyzną.


Podsumowując - jak zwykle u Smitha - prostacki styl i fabuła, za to po raz pierwszy -  nuda, i katastrofalny pomysł na książkę. Wszystko to, niestety, poza granice rozbawienia ze "złej literatury". Uwzględniając plusy za pulpowość, za Kraby jako takie (wyjątkowo ich mało tym razem), i nawet punkt za samo nazwisko - wyszło mi  ledwie  4/10 (tak naprawdę winno być 2/10...). Zdecydowanie należy unikać - czytać tylko do kompletu "krabiej" sagi.


PS.
BTW - wyjaśniła się "zamieniona" numeracja Phantom Pressu - wydawca zdecydował, by część główna (Noc Krabów) oraz dodatek (Zew Krabów) były wydane jedna po drugiej.

niedziela, 23 lipca 2017

Zbigniew Nienacki Ja, Dago 10/10

Szokująco dobra książka - niemal zupełnie, a bardzo niesprawiedliwie, zapomniana. Trochę pewnie miał na to wpływ czas jej powstania, trochę osoba Autora, trochę zaś jej momentami skandalizująca treść.
Powieść rozpoczyna się w momencie, kiedy do terytorium Sklavinów leżącego za rzeką Viaduą (Odrą) przybywa z Zachodu samotny jeździec - Dagobert, zwany Dago. Jego celem jest, krótko a żwęzłowato, zdobycie władzy w tej krainie. W miarę podróży, przeżywając  kolejne przygody - pułapkę żądnych złota przewoźników,  walkę z niebezpiecznym szaleńcem zwanym Smokiem, potyczki z wojskami władającej krainą w imieniu wypędzonego męza księżny-  zbiera on wokół siebie Drużynę - najpierw byłego mnicha Herima,  woja Zyfika,  i wojów z rodu Lestków (Lechitów). Przyjmuje on, jako swój, ich symbol - Białego Orła na czerwonym tle i, otrzymawszy od uwolnionego z niewoli księcia Popiołowłosego (Popiela) tiarę książęcą, ogłasza się Piastunem (opiekunem) wszyskich ludów żyjących na ziemiach Sklavinów.
Jednocześnie poznajemy wcześniejsze losy Dagona, od momentu jeg urodzenia w sklavińskim plemieniu Spalów, poprzez wypędzenie go, jako "dziecka olbrzymów", opiekę i wychowanie przez swą ciotkę/kochankę Zely, następnie zaś podróż na ziemie Estów (Prusów) do portu Druzo,  przyłączenie się do napadających na Druzo Ascomanów (Wikingów), podróż do grodu Byzisa (Bizancjum) i pobyt na dworze tamtejszego cesarza, ostatecznie zaś misję szpiegowsko-dyplomatyczną, z którą cesarz wysyła do do państwa Franków (cesarstwa niemieckiego). To stamtąd, unikając zdrady i śmierci, Dago uchodzi na wschód, na ziemie sklavińskie, by swój rodzinny kraj uczynić tak silnym, jak poznane przezeń imperia,  z samym sobą jako władcą tegoż kraju.

Mimo spokojnego, przypominającego nieco opowiadanie legendy, tempa narracji, rozmach akcji zapiera dech w piersiach. Naprawdę, zachwycająca, znakomita powieść,  płynnie łącząca elementy historyczno przygodowe w stylu Bunscha czy Kraszewskiego z howardowskimi opowieściami o Conanie. Właśnie Conana, siłacza, wojownika, wodza i władcę, najbardziej przypomina Dago. Do tego okrucieństwo opowieści, amoralność, zmiany fabuły a i ostre sceny erotyczne powinny przypaść do gustu miłośnikom "Pieśni Lodu i Ognia".
 Zastanawiając się nad przyczynami jej małej popularności przychodzą na myśl trzy zagadnienia.
Po pierwsze - powieść wyprzedziła swój czas. W momencie jej powstawania  (lata 89-90) modne były międzynarodowe techno-thrillery w rodzaju Bourna, a nie duma z historii własnego kraju czy fantasy historyczne.
Po drugie - kontrowersjie wokół postaci Autora. Nienacki kojarzony był z obozem PRLowskiej władzy, przełom ustrojowy skazał praktycznie na niebyt tego rodzaju artystów.
Po trzecie zaś - powieść jest adresowana do Bardzo Dorosłych czytelników. Przede wszystkim  pełno w niej ostro, na granicy wręcz pornografii, opisanych scen erotycznych (doświadczenie zdobyte przez Nienackiego przy "Skiroławkach"). Podobnie sama fabuła  - głównego bohatera powieści trudno nazwać pozytywnym czy dobrym - potrafi być on okrutny, gotów do zdrady, jest pełen żądzy władzy i amoralnego nihilizmu.
Dopiero dziś, w erze popularności "Gry O Tron" cykl powieściowy taki, jak "Dagome Iudex" może zostać sprawiedliwie doceniony.  Jestem absolutnie zaskoczony i już czekam na lekturę kolejnego tomu. Polecana gorąco wszystkim fanom powieści przygodowych oraz fanom fantasy, zwłaszcza tym spod znaku Howarda, Martina czy Abercrombiego - bezdyskusyjne 10/10

czwartek, 20 lipca 2017

Jacek Komuda Imię Bestii 5/10

Z zasady staram się nie narzekać na czytane książki. Cieszę się zawsze na nowe światy, nowe przygody, doceniam pracę Autorów włożoną w pisanie - jest nie całkiem fair bluzgać jadem na efekt czyjegoś wysiłku. Zwłaszcza staram się oględnie podchodzić do Autorów debiutujących lub mniej znanych - autorom już znanym i popularnym krytyczne wyrzekanie w necie w niczym nie zaszkodzi.
Jacek Komuda jest pisarzem bardzo znanym, popularnym, o ugruntowanej pozycji i wiernej grupie fanów -więc mój zawód jego książką "Imię Bestii" i wiążąca się z tym krytyka


Kupiłem i czytałem "Imię Bestii" jako typową lekturę wakacyjną - trzon akcji toczy się w uroczym francuskim Carcassonne, w którym spędziłem tego roku część wakacji, stąd też zaopatrzyłem się w tę książkę, by móc ją, trochę jak fani Dana Browna przeczytać a miejscu.
W ogóle chwilę zastanawiałem się, czy "Imię Bestii" mieści się w kategorii literatury grozy. Blurb reklamuje ją, z nieznośną tromtadracją, jako polskie "Imię Róży" (sic!), treść dwu głównych opowiadań (bo książka to zbiór trzech krótszych historii) oscyluje pomiędzy historycznym thrillerem a fantastyką, no ale jednak fantastyka ma zdecydowanie wymiar niesamowity, stąd też ostatecznie uznałem, że jest na nią miejsce w naszej grupie.


Bohaterem "Imienia Bestii" jest postać rzeczywista, Francois Villon, żyjący w późnym średniowieczu poeta i awanturnik. W pierwszym opowiadaniu - "Diabeł Z Kamienia" prowadzi on śledztwo dotyczące serii  morderstw odtwarzających szczegółowo wydarzenia na zaginionej w paryskiej Katedrze Notre Dame płaskorzeźbie. Sprawa ma podłoże mistyczno - wolnomularskie, z pomysłem mocno zaciągniętym z Alana Moore i jego wspaniałego "From Hell" - zgrubnie rzecz biorąc chodzi o stworzenie ciągu magiczno-mistycznego mającej na celu powstrzymanie upadku Średniowiecza i nadejścia Renesansu (wiem, brzmi lekkopółśrednio, ale tyle zrozumiałem z wakacyjnego czytania).   5/10
Trzon książki stanowi tytułowa minipowieść. Villon, tym razem w Carcassonne, ponownie zaangażowany jest w prowadzenie śledztwa, tym razem mającego wyjaśnić szereg tajemniczych i pełnych grozy wypadków (wybuch pożaru w zakładzie ludwisarskim, zerwanie wielkiego dzwonu, eksplozja baszty prochowej itp.), w których ginie szereg mieszkańców miasta. Przed każdą katastrofą na murach miasta pojawia się rzymska cyfra, a w okolicy kręci się tajemniczy garbus. Ponownie w tle jest Wielki Spisek w który zamieszani są  neo-katarzy ( w końcu jesteśmy w Langwedocji), satanista-pedofil z bandą rzezimieszków, znana Villonowi prostytutka i zamknięty od półwieku w odciętej od świata celi mnich. Jego celem jest życie wieczne, zemsta neo-katarów i osłabienie ducha wiary chrześcijańskiej (wiem, brzmi lekkopółśrednio....a, to już było).  6/10
Trzecie opowiadanie jest tak nędzne, że aż się pisać nie chce.. niektórzy ludzie po samobójstwie przemieniają się w anioły (sic!), jedną anielicę Villon pozbawia skrzydeł (obcinając je siekierą...) i obwozi w klatce jako jarmarczną atrakcję.   2/10


Przyznaję, mocno się zawiodłem na "Imieniu Bestii". Pomijam katastrofalne końcowe opowiadanie - jakąś wątłą, potężnie irytującą czytelnika metaforę, ale dwie zasadnicze historie też są srodze przeciętne. Najbardziej mnie raził odczuwalny brak zaangażowania Autora w opowiadaną historię - tj. w fabułę, narrację. Mnóstwo energii poświęcone jest scenografii, ze szczególnym uwzględnieniem wyjątkowo odrażająco opisywanego Średniowiecza - smród, brud, umysłowa i fizyczna ohyda - takie  turbo-Imię Róży w wersji filmowej. Komuda napawa się wręcz tymi opisami, co parę stron starannie opisując kolejne obrzydliwości.
Za to główna oś opowiadanych historii kuleje. Owszem,  pisze Komuda sprawnie i lekko. Jedna zbrodnia goni drugą, Villon energiczne odkrywa kolejne elementy Złowrogich Spisków - a czyta się to po wakacyjnemu - szybko i bezboleśnie, ale odnosiłem wrażenie pewnej pretekstowości - jakby sam Autor niezbyt poważnie traktował wymyślane przez siebie historie. Ot, taka typowo wakacyjna rozrywka, do szybkiego zapomnienia.


Zasadniczo niestety nie polecam.   5/10

środa, 19 lipca 2017

Guy N. Smith Odwet 6/10

Czwarty tom smithowego cyklu o krabach to powrót do klimatów przygodowego sci-fi w rodzaju filmu "Them" czy opowieści o Godzilli.
Akcja, po pacyficznych "Kleszczach Śmierci" wraca na wyspy brytyjskie. Kraby atakują zarówno wschodnie, jak i zachodnie wybrzeże Anglii, pojawiają się tez ponownie z szkockim Cranlarich. Co gorsza, okazuje się, że tym razem przystosowały się one do życia w słodkiej wodzie (koniec z Tajnymi Podziemnymi Tunelami łączącymi morze z jeziorami - patent z "Powrotu Krabów" :-) ). Powyższe oznacza, że Kraby mogą zaatakować (i atakują!) praktycznie w każdym miejscu Wielkiej Brytanii. Do walki z zagrożeniem staje, znany z poprzednich części, Cliff Davenport. Jego badania wykazują, że wszystkie Kraby są zarażone śmiertelną chorobą (Smith nie może się do końca zdecydować - niby pisze o nowotworze, ale w kontekście  choroby zakaźnej). Powoduje to nieustanny ból i morderczą wściekłość atakujących skorupiaków.
Wobec odkrycia prof. Davenporta ludzkości pozostaje zatem po prostu poczekać, by agresorzy - niczym w Wojnie Światów, poumierali na śmierć. I w sumie do czekania i notowania poszczególnych krabich ataków sprowadza się oficjalny plan "walki z Krabami".
Kraby zaś atakują -  czasem kameralnie (cała grupa krótkich, ciętych scenek obyczajowych kończących się atakiem Krabów i śmiercią bohaterów - a to orgietka bogatej młodzieży z kąpielą na waleta w rzece, a  to wspólne wędkowanie ojca i syna, a  to w końcu nowy właściciel Cranlarich obchodzący okolice swego jeziora), a czasem spektakularnie (atak na zatłoczoną plażę, zawalenie mostu w Londynie, atak w tunelu na East Endzie).


Niby wszystko jest OK, niby ataki Krabów wciąż widowiskowe, nadto szokuje brutalność Smitha wobec swych bohaterów, (seryjnie w masakrach giną dzieci - makabryczna scena na plaży czy równie okrutna w płonącym tunelu East Endu), nawet sam Davenport nie uniknie ran - ale wszystko to jest dość przewidywalne i wtórne. Dodatkowo wszystko ciągnie się dłużej, niż w poprzednich częściach - Smith wraz z latami 80tymi zwiększył bowiem o jakieś 25 % objętość swych tomików.
Irytujący jest też fakt, że zachowanie kolejnych ofiar krabich ataków nie pozostaje w żadnej relacji z ogarniającą całą Wielką Brytanię apokalipsą. Świat się wali, Londyn płonie, media trąbią o zagrożeniu, a coraz to kolejni bohaterowie spacerują, kapią się, wędkują etc. - i w każdej chwili atak Krabów jest dla nich takim zaskoczeniem, jakby o niczym nie wiedzieli.
OK - jeśli kogoś bawiły wcześniejsze tomiki, to czyta się nadal z zadowoleniem, ale, no, bez szału - nawet uwzględniając smith-faktor. 6/10

poniedziałek, 17 lipca 2017

Ring Koji Suzuki 9/10

Historię opowiedzianą w "Ringu" zna chyba każdy miłośnik grozy, więc tylko dla zgrubnego przypomnienia :

Seria niewyjaśnionych śmierci nastolatków budzi zainteresowanie tokijskiego dziennikarza (tak - w książce bohaterem jest mężczyzna) Asakawy. Śledztwo prowadzi go do górskiego domku campingowego, gdzie młodzież spędzała weekend. Znajduje tam tajemniczą kasetę video która zawiera serię niewyjaśnionych, ponurych wizji i końcową klątwę - zapowiedź śmierci, dokładnie po tygodniu od godziny odtworzenia, każdego, kto ją obejrzał.
Asakawa wciąga do śledztwa swego przyjaciela, Ryiujego, który również ogląda kasetę. Teraz obaj mężczyźni rozpoczynają wyścig z czasem. Odkrywają, że zapis na taśmie to przekaz mściwego ducha - tragicznie zmarłej Sadako Yamamury. Teraz mają obaj 6 dni na odkrycie historii życia Sadako i sposobu na ucieczkę od klątwy.
Gdy, do dość żmudnym dochodzeniu, odnajdują ukrytą studnię, w której leżą kości Sadako, wydowywają je i oddają im cześć, wydaje się, że klątwa została przerwana, mija bowiem wyznaczony czas, a Asakawa nadal żyje. To jednak nie koniec - powieść bowiem, identycznie jak film, ma słynny Końcowy Twist...

Jak widać, literacki pierwowzór jest bardzo zbliżony do filmowej adaptacji. Co jednak ciekawe, zmiany, jakie wprowadził do fabuły reżyser filmu, Hideo Nakata, usprawniają opowiadaną historię.
Po pierwsze, Nakata poprzez zamianę relacji głównych bohaterów z przyjaciół, na żonę i byłego męża, bardzo poprawił psychologię postaci i wiarygodność ich zachowań. Po drugie - podrasował i "posprzątał" treść upiornego filmu. Po trzecie - uwypuklił rolę Studni, tak ważną w całej opowieści. Wyregulował też wątek historii Sadako, w książce momentami mętnawy i nieco chaotyczny, wyrzucił z niego zbędne elementy (w tym dziwaczny koncept hermafrodytyzmu Sadako), last but not least (oj nie!) - na finał przygotował jedną z najsłynniejszych i najbardziej szokujących jump scenes w historii kina grozy (naprawdę, jak to pierwszy raz oglądałem, samotnie wieczorem, ciary mnie przeszły) - Film odpuścił też apokaliptyczne zakończenie książki, koncentrując się na  bardziej klasycznym ghost story - ale to ocena może byc różna, bowiem kocenpt Suzukiego, dotyczący "rozsiewania się wirusa" ma też swój urok.

Suzuki miał fantastyczny pomysł, by klasyczną opowieść o mściwym duchu wpleść we współczesną technologię. Od blisko 20 lat filmowa adaptacja "Ringu", jej niezliczone sequele, prequele, remaki, komiksy, gry, itp cieszą się niesłychaną, zasłużoną popularnością. Książka. które spowodowała taką popkulturową nawałnicę zasługuje na miano "instant classic" i pozycję we współczesnym kanonie literatury grozy. 9/10 ( -1 punkt za drobne wady o których pisałem powyże; powieśc traci też nieco tempo po połowie) .
Polecana bez wyjątku każdemu wielbicielowi grozy. Rasowa, świetnie napisana i genialnie pomyślana książka.

wtorek, 11 lipca 2017

Guy N. Smith Powrót Krabów 7/10

Trzecia część krabiej sagi, "Powrót Krabów" (oryg. "Origin Of The Crabs") to prequel całego cyklu. Wbrew oryginalnemu tytułowi powieść niespecjalnie wyjaśnia "pochodzenie" krabów - coś tam półgębkiem wzmiankuje ruskie eksperymenty nuklearne - ale jest interesująca poprzez zmianę scenerii oraz ogólnego klimatu opowieści.
Fabuła "Origin Of The Crabs" toczy się w małej szkockiej miejscowości Cranlarich, nad brzegami słonego (sic!) jeziora Loch Merse (tak, Guy wymyślił Tajny Podziemny Tunel łączący jezioro z morzem - brawo on!). Miejscowy lord, żądny tylko pieniędzy brutal zamienia swą posiadłość w ekskluzywny teren łowiecki.  Wkrótce odkrywa on, że nad "jego" jeziorem pojawiły się - no jasne, Kraby, które zeżarły na dzieńdobry parę osób ze służby. Lorda dręczy dylemat znany ze "Szczęk" - czy, ujawniając zagrożenie, zaszkodzić powodzeniu swego budowanego z trudem imperium łowieckiego, czy też udawać niewiedzę i liczyć, że Kraby same sobie pójdą precz.
Lord naturalnie wybiera przemilczenie, co powoduje kolejną serię ataków Krabów i zgonów tak jego gości jak i personelu.
Podejmowane własnym sumptem próby usunięcia Krabów (obrzucenie jeziora podwodnymi ładunkami wybuchowymi) tylko pogarszają sytuację, potwory są bowiem (jak wiadomo) praktycznie niezniszczalne, za to, rozwścieczone, przypuszczają kontratak, w którym kompletnie niszczą rodową posiadłość lorda oraz wybijają resztę jego służby.
Jako, że mamy do czynienia z prequelem, jasne jest, że Ostateczna Walka, do której staje zdesperowany lord oraz brat jednej z ofiar Krabów, nie zakończy się powodzeniem...

Jak wspomniałem, główną zaletą "Origin Of The Crabs" jest zmiana tonacji opowieści. Zamiast znanej z poprzednich części wybuchowej mieszanki "Szczęk" i Godzilli otrzymujemy opowieść bardziej zbliżoną to tradycyjnego horroru.  Odpowiadają za to  - mroczne szkockie jezioro, bagniska, snujące się nocą mgły i kolejne znikające ofiary Krabów. To miła odmiana. Również nihilistyczny, ponury finał powieści jest na plus. Oczywiście to wciąż "Krul" Guy N. Smith, wciąż trudno czytaćje książczynki na poważnie, ale zabawa naprawdę wciąż udana.   5/10 plus 2 extra punkty - jeden za szkocką niesamowitość i, jeden, oczywiście, za nazwisko :-)    łącznie - wiadomo 7/10

poniedziałek, 10 lipca 2017

Edith Wharton Duchy I Ludzie 7/10

Edith Wharton , autorka tak znanych powieści, jak „Wiek Niewinności” czy „Ethan Fromme”, pisywała również znakomite, utrzymane trochę w duchu Henry Jamesa (z którym była zaprzyjaźniona) opowiadania niesamowite. Zebrane i wydane w zbiorze „Ghosts”, w 2008 roku wydało nieocenione C&T w swej Bibliotece Grozy.
Opowiadania Wharton to coś więcej niż konwencjonalna groza, to literatura przez wielkie L.
Każda historia – prawie zawsze oparta o pojawienie się tzw. „ducha” (stąd tytuł zbioru), ma swe życie wewnętrzne, świetnie zarysowany kontekst obyczajowy, pogłębioną psychologię postaci. Od strony „zjawiska niesamowitego” nowele te mogą również nieco przypominać krótkie opowiadania Ambrowe Bierce’a, wydane przez C&T w zbiorze „Nadprzyrodzone”, ale jeśli Bierce ledwie opisywał manifestację ducha, to Wharton rozbudowuje każdorazowo pełne napięcia wewnętrznego relacje między bohaterami swych opowiadań. Czytając je można się przenieść do świata amerykańskich wyższych sfer, poznać dławione konwenansem namiętności bądź  wydobyć z mroku ponure tajemnice.

Parę słów o każdym opowiadaniu
 
„Dzwonek Garderobianej” – romans pozamałżeński terroryzowanej przez brutalnego męża żony i interweniujący w obronie swej pani duch zmarłej garderobianej  7/10
„Oczy” – ilekroć bohater opowiadania próbuje swe cyniczne życie zmienić na lepsze, próbuje zachowa się godnie i właściwie, zaczyna być prześladowany przez pokazującą mu się parę starych, ponurych, cynicznych oczu  6/10
„Później” – opowiadanie nieco w stylu „Ucieczki Na Wieś”. Młode małżeństwo kupuje elegancką posiadłość i zamieszkuje w nim, pozostawiwszy za sobą zgiełk i wir wielkiego miasta, gdzie mąż prowadził udaną karierę zawodową. Nie wszystko jednak jest tak wspaniałe, jak się na początku wydawało – pieniądze na nabycie domostwa małżonek zdobył, oszukując i w konsekwencji doprowadzając do ruiny i samobójstwa, partnera biznesowego.  Za zbrodnię czeka kara.    8/10
„Kerfol”  - być może najbardziej creepy z wszystkich opowiadań. Ponownie historia niewierności małżeńskiej. Stary, okrutny mąż, podejrzewa młodą żonę o romans z czarującym sąsiadem. Odcina ją od kontaktów towarzyskich, uniemożliwia dalsze spotkania z sąsiadem (w sumie dziwnym nie jest…) Dodatkowo, w akcie brutalnej przemocy morduje on, raz za razem, psy, które kobieta kupuje, by jakiekolwiek żywe stworzenie dotrzymywało jej towarzystwa. Za tę zbrodnię przyjdzie mu odpokutować – zgodnie z regułami gatunku, w rozbłyskującą błyskawicami, burzową noc.  8/10
„Triumf Nocy” – też wyjątkowo ponura opowieść. Narrator trafia w środku zimowej nocy do bogatego domostwa, gdzie zamożny, przeuroczy wujek otacza opieką swego chorego siostrzeńca. Ten z kolei z wdzięczności zapisuje w testamencie  swój majątek wujowi. Jak się okazuje, to nie jest dobry pomysł….  8/10
„Panna Mary Pask” – łagodniejsza opowieść, w której bohater trafia do opuszczonego domostwa, gdzie długo rozmawia na temat samotności i umierania za życia, z, jak się potem okazuje, zmarłą właścicielką. Czy jednak naprawdę zmarłą ? Fajnie zakręcony twist końcowy – 6/10
„Oczarowany” – znowu ponura historia, ocierająca się o wampiryzm, gdzie porzucona przez mężczyznę, zmarła dziewczyna, nawiedza go po swej śmierci i wysysa siły życiowe – 7/10
„Pan Jones” – duch zarządcy nieruchomości wywiera przemożny wpływ na służbę i kolejnych właścicieli  7/10
„Ziarnko Granatu” – nowela silnie inspirowana  „Ligeią” Poego –  gdzie zmarła pierwsza żona wciąż, mimo śmierci, nie pozwala mężowi na nowe życie  - 8/10
„Lustro” – jedyne opowiadanie pozbawione praktycznie elementu fantastycznego, opisujące smutek nadchodzącej starości i próbę jego załagodzenia poprzez kontakt bohaterki z, jak się okazuje, wymyślonym duchem ukochanego sprzed lat  - 5/10
„Zaduszki” – historia „klątwy” rzuconej przez współczesną czarownicę na bohaterkę – która, ze złamaną nogą, zostaje sama w domu na przerażające ją 36 godzin bez kontaktu ze światem -  6/10
Uffff, ciężko się o nich pisze – emocji i psychologii od groma a konkretnej akcji niewiele, stąd kłopot, - a jeszcze nie chciałem ich doszczętnie wyspojlerować (jak się to autorowi świetnego wstępu do książki przydarzyło).

Podsumowując, przerażających scen w zbiorze „Duchy I Ludzie” nie ma zbyt dużo, gore, przemocy czy innych atrybutów ostrego horroru nie ma w zasadzie wcale -  ale za to dobrej literatury jest co niemiara –  każde opowiadanie jest rasowe, doskonale zbudowane i mocno zapada w pamięć.  7/10

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...