niedziela, 29 listopada 2020

Daphne du Maurier Rebeka 8/10

Weź „Trędowatą” Heleny Mniszkówny, osadź akcję w gotyckiej posiadłości i dorzuć sporo „Ligei” E.A. Poego - a w rezultacie wyjdzie „Rebeka”, mieszanka romansu z gotycką powieścią grozy.


+


Będąca w służbie u amerykańskiej milionerki dziewczyna (taka osoba do towarzystwa, można by złośliwie nazwać ją „pokojówka na poziomie”) poznaje na wczasach w Monte Carlo dwukrotnie od siebie starszego angielskiego wdowca, słynnego właściciela legendarnej posiadłości Manderley. Poznaje na tyle skutecznie, że wkrótce państwo się pobierają i, po upojnym miesiącu miodowym, wracają do Anglii.


Po przybyciu do Manderley młodą żonę opadają tysięczne wątpliwości. Czuje wyraźnie dystans społeczny, jaki dzieli ją od „sfery” męża, od angielskiej arystokracji. Wciąż boi się, że popełni jakąś gafę, że się wygłupi, że nie da sobie rady. Nie pomaga jej w oswojeniu się z nową sytuacją surowa, ponura pani Danvers, zarządzająca Manderley. 

Dziewczynę z zewsząd otacza wspomnienie pierwszej żony Maxima de Winter, Rebeki, tragicznie zmarłej w katastrofie jachtu, którym nocą wypłynęła w morze. O urodzie Rebeki, jej czarze osobistym i silnym, władczym charakterze krążą legendy. Wspominają ją goście pałacu, rodzina Maxa, służba, a przede wszystkim obsesyjnie wręcz wielbiąca wspomnienie rebeki pani Danvers.

Nowa pani de Winter czuje głębokie kompleksy, uważa, że na żadnym polu nie dorasta do pięt swej poprzedniczce. Co gorsza, dochodzi do przekonania, że tak samo myśli jej mąż. Że tak naprawdę nie kocha on jej, że poślubił ją w chwilowym kaprysie, teraz zaś czuje się coraz bardziej zmęczony niezręczną sytuacją.

Prawdziwa bomba wybucha podczas balu maskowego. Wybrany za poduszczeniem pani Danvers strój pani de Winter okazał się kopią stroju, w którym Rebeka wystąpiła w noc swej śmierci. Pojawienie się żony w tej sukni doprowadza Maxima do wybuchu szału.


Rankiem, po balu, de Winter znika z domu bez śladu. Przekonana o rychłym rozwodzie, osamotniona, zdesperowana pani de Winter, podburzana jeszcze przez coraz bardziej złowrogą panią Danvers, rozważa samobójstwo. W ostatniej chwili jej uwagę przyciągają odgłosy znad morza - na mieliźnie po burzy osiadł tam statek pasażerski.

Podczas akcji ratunkowej nurkowie odnajdują na dnie zatoki wrak jachtu Rebeki de Winter, z jej szkieletem na pokładzie. Dlaczego zatem Maxim de Winter rok temu dokonał identyfikacji innych wyłowionych z morza zwłok ?


W burzliwej rozmowie de Winter wyznaje swej obecnej żonie cały dramat sprzed roku. Z serca dziewczyny spada najcięższy kamień - wszystko źle rozumiała i odbierała, Maxim ją kocha, a Rebeki nie tylko nie kochał, on ją śmiertelnie nienawidził.

Rozpoczyna się jednak drugi etap dramatu. Kuzyn Rebeki i jej były kochanek, uważając, że de Winter zamordował pierwszą żonę usiłuje go szantażować….


+


„Rebeka” uchodzi czasem za „romans” i wydaje się pozornie mało interesująca dla fana grozy, ale to niezasłużona opinia. Jasne, wątek uczuciowy jest ważny, dominujący, ale nie zmienia to faktu, że pierwsza część powieści, do balu, jest rasową historią gotycką z „duchem” zmarłej Rebeki unoszącym się nad Manderley, druga zaś to zajmujący, pełen suspensu thriller. Dodatkowe kudosy za dwa znakomite plot twisty (one dzisiaj już mniej działają, bo historia jest kanoniczna i powszechnie znana, ale zarówno okoliczności śmierci Rebeki, jak i przyczyna jej wizyt lekarskich to bardzo mocne turning pointy w tej historii). 


W pierwszej części najbardziej w oczy rzuca się zagubienie bohaterki, czującej swe niedostosowanie do arystokratycznego otoczenia Manderley. Cały czas boi się ona, że coś źle zrobi, powie, zachowa się niewłaściwie. Do kompleksów wynikłych na tle niższej pozycji społecznej, do różnicy wieku (jest dwukrotnie młodsza od męża) dochodzi jeszcze poczucie niższości wobec wszechobecnego wspomnienia o Rebece, wobec jej olśniewającej urody, uroku osobistego i siły charakteru.


Naprawdę ciekawie robi się jednak w części drugiej (która jest już pozbawiona jakiegokolwiek elementu grozy). Tutaj zaobserwować można aż trzy ciekawe zjawiska :


„Keeping Up Appearances” (czyli - „co ludzie powiedzą”). Maxim de Winter jest tak zniewolony opinią publiczną, niechęcią skandalu, że gotów jest nawet do zbrodni, byle nie dopuścić do kryzysu małżeńskiego, rozwodu itp. 



„Stiff Upper Lip” - to typowo angielskie zachowanie zimnej krwi nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji. De Winter nawet w obliczu oczywistej, nadciągającej katastrofy, ujawnienia tajemnicy Rebeki, z pokerową twarzą jedzie do lekarza, je śniadanie, żartuje ze śledczymi. Tylko dzięki temu opanowaniu wygrywa on pojedynek nerwów z Favellem, a jego zbrodnia pozostaje nieukarana. (Warto zauważyć, że jest „Rebeka” powieścią „niemoralną”. Jej treścią jest niespecjalnie nawet zawoalowana pochwała zbrodni de Wintera. Chyba żeby pożar Manderley uznać za swego rodzaju zemstę przegranych).


No i trzecie - pozycja społeczna angielskiego lorda. Wszyscy (w tym również wymiar sprawiedliwości!) mu nadskakują, pysznią się znajomością, zaproszeniami na przyjęcia, jego pozycją. W konsekwencji tego bez naprawdę żelaznych dowodów winy nikt nie zamierza mu robić najmniejszych przykrości. Z kolei jego oskarżyciel traktowany jest szorstko, z nieufnością i maksymalnym brakiem wiary wobec przedkładanych dowodów (trochę jak pisowska władza wobec zamieszanych w brudne sprawy purpuratów kościelnych)



„Rebekę” się wybornie czyta. Spora w końcu powieść mknie przed siebie błyskawicznie, du Maurier jest świetną stylistką. Doskonale też wykreowała całą masę ciekawych, zapadających w pamięć bohaterów.  


Tłumaczenie jest płynne, ale dwa fakapy wymagają napiętnowania :


- „ashes to ashes, dust to dust” powinno brzmieć „z prochu powstałeś, w proch się obrócisz” a nie dosłownie „popiół do popiołu, proch do prochu”. To nie po polsku.


- kiedy Favell kilkakrotnie mówi w złości „union” o de Winterowym towarzystwie wzajemnej adoracji, to przecież ma na myśli „porozumienie”, czy „wspólnotę” a nie „związek zawodowy” (sic!).



PS.

Rebeka byŁa parokrotnie  ekranizowana. Za pierwszą, wierną powieści, adaptację z parą Joan Fontaine i Laurence Olivier w rolach głównych, Hitchcock dostał (słusznie) swego jedynego Oscara.

Drugiej, z końca lat 90tych, nie widziałem, ale przyznam, ze na myśl o obsadzie (Charles „Tywin Lannister” Dance jako Max de Winter i Diana „Olenna Tyrell” Rigg jako pani Danvers) gorąco mi się robi.


Najnowsza, netflixowa, pochodzi z zeszłego roku. Jest bardzo ładna i dobrze zrealizowana, niepotrzebnie jednak „unowocześniana” na siłę w finałowych rozstrzygnięciach. W efekcie zamiast powieściowej „nietykalności” wyższych sfer mamy policjanta socjalistę wygrażającego burżujowi a zamiast lordowskiej dumy mamy tchórzliwe uleganie szantażowi i nonsensowne fabularnie uganianie się młodej żony za dokumentacją medyczną Rebeki. Nadal się dobrze ogląda, ale niepotrzebne. Książka znacznie lepsza.



środa, 25 listopada 2020

Gary A. Braunbeck Miasto Trumien 6/10

Wydane w 2008 roku „Miasto Trumien” to horror nowoczesny, horror XXI wieku, łączący element nadprzyrodzony z realistyczną grozą wywoływaną przez współczesne masowe zbrodnie.


+


W mieście Cedar Hill zwanym  również „Miastem Trumien” (od czasu katastrofy z lat 60tych XX wieku, kiedy to wyleciała w powietrze miejscowa fabryka trumien, rozrzucając swe produkty po całej okolicy) dochodzi do krwawej łaźni - nieznany morderca ogniem pistoletu maszynowego zabija wszystkich klientów i obsługę lokalu pod nazwą „Knajpa Dawnych Indian”.

Efekty policyjnego śledztwa są szokujące - znalezione na miejscu masakry odciski palców pasują do…zmarłych oraz do odcisków najsłynniejszych seryjnych morderców w USA. Badanie akt wskazuje, że do kolejnych masakr dochodzi w niepokojąco podobnych okolicznościach, zupełnie tak, jakby były one częścią jakiegoś większego planu.


W międzyczasie w mieście wybucha prawdziwa epidemia zbrodni. W serii brutalnych zabójstw giną kolejni mieszkańcy miasta. Żądza mordu przenosi się niczym Covid-19, a między ludźmi zaczyna krążyć dawna miejska legenda o seryjnym mordercy zwanym „Pałączydłem”, 

Jakby tego było mało, na jednym z miejskich cmentarzy pojawia się ni stąd ni zowąd kilkanaście nieoznaczonych grobów, które, wraz z kolejnymi ofiarami, ponownie znikają

Prowadzący śledztwo policjant łączy siły z księdzem, kanonikiem w kościele przy cmentarzu, który zdaje się mieć jakąś wiedzę o źródle całego tego szaleństwa i pomysł na dalsze działania…


+


„Miasto Trumien” to pozycja nierówna. Braunbeck znakomicie sobie radzi z makabrą. Sceny kolejnych morderstw są rewelacyjnie opisane, pełne ultra-przemocy i efektów gore. Wybornie wypadają liczne jump scare’y. Bardzo dobry jest również główny pomysł na powieść, intrygujący, niebanalny, taki „z rozmachem”.

 

Niestety, po słabej stronie jest konstrukcja. Szarpana, rwąca się narracja, niezbyt wdzięczny styl, co rusz grzęznący na jakichś fabularnych manowcach. Do tego niechlujność opowieści -  niepokończone, urwane w pół wątku motywy, kiepsko rozegrane sytuacje. W konsekwencji powyższych wad w opowiadaną historię wkrada się czasami chaos. Do tego dochodzą niezbyt udani, nieprzekonujący bohaterowie.



Mam wrażenie, że Braunbeck za bardzo się spieszył pisząc „Miasto Trumien”. Materiał tak obszerny i wielowątkowy wymagałby znacznie większego, „kingowskiego” rozmiaru. Wtedy znalazłaby się odpowiednia przestrzeń i na bogaty „background” opowieści i na rozbudowaną, wielowątkową fabułę z wieloma postaciami. 

A tak, to autor gna przez książkę czasami na grube skróty na przełaj przez te pieczarki, od jednej makabrycznej sceny do drugiej a zdezorientowany czytelnik czasami sam siebie pyta „ale o co tutaj chodzi?” 



„Miasto Trumien” nie jest powieścią złą, co to to nie, zresztą była ona nominowana do Bram Stoker Award w roku 2009 - zatem warto przeczytać, ale ma się wrażenie, że to trochę zmarnowany potencjał na Naprawdę Dobry Horror.



Bardzo niewielką powieść uzupełniają  dwa opowiadania osadzone e Cedar Hill, ale też nie wnoszą nic szczególnie ciekawego.

Pierwsze, „Zagram Ci Bluesa”, zbudowane jest na kanwie znanej bluesowej legendy (tej z „Crossroad Blues” Roberta Johnsona) -   aniołowie światła i ciemności grają co jakiś czas w lokalnej knajpie bluesa na gitarach, by dać ludzkości rozkosz muzyki (sic!), a drugie, „Składka Związkowa” to dość licha kopia z ligottiańskiego korpo-horroru (bo bez jego talentu) z banalną konstatacją , że „człowiek to fabryka”.

wtorek, 17 listopada 2020

Graham Masterton Manitou 8/10

To się nazywa debiut ! Wybuchowa mieszanka body horroru, Egzorcysty w klimatach etnicznych i mitologii lovecraftowskiej, napisana z takim drajwem i energią, że aż czytelnik nie zwraca uwagi na jej różne nonsensy i wewnętrzne sprzeczności fabularne. Ale to się czyta !


+


Do zawodowego jasnowidza Harry Erskine’a (pana wróżki, jak z późnonocnych programów telewizyjnych) zgłasza się młoda dziewczyna, Karen. Jest ona w przeddzień operacji usunięcia guza, który gwałtownie rozrasta jej się na karku. Od momentu pojawienia się narośli kobietę niepokoją koszmary, w których widać XVII wieczny galeon oraz ludzi rozmawiających po holendersku.

Gdy wkrótce potem ginie w trakcie seansu inna klientka jasnowidza, najwyraźniej opętana przez złą siłę ze snu Karen, Harry rozpoczyna śledztwo. W jego efekcie ustali, że za wszystkim stoi indiański XVII wieczny szaman Misquamacus, który… rozrasta się w nowotworowym guzie na ciele Karen (Sic! Sic! Sic!).

W myśl zasady - Fight Fire with Fire Erskine ściąga z Dakoty współczesnego szamana Siouxów, Śpiewającą Skałę. Wspólnie z leczącym dziewczynę lekarzem rozpoczynają walkę z Misquamacusem, który w międzyczasie wyrywa się, w obrzydliwej, godnej „Aliena” scenie, z narośli na ciele dziewczyny i rozpoczyna, jak na kultystę przystało, otwieranie bramy do zaświatów, by sprowadzić na Ziemię złowrogie bóstwo, niejakiego Wielkiego Starucha (za chwilę wrócimy do tematu…).


+


„Manitou” to nie tylko debiutancka powieść Mastertona, to również pierwszy paperbackowy horror wydany w Polsce. Krzykliwa, kolorowa okładka z blurbem „przerażający…straszny…niesamowity” to robiło piorunujące wrażenie. Czy zasłużone ?


Ano, najkrócej pisząc - tak ! Karty powieści wypełnia żywiołowa, wysokooktanowa akcja, nie zatrzymująca się ani na chwilę, pełna przygód, jump stare’ów, i magicznych bojów ze złowrogim indiańskim szamanem oraz przywoływanymi przez niego monstrami. Fabuła mknie tak żwawo do przodu, że aż pozwala przejść do porządku dziennego nad mniejszymi i większymi sprzecznościami i dziurami w logice („manitou” komputera, który jest „chrześcijański, bogobojny i oddany sprawie porządku i prawa” to jest sam w sobie mega czad,już pominąwszy że kilkadziesiąt stron wcześniej stara indiańska magia „nie obawia się chrześcijaństwa”). 

Tak, Masterton jest tutaj pulpowy do bólu. OK, czarownik powraca po stuleciach do świata żywych, to archetyp grozowy przywodzący na myśl lovecraftowskiego Charlesa Dextera Warda. Ale powrót poprzez…guza nowotworowego? Na karku ? Młodej dziewczyny ? No, to się nie mogło udać - a jednak się udało. Właśnie przez tę jawnie absurdalną a przez to uroczą bezczelność konceptu. 

Body horror wyjściowego założenia przechodzi dalej w etno-mutację „Egzorcysty”. Opętana przez szamana dziewczyna przewraca oczami i mamrocze różne klątwy oraz groźby, a  indiański szaman walczy ze wyrosłym z niej złem niczym ojciec Merrin z Pazuzu. 

Przede wszystkim jednak jest „Manitou” powieścią z uniwersum lovecraftowskiego. Misquamacus to ni mniej ni więcej a „kultysta”, zamierzający oddać Ziemię we władanie  Gwiezdnej Bestii (strażnik bramy - Yog Sothoth?) i „Wielkiemu Staruchowi” (zdaje się, że tłumaczowi - Piotrowi Cholewie pop-kultura jeszcze naówczas nie dojechała, bo mowa tu prawdopodobnie o Great Old One - Wielkim Przedwiecznym, nb. o aparycji samego Wielkiego Cthulhu…). Fani mistrza z Providence poczują się tutaj jak u siebie w domu („Manitiu” można traktować wręcz jako sequel do post-lovecraftowskiej powieści Augusta Derletha „Czyhający W Progu”).


Pierwsza część powieści jest bardziej nastrojowa, to klasyczny detektywistyczny horror, trochę straszący nagłą chorobą, trochę klasycznym opętaniem. Od przeniesienia akcji do szpitala w miejsce grozy wstępuje sensacyjna, pełna przygód, magicznych pojedynków i demonicznych manifestacji akcja.

To prawda, że bohaterowie „Manitou” są pulpowi i papierowi do bólu, ale to żaden zarzut - takie jest ich zadanie w powieści, mają czytelnika po prostu przenosić pomiędzy kolejnymi punktami fabuły. A czynią to nader sprawnie, Masterton pisze bardzo „przyjemnie” w lekturze, strony same się przewracają jedna za drugą. 


Powieść okazała się sporym hitem, już w 1978 została przeniesiona na duży ekran (choć przyznam, że jeszcze filmu nie widziałem), i przez lata rozrosła się w cały cykl, składający się, do dziś, z 5 części.


Od czasu tego debiutu Masterton cieszy się w Polsce nieprzemijającą, ogromną popularnością. Nad Wisłą jest to drugi, obok samego Kinga, autor, który zawsze gwarantuje sukces wydawniczy. Warto sprawdzić, od czego się to zaczęło. Niekoniecznie jego najlepsza powieść, ale jedna z najpopularniejszych, ta, którą wszedł do kanonu literackiej grozy. Trzeba !

 

niedziela, 15 listopada 2020

Stefan Darda Czarny Wygon : Słoneczna Dolina 6/10

„Słoneczna Dolina” to pierwszy tom popularnego (całkiem zasłużenie) cyklu powieściowego „Czarny Wygon”, modelowy przykład tzw. folk-horroru, łączącego elementy powieści grozy z klimatem i realiami polskiej wsi

+

Dziennikarz warszawskiej bulwarówki specjalizujący się w tematach „nadprzyrodzonych” udaje się na Roztocze, by zbadać opisany w jednym z maili do redakcji przypadek Starzyzny, wsi która, dosłownie, zniknęła z map i pamięci ludzkiej. Na miejscu otrzymuje od autora maila dziwaczny brulion, w którym opisana życie przebywających poza czasem i przestrzenią mieszkańców Starzyzny. 


Wieś, jak wynika z notatek, została przeklęta za jakieś niewyjaśnione przewiny z przeszłości. Od tego czasu nikt z niej nie może wyjechać, nikt się nie starzeje, nikt też nie umiera. Nawet osoby zamordowane wracają do swego życia. Jedyną możliwą odmianą losu jest samobójstwo. Samobójcy również wracają do życia, ale jako Upiory z Czarnego Wygonu, uroczyska położonego niedaleko wioski.

Pewnego dnia do Starzyzny przybywa jednak mężczyzna ze współczesności. Część miejscowych widzi w nim szansę na wyrwanie się z pozawymiarowej przeklętej egzystencji, część uważa za niebezpiecznego wroga. Szczególną nienawiścią obdarza go okoliczny bandzior i osiłek, niejaki Kowalczyk, motywowany również zazdrością o zakochaną w przybyszu córkę wójta. Posuwa się on wręcz do morderstwa, no ale w Starzyźnie przecież nikt nie umiera…

Zakochani planują ucieczkę z wioski w realny czas. Ma im w tym pomóc schowany na Czarnym Wygonie samochód chłopaka….


W tym samym czasie niepokojące zdarzenia mają miejsce w realnym świecie. Dziennikarz w pobliskim lesie znajduje miejsce przypominające Czarny Wygon, a na nim tajemniczą, przerażającą dziewczynkę. W okolicy  z kolei grasuje obłąkany osiłek, z opisu przypominający upiornego Kowalczyka. Początkowo wydaje się niegroźny, wkrótce jednak giną ludzie…

+

Lektura pierwszego tomu Czarnego Wygonu pozwala zrozumieć, dlaczego Darda zdobył serca polskich fanów literackiej grozy. 

Bardzo zgrabny jest już sam  główny pomysł, wywodząca się z legend ludowych opowieść o „przeklętej, zaginionej wiosce” (ten motyw występował również w opowiadaniach „Germelshausen” Friedricha Gerstackera czy w mało znanej, znakomitej „Czarnej Wólce” Stefana Grabińskiego). 

Ten rustykalny folk horror wypada całkiem udanie, akcja jest żywa, ciekawie rozgrywana, sporo się dzieje. Jest też w powieści sporo momentów grozy, zombiaki, straszne dzieci, ponure uroczyska. Jest nawet upiorny powieszony ksiądz, prawie jak cytat z filmu „Miasto Żywych Trupów” Lucio Fulciego”. No ale tutal wychodzi też pierwsza, niestety, dość istotna wada twórczości Dardy. Otóż nie ma on nic a nic pióra do grozy. Jego horror, mimo niezłęgo potencjału wyjściowego, nie bardzo straszy, jump scare’ów jak na lekarstwo. 


Styl Dardy jest lekki, przyjemny w lekturze,  rytm opowieści dobry, a fabuła generalnie zgrabnie podąża przed siebie. Wprawdzie w pewnym momencie wkrada się do niej pewien chaos - bohaterowie przejeżdzają z wioski do miasteczka i z powrotem chyba z pięć razy bez szczególnego celu, ale ogólnego dobrego wrażenia to nie psuje. Gorzej, że niektóre motywacje i zachowania tych bohaterów czasami szwankują, wydają się nie bardzo logiczne czy racjonalne (w kulminacyjnym momencie powieści udają się na Czarny Wygon polować na Kowalika, by natychmiast po spotkaniu z nim rzucić się z krzykiem do ucieczki).

Ci bohaterowie też są nierówni. Niektórzy nieco zbyt papierowi, służocy tylko do przenoszenia akcji z miejsca na miejsce, ale niektórzy całkiem udani. Wyróżnia się tutaj zwłaszcza główny bohater, starzejący się, zgorzkniały dotknięty osobistą tragedią dziennikarz (Darda zgrabnie wplata w jego życiorys elementy ówczesnej polskiej rzeczywistości - dziennikarz znalazł się na tzw. Liście Wildsteina i, jako „kapuś SB” doświadcza w pracy różnych nieprzyjemności).


Okładkowy blurb wprost sugeruje podobieństwo prozy Dardy do twórczości Stephena Kinga. To gruba przesada, koło Kinga to Czarny Wygon nawet nie stał, ale naprawdę dobrze się to czyta (dziś w podobnym, rozlewnym stylu pisze swe folk-horrory Artur Urbanowicz). Ceniącym sobie dobrą opowieść, elegancję stylu, bogate tło obyczajowe i koloryt lokalny czytelnikom szczerze polecam. 


PS.

Pamiętać należy, że to właśnie Darda dziesięć lat temu rozpalał przygasłą wówczas żagiew polskiej literatury grozy, to jego popularność pozwoliła całe lata Videografowi wydawać polską grozę. Dodatkowy szacunek.

sobota, 14 listopada 2020

Nathaniel Hawthorne Diabeł W Rękopisie 5/10

„Diabeł W Rękopisie” bardziej niż zbiór opowiadań niesamowitych,   przypomina zestaw surowych przypowieści i moralitetów o charakterze religijnym. Nadprzyrodzonej grozy z reguły w nich niewiele, w jednym jednak przypadku wszelkie niedostatki zostają nadrobione - za to jak ! „Młody Gospodarz Brown”, bo o nim tutaj mowa, to arcydzieło horroru „paranoicznego", fundament, tak którym Ira Levin zbuduje „Dziecko Rosemary”. Dla tego jednego opowiadania warto zapoznać się z całym zbiorkiem  :


+


„Młody Gospodarz Brown”    10/10 


Młody amerykański farmer (z Salem !) umawia się, w tajemnicy przed swą cudowną, młodą żoną Faith (Wiarą!) na spotkanie w lesie z…Szatanem. (Nie bardzo wiemy, dlaczego młodzieniec spotyka się z „księciem wszechrzeczy” - to jeden z tytułów, jakimi obdarzył diabła w opowiadaniu sam Hawthorne - jest to prawdopodobnie metafora jego skrywanych, złych namiętności). 


Brown razem z Szatanem wyrusza na sabat czarownic. Początkowo mężczyzna waha, się wstydzi, myśli ze zgrozą o swym upadku moralnym, o tym, jak ciężko będzie mu wrócić do bogobojnych, uczciwych i prawych mieszkańców Salem. 

W trakcie wędrówki Brown, z narastającą grozą pozbywa się kolejnych złudzeń. Spotyka na swej drodze wszystkich, najbardziej szanowanych i pobożnych sąsiadów, księdza, burmistrza, gubernatora. Z rozmowy z diabłem dowiaduje się o mrocznych zbrodniach popełnionych w przeszłości przez dziada i ojca.. 

Gdy padają wszystkie autorytety, zrozpaczony Brown odwołuje się ostatecznie do myśli o swej ukochanej Wierze (trochę siekierą rąbana alegoria) o tym, jak ufna i pogodna, w różowym czepku we wstążeczkami oczekuje jego powrotu . Ale, o zgrozo, i ona pojawia się na sabacie….Noc przemija, lecz mrok i gorycz  w sercu Browna pozostają na stałe.

Ostatnie zdanie opowiadania to jeden z najbardziej depresyjnych i nihilistycznych finałów w całej literaturze grozy. 

„Nie wyryto mu na nagrobku żadnych słów nadziei, albowiem mroczna była godzina jego śmierci”.

+

Nathaniel Hawthorne, potomek sędziego z Salem, swym surowym, ponurym purytanizmem przesycał całą twórczość. Diabeł, czarownice, Zło w człowieku, to powracające jak refren tematy jego twórczości.

Znawcy historii literatury grozy wychwalają powieści Hawthorne’a, głównie „Dom O Siedmiu Szczytach”, często przywoływany jest też gotycki romans „Szkarłatna Litera”, i niektóre opowiadania niesamowite. ale to głównie dla „Młodego Gospodarza Browna” absolutnie cudownego i absolutnie przerażającego, warto do dziś pamiętać o tym autorze. Ponury moralitet, z wyjątkowo prostą, dosłownie przez autora zapisaną myślą przewodnią  - „Zło jest naturą ludzkości”, stanowi, jak już pisałem blueprint pod sataniczne horrory paranoiczne XX wieku (z „Dzieckiem Rosemary” jako najbardziej znanym przykładem).

Dla takich chwil, dla momentu, kiedy człowiek staje twarzą w twarz z ciemnością, w ogóle warto czytać grozę…


PS.

Uderzająco podobne opowiadanie paranoiczne napisał ukraiński pisarz epoki romantyzmu, Ores Somow. Swego czasu uważałem „Kijowskie Wiedźmy” (taki jest tytuł) za literacką przeróbkę z Hawhorne’a, ale daty powstania obu utworów (lata 30te XIX wieku) nakazują przypuszczać, że panowie nie znali wzajemnie swej twórczości (a Wiedźmy powstały nawet wcześniej !). Komiks oparty o tekst Domowa, autorstwa Joanny Łańcuckiej, znaleźć można w którymś z numerów OkoLicy Strachu.


+

 

Pozostałe opowiadania są znacznie mniej ciekawe, i, co do zasady, pozbawione elementu grozy. Owszem, Szatan powróci jeszcze parokrotnie, przede wszystkim w „Kolei Niebiańskiej”, żartobliwym retellingu sławnej religijnej alegorii „Wędrówka Pielgrzyma” Johna Bunyana, w którym nowocześni „chrześcijanie” zmierzają do bram niebieskich nie w trudzie i znoju, a wygodnie i komfortowo, koleją, zarządzaną i kierowaną przez… no jasne, że Diabła. Rzecz jasna, że to, co przychodzi zbyt łatwo, nie ma wielkiej wartości…

Diabeł pojawi się również w finale „Całopalenia Ziemskiego”, kolejnej literackiej paraboli, opisującej światową rewolucję (zaskakująco proroczo…), która przybiera formę gigantycznego ogniska. Płoną na nim wszelkie, odrzucane po kolei rzeczy, tytuły szlacheckie, władza, własność prywatna, prawo, małżeństwo… 

Na koniec przy płomieniach staje szyderczy Szatan i drwi z daremnych wysiłków - nie da się wyplenić zła, jego źródłem jest bowiem ludzkie serce - „plugawa jamą, z której wyłonią się na nowo wszelkie postacie zła i nieszczęść” (ponury typ z tego Hawthorne’a, nie mówiłem?)

W zbiorze znajdują się jeszcze przypowieści o ułudzie młodości i ohydzie starości („Eksperyment Doktora Heideggera”), porażający swym tępym okrucieństwem moralitet o mściwym Bogu („Pogrzeb Rogera Malvina”), dziwaczna historia  nawiedzonego dewota, pastora, który, chcąc uzmysłowić światu jego grzeszność postanowił do końca życia nosić czarny welon i nie pozwolił go sobie ściągnąć nawet na łożu śmierci („Czarny Welon Pastora”), cz w  końcu pogodna ale nudna i banalna przypowiastka o tym, ż w życiu ważniejsze  od bogactwa, władzy  i wszelkich zaszczytów jest być dobrym i prostym człowiekiem („Wielka Skalna Twarz”)


Bardzo dobre jako zbiór świetnie napisanych, surowych niedzielnych kazań. Jako grozowa rozrywka wypada tak sobie - dla fana literackiego horroru prawdziwą perłą jest tylko „Młody Gospodarz Brown”. Dla niego warto.


wtorek, 10 listopada 2020

Ann Radcliffe Tajemnice Zamku Udolpho 2/10

Prawdopodobnie najsłynniejsza powieść gotycka, prawdziwy kanon i swoisty „wzorzec z Sevres” gatunku, ale, na litość boską, tego się nie da czytać !!!!!

Dla wszystkich czytelników zainteresowanych historycznym rozwojem literatury grozy, tych, którzy słyszeli o Udolpho i chcieliby być może po nią sięgnąć, słowa najszczerszego ostrzeżenia - zanim ugrzęźniecie, niczym w lepkim błocie, na tych niekończących się stronach, rozważcie, ile innych świetnych książek możecie w tym czasie przeczytać. Jakby co, to specjalnie by zaoszczędzić Wam czasu, poniżej streszczę fabułę tej książki (to jednocześnie SPOILER - warning).

+

Po śmierci rodziców panna Emilia de St.Aubert trafia pod opiekę swej ciotki. Bliski sercu Emilii jest niejaki Valancourt - szlachcic, chociaż ubogi. Ciotka najpierw patrzy na Valancourta źle (bop ubogi), potem dobrze (bo szlachcic i dobrze w towarzystwie notowany), i gotowa jest oddać mu rękę bratanicy. Zmienia jednak zdanie po tym, jak sama wychodzi za weneckiego arystokratę, Montoniego. Obydwoje z mężem uznają, że znajdą dla Emilii lepszą partię, po czym cała rodzina wyjeżdża do Wenecji.


Na miejscu okazuje się, że Montoni to nie żaden „arystokrata” ale typ szemranej konduity. Całe dnie spędza na hazardzie, bibach z kobietami, oraz knowaniach z podobnymi sobie indywiduami. Żonę traktuje wyjątkowo oschle, rozgoryczony faktem, że nie przeniosła na niego swych panieńskich majętności, jej bratanicę postanawia zaś wydać za weneckiego księcia, kiedy okazuje się jednak, że w ślad za tytułem nie idzie odpowiednie bogactwo, zrywa obietnicę i zabiera obie panie do górskiego, ponurego zamczyska Udolpho, w którego posiadanie wszedł po tajemniczym zniknięciu krewnej (stugębna plotka głosi, że ją zbrodzień zamordował).


W Udolpho już w ogóle sytuacja staje się przechlapana. Zamek okazuje się siedzibą oprychów, kondotierów czekających na kolejnej zlecenie, sam Montoni zaś ich hersztem. Oporną ciotkę Montoni zamyka w wieży, gdzie kobieta wkrótce umiera. Dziedzicząca po niej Emilia, w strachu o własne życie, przepisuje majątek zmarłej na Montoniego, po czym, korzystając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, ucieka z zamku i wraca statkiem do Francji.


Jej statek rozbija się podczas burzy przy brzegach Prowansji. Tutaj Emilia trafia do kolejnego zamku (Chateau Le Blanc), gdzie zaprzyjaźnia się z córką obecnego właściciela, hrabiego de Villefort. 

W tym zamku jest Pokój, W Którym Straszy (uwaga, po blisko 500 - sic! - stronach pojawia się „horror” !). Straszy w nim podobno duch poprzedniej właścicielki, otrutej podobno przez zazdrosnego męża. Trzeba trafu, że Emilia jest uderzająco podobna do nieboszczki…

Do zamku przybywa z Paryża wezwany Valancourt, ale, okazuje się, pod nieobecność ukochanej wpadł on w szpony hazardu i (o zgrozo!) rozpusty ! Oburzona panna odrzuca jego rękę (mimo, że nadal w głębi serca kocha łobuza). Tymczasem w Strasznym Pokoju ginie bez śladu zaufany służący hrabiego.


Wszystko jednak się wyjaśni, i tajemnica pokoju (tak, były tam oczywiście ukryte drzwi), i związek zmarłej hrabiny z Emilią (nie, nie była jej nieślubną matką, jak sugerowała fabuła, a kolejną ciotką), i zachowanie Valancourta (może i wpadł w te szpony, ale lekko i na chwilę), co pozwoli powieści skończyć się przewidywalnym happy endem. 


+


No dobrze - w „Tajemnicach Zamku Udolpho” jest nieco klimatu - aż dwa (ponure i gotyckie) zamczyska, tajne przejścia, lochy, tańczące światło pochodni, zbójcy, tajemnice z przeszłości, wspomnienia dawnych zbrodni no i różne (ofkors ponure i gotyckie) typy dybiące na bohaterkę… Czystego gatunkowo „horroru” jest jak na lekarstwo - ot, na zamku Udolpho jest „coś strasznego” za czarną zasłoną (rozwiązanie tajemnicy autorka odłoży na jakieś 400 stron), a na zamku Le Blanc w jednym z pokoi straszy (krótko i nieprawda). 

Niestety ale to wszystko dosłownie tonie w romantycznym ckliwym bełkocie autorki. Ponad 700 zadrukowanych gęstym maczkiem stron. Nudnych jak flaki z olejem, prawie pozbawionych akcji, pełnych absurdalnej ckliwości, niekończących się powtórzeń i rozwlekłych opisów przyrody, przetykanych kiepskimi wierszydłami. 

Tak, to powieść kanoniczna, arcysławna, inspirująca innych twórców, cytowana i analizowana przez najtęższych znawców tematu, ale dla dzisiejszego czytelnika praktycznie nie do zniesienia. Nie wiem, może co bardziej ekscentryczni studenci literatury angielskiej mogą się nią delektować, ale zwykły fan horroru podczas lektury będzie płakał krwawymi łzami.


I nie jest żadnym wytłumaczeniem dla powieści epoka, w jakiej ona powstała (została wydana w 1794). Zaledwie dwa lata później M.R. Lewis (nb. wielki fan „Udolpho”) opublikował znakomitego „Mnicha”, zaledwie 10 lat później „nasz” Jan Potocki wyda genialny „Rękopis Znaleziony W Saragossie”. Nie, „Tajemnice Zamku Udolpho” to jest książka śmiertelnie nudna, do zemdlenia sentymentalna i rozwleczona do maksimum.



S.T. Joshi w swym „Unutterable Horror In Literature” prozę pani Radcliffe określił mianem „unreadable”. Trudno o celniejsze sformułowanie. 

Jakby co, ostrzegałem.

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...