czwartek, 30 lipca 2020

Whitley Strieber Wilkołaki 6/10

Ciekawe, świeże ujęcie tematu wilkołaków, bardziej animal horror niż opowieść o przeklętym monstrum. Nie bez częstych w czasach „złotej ery horroru” wad i niechlujności, ale książka warta poznania i, co by nie mówić, nieco w historii gatunku kanoniczna. 

+

Na brooklyńskim złomowisku odnalezione zostają zmasakrowane zwłoki dwu policjantów. Rozszarpane ciała noszą ślady zwierzęcych zębów, dlatego komendant policji, starając się o szybko wyjaśnić sprawę, (by dobrze wypaść w opinii publicznej, zbliżają się wybory na to stanowisko), zamyka śledztwo uznaniem, że ofiary zostały zaatakowane przez biegające w okolicy zdziczałe psy. 

Prowadząca śledztwo para detektywów ma poważne wątpliwości. Zamordowani mężczyźni byli na służbie, uzbrojeni i czujni, wydaje się mało prawdopodobne by zwykłe psy były w stanie ich zagryźć. Gdy w piwnicach opuszczonych nowojorskich kamienic odnalezione zostają zwłoki kolejnych ofiar, rozszarpane w identyczny sposób, detektywi szybko (m.zd. za szybko…) dochodzą do przekonania, że w mieście musi grasować wataha morderczych, inteligentnych bestii.

  Wprawdzie ich przypuszczenia są odrzucone przez władze policyjne jako niepoważne, a oni sami wyśmiani, niemniej wilkołacka wataha uznaje ich istnienie za zagrożenie i mając zamiar utrzymać swe istnienie w tajemnicy rozpoczyna polowanie na ludzką parę…

By przekonać szefostwo do swych racji, policjanci postanawiają zdobyć zdjęcia potworów. Wyposażeni w odpowiedni sprzęt czają się nocą na dachu nowojorskiego wieżowca, czekając na atak… 

+

Whitley Strieber postanowił na przełomie lat 70-tych i 80-tych  odświeżyć w horrorze gatunkową formułę postaci wilkołaka i wampira.   Uczynił to pisząc w 1978 roku „Wilkołaki” („Wolfen”) a w 1981 „The Hunger” (do tej pory w Polsce niewydaną, znaną powszechnie z ekstrawaganckiej, „teledyskowej” adaptacji kinowej  pt. „Zagadka Nieśmiertelności”). Obie powieści opierają się o zbliżone założenie fabularne - ludożercze potwory nie mają w nich nadprzyrodzongo charakteru, są żyjącą obok ludzi, odrębną rasą (co ciekawe,  Strieber wprowadza postaci „wampirów” w „Wilkołakach” w odmiennym charakterze - tutaj są one ludzkimi pomocnikami i współpracownikami wilkołaczej rasy).

W konsekwencji powyższego założenia „Wilkołaki” okazują się, wbrew pozorom i być może oczekiwaniom, swoistym animal horrorem. Nie ma tutaj przemian w świetle księżyca i cygańskich guseł, nie ma cierpień człowieka zmieniającego się nocą w okrutną bestię; jest po prostu odrębny od ludzkiego gatunek. Zwierzęcy, ale inteligentny, ukryty przez wieki przed ludzką wiedzą, a w razie bezpośredniego spotkania śmiertelnie niebezpieczny.

Strieber spore fragmenty narracji prowadzi z perspektywy wilkołaków (czasami na zasadzie „drugiej kamery” pokazując te same wydarzenia). Co szczególne, na tyle dobrze umie on oddać uczucia  i relacje panujące wewnątrz sfory, że w pewnym momencie czytelnik zaczyna prawie że im kibicować - a przynajmniej rozumieć motywacje stojące za zachowaniem wilkołaków. Ciekawe i zgrabne.

Kolejny duży plus to dynamiczne, dobrze napisane sceny akcji i znakomity suspens finału (nawet pomijając całkowitą nonsensowność „planu” bohaterów).


Nieco gorzej powieść wygląda od strony wykonania. Fabuła zbudowana jest przeciętnie, autor nadmierny nacisk położył na policyjne gierki i układy, za mały z kolei na samo śledztwo i wykrycie wilkołaków (stanowczo za proste, prawie deux ex machina) Do tego dodać trzeba nieprzekonujący wątek osobisty z policjantką rozerwaną pomiędzy mężem a kumplem z pracy. 

Zaburzone są też proporcje. Finał opowiadanej historii następuje znienacka, pozostawiając niektóre jej wątki i wcześniejsze tropy gwałtownie pourywane (jakie są losy sfory? policyjnego śledztwa? politycznych rozgrywek na szczytach policyjnej władzy?). W rezultacie powieść stwarza wrażenie jakby niedokończonej, a przynajmniej zamykanej w pośpiechu.

Kiepsko jest  z techniką. Drętwa, mało interesującą fraza, okropne momentami dialogi. Do tego dochodzi nieco błędów rzeczowych (czy Wilson jest „po pięćdziesiątce” czy ma 44 lata ? To duża różnica, również w jego wzajemnej relacji z 34 letnią partnerką).


Podsumowując, wyborny pomysł wyjściowy, nieco słabsze wykonanie, trzymający w napięciu finał. Klasyka „złotej ery”, ważna, godna polecenia powieść. Kanoniczna lektura.



PS.

„Wilkołaki” zostały przeniesione na duży ekran, z Albertem Finneyem i Diane Venore w rolach głównych. Niestety, nie widziałem tego filmu - budzi drastycznie odmienne oceny, od bardzo pochwalnych do bardzo krytycznych. Średnia z imdb jest jednak, zwłaszcza jak na horror, bardzo wysoka - 6,3. Wielce jestem tego filmu ciekaw.


środa, 29 lipca 2020

Sny Umarłych 2020 cz. 1 6/10


To już się stała świecka tradycja, by jak co roku zasiąść do lektury kolejnego tomu antologii Sny Umarłych, potem zaś podzielić się wrażeniami, pochwalić, co się spodobało, pokwękać, jak coś nie podeszło, posprzeczać się z odmiennymi opiniami. 


Na początek WARNING - raportując nt. poszczególnych opowiadań staram się raczej zaintrygować treścią, a nie palić rozwiązań fabularnych (mimo, że, generalnie, nie dla zaskoczeń finałowych weird fiction się czyta), niemniej chcę uniknąć rozczarowań najbardziej radykalnych spojlerofobów. Tu i ówdzie może się jakiś element plotowy przedrzeć, tak, że jakby co, to be forewarned.


No, to jedziemy z koksem :


  1. Bartłomiej Szwajger - Sakrament    6/10


Znudzony codzienną rutyną korpo-szczur napotyka pewnego dnia na swej drodze byłego narkomana. Pod wpływem jego dziwacznych opowieści i wspomnień sam nabywa morfinę od umierającego na nowotwór starca i zaczyna ćpać. Wkrótce świat realny zaczyna się mieszać z innym, wyśnionym w narkotycznych wizjach, pełnym przygód i narastającej spirali przemocy (trochę to przypomina „American Psycho” Ellisa).

Napisane jest bardzo sprawnie, niestety, finis coronat opus, a tym razem weirdowe zakończenie było na tyle odjechane, niesatysfakcjonujące i rozczarowujące, że, pomimo znacznej przyjemności lektury ocena końcowa nieco zjechała w dół.


2. Michał Brzozowski - Smuteczkowe Promieniowanie Tła   5/10


Przyznam, że już groteskowy (to nie komplement !) tytuł ostrzega, że może być różnie…Bohater opowiadania w ramach eksperymentalnej terapii otrzymuje możliwość wizualizacji, wykreowania a na końcu fizycznej konfrontacji ze swymi złymi myślami, tzw. negatami (nb. w bankowości „negaty” to odmowne decyzje kredytowe - ciekawostka przyrodnicza taka).Dalej jest już wszystko jasne, kiedy bohater widzi takiego negata, to buch mu w ryło, i poprawia z drugiej strony. Jaka będzie jego reakcja, kiedy w tym gronie pojawi się osamotniona pozytywna myśl ? 

Cóż, ponownie pochwalę formę - czyta się bardzo dobrze, ale zdecydowanie nie tego szukam w weird fiction. Kolejny w zbiorze tekst, który niedowiarkom takim, jak ja, wykazuje, że weird fiction naprawdę nie musi być literaturą grozy. Tylko, sorry, ja takiego weirdu nie szukam i potrzebuję, stąd i niższa ocena.


3. Tomasz Graczykowski - Dziennik Philipa Derckheta : Budowla  7/10  ! 


Pamiętając rewelacyjne lovecraftowskie opowiadanie Graczykowskiego ze Snów Umarłych 2018 liczyłem na poprawę nastroju. I się nie zawiodłem ! Tym razem mamy klimaty rodem z filmu „Cube” - bohater zostaje uwięziony w tajemniczej budowli w środku lasu. Na pozór pułapka wydaje się nie mieć żadnego wyjścia, co jakiś czas jednak w ścianach usłyszeć można dziwne szuranie, w końcu usilne poszukiwania pozwalają odnaleźć wąskie przejście… 

Tym razem momentami od strony warsztatowej opowiadanie wydawało się niedorobione, ale i pomysł ogólny i świetne, rasowe zakończenie budzą wielkie uznanie. Mimo, że tym razem autor też bardziej nastawił się na „weird” niż „horror”, to i tak straszenia zostało wystarczająco dużo, żebym się ucieszył. 7/10, blisko 8/10.


4. Izabela Pogiernicka -  Kolce   4/10


Zbiór króciutkich, przypominających przerośnięte drabble, weirdowo-bizarnych historyjek. Szalona wyobraźnia autorki nie raz zaskoczy, ale kolejny raz, całość nastawiona była zdecydowanie bardziej na absurd i surrealizm, niż na weirdowy niepokój, tym samym generalnie zawodząc fana grozy (aczkolwiek nie odmawiam talentu i niezwykle żywej wyobraźni). Nieco bardziej wybijają się pierwsza opowieść, rodem z najbardziej zakręconych fragmentów Lyncha i finałowa gore-teska, której w sumie nie powstydziłby się Edward Lee.


5. Mateusz Kopacz - Teatr Chemiczny   7/10   !


Mateusz Kopacz dał się poznać głównie jako niestrudzony popularyzator i wspaniały tłumacz H.P. Lovecrafta. Pisząc „na własny rachunek” nie uległ jednak pokusie pastiszowania twórczości mistrza z Providence, a wybrał bardzo oryginalną, bardzo niepokojącą własną drogę.

W kompostowniku w ogrodzie pewnej rodziny dochodzi do tajemniczej reakcji chemicznej. W oparach okropnego smrodu rodzi się dziwaczny organizm. Niektórzy sąsiedzi uważają to za trującą mutację, odpowiedzialną za śmierć okolicznych mieszkańców, niektórzy z kolei za poduszczeniem miejscowego księdza zaczynają oddawać dziwactwu religijne uwielbienie, sama kobieta zaś uważa, że to wcielenie zaginionego syna.

Mroczne, niepokojące, mimo pewnych zewnętrznych podobieństw do Lovecrafta (Kolor Z Przestworzy) czy Grabińskiego (Dziedzina) wysoce oryginalne, klimatem nieco przypominające prozę Wojciecha Guni. Bardzo mocne, jedne z głównych hitów tomu.


6. Krzysztof Matkowski - Między  5/10


Matkowski publikował już w SU 2018. Wówczas opowiadanie (zbyt surrealistyczne, zadłużone też chyba zanadto u Ligottiego) nie bardzo przypadło mi do gustu - ciekaw byłem, jak autor wypadnie tym razem. 

Mężczyzna u progu małżeństwa zaczyna z niepokojem obserwować, jak materia świata, dosłownie, zaczyna się tu i ówdzie przecierać (jak dziura w dżinsach). Jego postępujące szaleństwo (?) oddala go od nie rozumiejącej jego stanów żony. 

Pierwsza część, oparta na oryginalnym pomyśle, jest zdecydowanie bardziej udana, niż druga, gdzie początkowy niepokojący impet zatraca się w coraz bardziej meandrującej fabule. Zupełnie niezadowalające zakończenie.


7. Paweł Mateja - Mało Rymów   6/10


I kolejne opowiadanie, które, wiele obiecując, zawodzi na końcu, nie spełnia tej obietnicy. Niezwykła, mroczna historia, połączenie fantazmatów rodem z Kafki i klimatu filmów Lyncha. 

Bohater, usiłujący zrozumieć otaczającą go rzeczywistość, siostra-demon, przemieniająca się za ścianą w pająka, kupa weirdowej grozy z najwyższej półki, i nagle dziwaczne, hermetyczne, zamknięte dla oczu profanów, zakończenie, rodem raczej z masońskich wizji kabalistycznych a’la „Czarodziejski Flet”, niż z rozrywkowej literatury grozy. 

Plusy za fascynację, jaką rodzi „główna” część opowiadania, ale za niezrozumiałe metafory finału ostateczna ocena czytelniczej frajdy się obniżyła. 


8. Marcin Miętus - Prototyp Nr 6   6/10


Porzucony w chwili narodzin wychowanek domu dziecka w poszukiwaniu początku swego istnienia odwiedza zapomniany, niszczejący na uboczu szpital porodowy…bardzo dobry weirdowy, niesamowity klimat niczym z japońskich horrorów, ale ponownie zakończenie nie dojechało (pomijam ewidentnie spojlerujący tytuł). 


9. Witold Orłowski - Głębia Snuff    6/10


Prosta przypowieść o ludziach (bytach) zmuszonych w Czyśćcu do oglądania i przeżywania swych własnych śmierci (stąd tytułowe „snuff”). Zgrabny, świeży pomysł, kawałek porządnej literatury, i 6/10 takie krzepkie.


10. Sylwester Gdela - Dziewiątka  1/10


No ups, no downs, myślałem, czytając kolejne zgrabne, choć  niewiele mnie poruszające opowiadania. No ale jak nie jak tak - w końcu nadszedł czas „Dziewiątki”… 

Totalnie nie lubię tego rodzaju literatury, przypomina mi się od razu określenie Micka Jaggera o, pardon my french,  „pierdzeniu do księżyca” (na zbyt ambitną sztukę). Poszukiwanie materii, z której stworzony jest wszechświat, rozpięte na tle opisu towarzyskiej imprezy, ućkane przemądrzałymi słowami o „dysrupcji”, „iteracjach” i „konsekutywności”. Normalnie ihaaaa, aż pomyślałem o ataku Wielkich Krabów i ich „klikety-klak”. No, cóż tu ściemniać - 1/10. Totalnie nie dla mnie takie pisanie.


11. Krzysztof Rewiuk - Świerszcze I Gwiazdy  8/10 !!


NO ! Wreszcie ! Jak już straciłem nadzieję na rasowy horror, to  w końcu wjechało rasowe opowiadanie niesamowite, stopniowo tężejąca w narastającym mroku opowieść o zakładzie dla głucho niewidomych dziewczynek, gdzie trafia nowa podopieczna. Przybyłą otaczać zaczyna coś w rodzaju kultu, który z niepokojem obserwuje narrator, bardzo, jak się w toku opowiadania okaże, niewiarygodny. Delicje, uwielbiam taką klasyczną grozę, nie wiem, czy to jeszcze „weird” ale takiej chcę jak najwięcej.(dalekie skojarzenie z barkerowskim arcydziełem „Blues Świńskiej Krwi”). Zdanie z biogramu „autor nie pisze książki” jest jedynym, które mnie zmartwiło, bo zbiór opowiadań jak najchętniej bym przytulił.


12. Marek Trusiewicz - Machina Pana Abla   7/10 !


Mieszkający w zrujnowanej latarni morskiej stary, samotny człowiek, któremu tragedie życiowe odebrały całą rodzinę wypełnia ostatnie lata swego życia nienawiścią do całej ludzkości. Napawa się wiadomościami o tragediach, raduje z nieszczęść. Co gorsza, sam stara się, jak może, zaszkodzić przybywającym nad morze turystom - zakłada niebezpieczne  pułapki na plaży, zakopuje gnijące mięso. Rozpamiętuje swe życie, śmierć dzieci, żony, czeka na koniec i to, co się z nim wiąże. Ale w tej, na pozór tylko smutnej historii ukryte jest drugio dno…

Opowiadanie napisane jest wybornie, mimo że jest długie, czyta się je znakomicie. Tyle, że nieco szkodzi mu brak proporcji. Po bardzo długiej historii obyczajowej, okraszanej tylko duchem córki, końcowy, jakże efektowny, twist fabularny (przynoszący na myśl mroki gry fabularnej KULT) jest jakby nieco z innej bajki, jakby nieco niedopasowany. Historia zyskałby na znacznym skróceniu i kondensacji w kierunku grozy. 


13. Michał Gralak - Perła Berlavee    4/10


Nie ma zbioru weird fiction bez ukłonu we kierunku H.P. Lovecrafta. Jednak napisać dobry pastisz Old Genta to spore wyzwanie, tym razem autorowi się nie udało. Tytułowa „perła Berlavee” to zwłoki ogromnego stworzenia, wyrzuconego na brzeg jeziora/morza (tutaj chyba jakiś błąd rzeczowy się zakradł, bo raz tak, raz tak jest w tekście opisane), żmudnie (również dla czytelnika) badanego przez generycznego lovecraftowskiego naukowca. Niestety, brak w opowiadaniu jakiegoś większego twistu grodowego, ono jest, dosłownie, raportem z autopsji gigantycznego mięczaka (czy jakkolwiek tytułowe monstrum określić), stąd chłodna ocena.


14. Kurt Favwer - Bogowie Na Swych Miejscach, Bez Mrugnięcia 7/10


Na zakończenie gość zagraniczny i weirdowa jednoaktówka (tak, mamy do czynienia z dramatem). Świetnie, bardzo prosto a bardzo efektywnie wymyślona (aktorzy zwracają się bezpośrednio do widzów, jako tytułowych „bogów” obserwujących spektakl życia), ale, któryś raz z kolei w zbiorze, brak odpowiednio udanej konkluzji, finału wieńczącego punkt wyjścia opowiadanej historii.




Po lekturze SU 2020 miałem pewne wątpliwości, czy mam tym razem publikować swój „raport czytelniczy”. Dla wszystkich osób zaangażowanych w jej powstanie mam bowiem wyłącznie największą życzliwość i ogromne wyrazy uznania - począwszy od Wydawcy i jego drużyny, przez redaktorów aż po autorów, zarówno tych, których miałem przyjemność poznać osobiście, jak i tych, których „poznałem" dopiero w trakcie lektury. A słowa krytyki czy jakieś narzekania zawsze mogą sprawić przykrość. 

Z drugiej jednak strony - szczera relacja pozwoli wszystkim poznać mój punkt widzenia, może się literacko posprzeczać, podyskutować o łączącej nas pasji. No a przeze wszystkim - Sny Umarłych 2020 cz. 1 mi się, koniec końców, całkiem podobał, miał parę wyjątkowo udanych perełek. 


Generalnie mam dwie uwagi, powiedzmy, że zastrzeżenia. 


Pierwsze ma charakter subiektywnego odczucia, zatem na pewno będzie sporo czytelników chwalących właśnie to, co mnie się mniej podobało. W zbiorze jest dużo (IMO, za dużo) dobrych tekstów reprezentujących jawnie anty-grozowe, najbardziej „artystyczne” oblicze weird fiction. A ja czuję się w takim momencie nieco „oszukany”. Może nie oszukany, ale zawiedziony w swych oczekiwaniach. Bo też to nie jest tak, że ja  chciałem „tylko horror”. Może być jakakolwiek opowieść, ale żeby trafiła, musi jakoś rezonować z czytelnikiem. Część opowiadań ze zbioru pozostawiła mnie jednak obojętnym.


Druga uwaga jest już bardziej rzeczowa, wielekroć pisałem o  niej przy poszczególnych opowiadaniach. Często tekst ciekawie się zaczynał, zapowiadał intrygującą przygodę literacką, by  finalnie nieco rozczarować mętnym, niezrozumiałym lub mało efektownym zakończeniem. Te poczucie „niespełnienia” czy też zawodu powtarzało się na tyle często, by wpłynąć na odbiór całej antologii.


Co roku w połowie lektury kolejnej edycji Snów Umarłych dostaję grozowego szczękościsku. Że „za bardzo wykoncypowane”, „za bardzo przemądrzałe”, „za mało horroru, za mało dobrej literatury”, „lepsza świetna rozrywka, niż pretensjonalna „sztuka”” itd. A potem, w miarę czytania, odbiór się wyraźnie poprawia, i to tyle na zasadzie, że kolejne teksty są „lepsze”, ale poprzez urozmaicenie poszczególnych opowiadań, które pozwala doceniać zalety wcześniejszych. Podobnie jest i z SU 2020. Wprawdzie na koniec jest to IMO najmniej ciekawa odsłona serii, „tylko” 6/10, ale z drugiej strony - 6/10 oznacza, że naprawdę warto sięgnąć i przeczytać ! Rewiuk, Trusiewicz, Kopacz - bardzo na tak, Mateja, Graczykowski - też sprawdzone nazwiska.  Tylko bardzo wysoki poziom poprzedników spowodował, że oczekiwałem być może jeszcze więcej.


sobota, 25 lipca 2020

Dan Simmons Pieśń Bogini Kali 6/10

Debiutancka powieść Dana Simmonsa, od której rozpoczęła się jego imponująca kariera, to bardziej egzotyczna historia awanturniczo-przygodowa z Indiami i kultem krwawej bogini Kali w tle niż pełnoprawny horror, aczkolwiek mroczna tematyka i nieco okropieństw w treści powodują o gatunkowej przynależności.

+

Do Kalkuty przybywa amerykański dziennikarz, Robert Luczak (tak, to polonus!) wraz z żoną i malutką córeczką. Ma za zadanie spotkać się z bengalskim poetą M. Dasem, przeprowadzić z nim wywiad i otrzymać rękopis jego nowego, epickiego poematu. Sytuacja jest o tyle niezwykła, że Das w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął osiem lat wcześniej i od tego czasu powszechnie uznawany był za zmarłego.

Pierwsza rzecz, która szokuje Amerykanina to odrażająca, brudna, zatłoczona, pełna biedy,  nieszczęść i agresji Kalkuta. Ledwo potrafi się on odnaleźć w tej rzeczywistości.

Przybysz odbywa parę spotkań z miejscowymi działaczami kulturalnymi, dowiaduje się, że otrzyma tekst poematu przygotowany do publikacji, natomiast spotkanie z samym poetą jest niemożliwe.

W międzyczasie Luczak poznaje dwu Hindusów, którzy opowiadają mu mroczną, szaloną historię o szerzącym się w Kalkucie kulcie bogini Kali. Co szczególne, z opowieści wynika również, że M.Das faktycznie zmarł przed ośmiu laty, a jego gnijące, martwe ciało zostało przywrócone do życia w ramach mrocznych rytuałów mocą samej bogini Kali.

Gdy w końcu tekst poematu trafia do rąk dziennikarza, ten początkowo chce, zaniepokojony opowieściami o tajnych, zbrodniczych kultach, jak najszybciej wyjechać z Indii. Po lekturze jednak rękopisu - przerażającego dzieła poświęconego  mrocznej bogini i wieszczącego upadek zachodniego świata  u jej stóp, kiedy nieoczekiwanie otrzymuje propozycję spotkania się i przeprowadzenia wywiadu z Dasem, nie potrafi oprzeć się pokusie … 

+

„ Simmons’s first novel, „Song Of Kali”, has been highly praised, but it is not clear that this praise is warranted” (S.T. Joshi - „Unutterable Horror”). To zdanie dość dobrze oddaje odczucia fana horroru po lekturze powieści. Owszem, książkę czyta się przyjemnie i bez znudzenia, przygodowa akcja przyzwoitym tempem zmierza do przodu, jest nieco emocji i energicznych wydarzeń, ale, zważywszy na jej tematykę - tajne, krwawe kulty, podziemne świątynie, rytualne mordy, ożywianie zmarłych - grozy w tym wszystkim jest zaskakująco niewiele. Opisy przygód w lochach świątyni Kali przypominają raczej rozwodnione fragmenty „Gry O Tron” ( wątek Aryi i świątyni Boga O Wielu Twarzach) niż regularny horror. Najwięcej zaś energii Simmons poświęca na pełne obrzydzenia, wstrętu i momentami wręcz rasowej nienawiści jeremiady potępiające brud, smród, zło i zepsucie Kalkuty (w sumie się Joshiemu nie ma co dziwić, momentami mu się pewnie wręcz przykro czytało).

Na plus - dobrze wykreowane i przejmujące postaci głównych bohaterów. Wyróżniają się one na tle papierowych no-name’ów seryjnie wpisywanych w powieści grozy Złotej Ery (do której „Song Of Kali”, wydana w 1985 roku, jak najbardziej przynależy), świadczą o talencie Simmonsa, który udanie wykorzysta on w kolejnych powieściach. 

Zakończenie z kolei zawodzi, nie dość że nadęte i fabularnie nieprzekonujące, to jeszcze średnio skomponowane - kulminacja powieści następuje na wysokości ok 3/4 tekstu, a potem ciągnie się przydługi finał (z zupełnie niepotrzebnym i do niczego nie prowadzącym  powrotem bohatera do Kalkuty). 


„Pieśń Bogini Kali” to ciekawy, wczesny przykład na metodę twórczą Simmonsa. Wzorowy research (dobre, plastyczne opisy otoczenia miejskiego Kalkuty, obyczaje, zachowania czy wierzenia Hindusów), mocne, zapadające w pamięć postaci bohaterów,  zaś przygodowa fabuła tylko z rzadka inkrustowana jest elementami gatunkowego horroru i standardowymi jump-scare’ami. Według podobnej recepty stworzony zostanie „Terror”, a, rozszerzając nieco granice gatunkowe, to i „Drood” i „Abominacja” też się załapią. 

Podsumowując - czuć u Simmonsa potencjał twórczy, który będzie z większym pożytkiem wykorzystany w późniejszych, bardziej udanych, dziełach („Trupia Otucha”, „Letnia Noc”, „Terror”, „Drood”, saga „Hyperion”). Ale, nawet jeśli subiektywnie  trochę kwękam, to powieść o KANON literackiej grozy się ociera - warto przeczytać i samemu wyrobić sobie zdanie. 

piątek, 24 lipca 2020

Edgar Allan Poe Opowieści Miłosne Śmiertelne I Tajemnicze 10/10

Ogromny, prawie kompletny zbiór opowiadań ojca literackiego horroru, wielkiego Edgara Allana Poe, którego twórczość stanowi natchnienie dla wszystkich późniejszych autorów grozy, stanowi inspirację i podwaliny dla nowoczesnego horroru psychologicznego i dla artystycznego weird fiction. To absolutny mus i MegaPozycja w domowych biblioteczkach.
Z tym, że czasami „więcej” nie znaczy „lepiej” - wydanie Vespera adresowane jest przede wszystkim do freaków klasyki grozy, prezentując obok tych najsłynniejszych, również mniej znane opowiadania; bardziej przypadkowych czytelników tak obszerne (i nierówne) zestawienie może chwilami nieco znużyć, szczególnie na dalszych etapach lektury.
+
Opowiadania zostały bardzo zgrabnie połączone w zbliżone tematyką cykle. Twórczość Poego (zwłaszcza zaś twórczość niesamowita) miała bowiem kilka obsesyjnie drążonych tematów : granice pomiędzy życiem a śmiercią, ze szczególną koncentracją na momencie śmierci, jej fizycznym przebiegu oraz grozie pochowania żywcem (ten motyw pojawiać się będzie prawie w każdym „wielkim” opowiadaniu Mistrza), nadwrażliwość zmysłów, graniczącą z obłędem ( często nakręcaną używkami - alkoholem i narkotykami), w końcu wyrzutów sumienia, doprowadzających bohaterów do upadku.
Wśród tekstów opisujących styk miłości i śmierci (amor e morte) na pierwszy plan wybija się najsłynniejsza z nich - „Ligeia” - historia powrotu ze świata umarłych dominującej, gotyckiej ukochanej narratora (takiej trochę pomiędzy Elvirą a Morticią Addams); do tego dojdą zakazana mroczna wiedza, narkotyczne wizje i zawoalowane aluzje do wampiryzmu.
W pamięć zapadnie też wyjątkowo makabryczna, godna pióra Ketchuma czy wręcz Eda Lee „Berenice” - tragiczna pomyłka wywołana fetyszystyczną manią doprowadzi do przerażającego finału nad trumną przedwcześnie uznanej za zmarłą ukochanej.
Wywołany w „Berenice” temat pochowania żywcem to, jak już pisałem, prawdziwa obsesja Poego, wracająca wciąż i wciąż w najsłynniejszych jego tekstach.
Przede wszystkim zwróci tutaj uwagę „Przedwczesny Pogrzeb” - zawierający publicystyczny i zupełnie na serio opis tytułowego zjawiska; humorystyczny finał (aczkolwiek humor to najczarniejszy z czarnych) w niczym nie osłabi grozy całego opowiadania.
Dalej przyjdzie kolej na legendarną „Zagładę Domu Usherów” - absolutne arcydzieło niesamowitej prozy, opowieść o żyjącym w odległym, niszczejącym zamku arystokracie o nadwrażliwych zmysłach, słyszącym odgłosy wydobywania się z grobu przedwcześnie pochowanej w nim siostry. Niezwykły tekst, w którym każde zdanie pogłębia upiorny, weirdowy klimat zniszczenia, nadchodzącego upadku i katastrofy.
Pogrzebanie żywcem Poe łączył również z innymi, obecnymi w jego twórczości motywami. Obsesyjna, okrutna zemsta, polegająca na zamurowaniu żywcem wroga stanowi temat wspaniałej „Beczki Amontillado” (z jednym z najsłynniejszych cytatów literatury grozy, kiedy, przerażona do granic obłędu, zakuta w niszy i żywcem zamurowywana ofiara woła do oprawcy „Na litość boską, Montresorze !” by usłyszeć w odpowiedzi - „Tak, na litość boską.”).
Również zemsta, rodem wprost ze stron współczesnych ekstremistów horroru, jest tematem jeszcze jednego legendarnego tekstu - „Żabiego Skoczka”, gdzie śmiertelnie obrażony błazen w trakcie balu maskowego weźmie najokrutniejszy odwet na swych prześladowcach.
Inna z literackich obsesji Poego, sumienie atakujące umysł zbrodniarza, dochodzi do głosu w kolejnym ponadczasowym i legendarnym tekście, „Czarnym Kocie”. Brutalny alkoholik podejrzewając, że domowy kot, ulubieniec żony, to wcielenie innego, zamęczonego przez niego wcześniej zwierzaka, usiłuje go zabić, nie zważając na protesty kobiety.
Swoistą odmianą motywu pogrzebania za życia jest pełna makabry „Studnia I Wahadło” - naturalistyczny opis przeżyć zamkniętego w najgłębszym lochu i poddawanego najokrutniejszym torturom psychicznym narratora.
Nader często Poe w swych opowiadaniach analizował sumienie zbrodniarza. Tak ma miejsce na przykład w „Serce - Oskarżycielem”, - tortura sumienia będąca następstwem makabrycznej, godnej pióra Dostojewskiego zbrodni, doprowadzi mordercę do wyznania swych win.
Gotycki „Metzengerstein” zawiera opis rodowej waśni, zbrodni i nadprzyrodzonej kary, jaka, poprzedzona poczuciem winy i nadchodzącej sprawiedliwości, spotka tytułowego barona Metzengersteina.
Z kolei w „Williamie Wilsonie” nurzający się w grzechu i nieprawości bohater napotyka na swej drodze sobowtóra, będącego niejako personifikacją jego sumienia (na pewno „Williama Wilsona” miał z tyłu głowy Oscar Wilde pisząc „Portret Doriana Graya”, a R.L.Stevenson, kreując Dr. Jekylla; należy też wspomnieć naszego Stefana Grabińskiego, który motyw sobowtóra efektownie rozpisał aż dwa razy - w „Zezie” i w „Problemacie Czelawy”).

Główną Panią nawiedzającą koszmary Poego jest sama Śmierć. W „Prawdziwym Opisie Wypadków Z P. Waldemarem”, gdzie narrator poddaje hipnozie umierającego pacjenta, możemy obserwować najcieńszą z granic oddzielającą ją od życia. Podobnie będzie w „Owalnym Portrecie” - tu życie uciekające z modelki wnikać będzie w tworzony obraz. Czasami zaś Śmierć pojawi się, niczym przerażające memento, wiszące nad całą ludzkością, w jakże aktualnym w obecnej dobie, tyleż pięknym co przerażającym poemacie prozą - „Masce Czerwonego Moru”.
Wśród najważniejszych opowiadań Poego nie może zabraknąć „Morderstw Przy Rue Morgue” - swoistego „mrocznego thrillera” epoki romantyzmu, opowieści o makabrycznej zbrodni mającej miejsce w Paryżu i śledztwa prowadzącego do wyjaśnienia tajemnicy. (fani Sherlocka Holmesa na pewno odnotują uderzające wręcz podobieństwo pomiędzy swym idolem a powołanym do życia przez Poego pół wieku wcześniej francuskim detektywem C. Auguste Dupinem).

Niestety, inne utwory obecne w tomie mocno się postarzały. Dotyczy to zwłaszcza jego opowiadań awanturniczo przygodowych, takich jak „Bujda Balonowa” (opis fikcyjnej wyprawy transatlantyckiej balonem), czy „Historia Hansa Pfaalla” (absurdalna podróż balonem na księżyc).
Nieco zwietrzałe są również morskie opowieści niesamowite : „W Bezdni Maelstromu” (z tytułem wiernie oddającym treść opowiadania), „Rękopis Znaleziony W Butelce” (podróż widmowym statkiem do granic Nieznanego) a nawet największa z nich, najbardziej znana, niedokończona ”Opowieść Arthura Gordona Pyma”, opisująca niezwykłe losy tytułowego bohatera, który wybrawszy się w poszukiwaniu przygód na morze przeżyje bunt załogi, szalejące sztormy, głód prowadzący do kanibalizmu, spotkanie z dziwnymi plemionami zamieszkującymi ocean antarktyczny, wreszcie, podróż poza granice poznanego świata).
Te opowieści, jak i ostatnia grupa tekstów - literackie złośliwości, satyry i żarty prasowe - przeznaczone są tylko dla najbardziej oddanych fanów twórczości Poego; przygodnego współczesnego czytelnika raczej znudzą.
+
Thomas Ligotti w „Pieśniach Umarłego Marzyciela” zapisał taką myśl, że dobra groza, aby naprawdę była w stanie przejąć czytelnika, powinna wynikać z obsesji autora, z jego wewnętrznych demonów. To walka z nimi, próba okiełznania, robią wielką literaturę. U Poego ta walka jest wyjątkowo wyraźna i przejmująca. Dręczeni wyrzutami sumienia wywołanymi przez zbrodnie i nieprawości, pogrążeni w nałogach, nadwrażliwi bohaterowie jego opowiadań (jakże często stanowiący nieco tylko zawoalowane alter ego artysty) mierzą się z grozą wszechwładnej Śmierci, usiłują zbadać granice oddzielające ją od Życia.
Poe praktycznie stworzył, ukonstytuował literacką grozę jako odrębny samodzielny gatunek, do dziś będąc inspiracją, wzorem, natchnieniem dla pokoleń następców. Nie sposób przecenić jego zasług na tym polu.
To Poe w ostateczny sposób wyprowadził literacki horror z zaułka powieści gotyckiej i nadał mu kształt, w jakim pozostaje on w znacznej mierze do dziś. To Poe połączył grozę z psychologią - rezygnując z banalnych duchów i przestarzałych baśniowych, fantastycznych konwencji.
No właśnie, groza Poego prawie nigdy nie ma charakteru nadprzyrodzonego, to nie jest literatura „fantastyczna”. Dla purystów gatunkowych twórczość genialnego Amerykanina podpadałaby bardziej pod - czyżby - „thriller psychologiczny”. A jednak intensywność, stężenie niesamowitości w jego twórczości nie pozostawiają żadnych złudzeń - mamy tu do czynienia z najwyższego lotu literackim horrorem (przy czym u Poego znajdziemy i elegancję współczesnego weird fiction i makabryczne klimaty horroru ekstremalnego).

Zdanie o przekładach. Najważniejsze tłumaczenia twórczości Poego na polski miały miejsce na przełomie XIX i X wieku. Ich autorzy, Bolesław Leśmian i Stanisław Wyrzykowski, wykonali wielką robotę, niemniej połączenie XIX wiecznego, romantycznego stylu Poego z ich młodopolskim rozpasaniem powoduje, że te klasyczne i wyborne przekłady bywają momentami męczące w lekturze. (Najgorzej pod tym względem bywa na początkach opowiadań. Poe czasami rozpoczyna tak bardzo „na okrętkę”, że aż nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Kusi, by te pierwsze akapity odpuścić i wzrokiem poszukać miejsca, w którym startuje fabuła naprawdę).
Jeszcze o vesperowym zbiorze. Adresowany jest on głównie do die hard fanów Poego. To oni docenią kompletność zestawienia, ucieszą się na mało znane, rzadko publikowane opowiadania. Dla przygodnych czytelników, dla tych, którzy chcą dopiero zapoznać się z fenomenem twórczości Amerykanina, tom jest zdecydowanie za duży, obciążany gorszymi tekstami. Te opowiadanie niegrozowe są dziś często trudno czytalne, czasem nudząc dętą i całkowicie przestarzałą fantastyką, czasem irytując czerstwym pseudo humorem, czy jakimiś zjadliwymi, nikogo dziś nie interesującymi gierkami literacko dziennikarskimi. Przypomina się trochę Genesis i dwupłytowy album „Lamb Lies Down On Broadway”, o którym Tony Banks mówił po latach - „daliśmy na niego za dużo utworów, a nie wszystkie były odpowiednio dobre”. W rezultacie końcowy efekt trochę może ucierpieć.
Tak, że słuszną jest polityka tych wydawców, którzy zestawiając teksty Poego koncentrują się głównie na jego opowiadaniach niesamowitych. Dla tych, którzy dopiero wkraczają w niesamowity świat Edgara Allana warto rozważyć mniejszą antologię, może nawet ze współczesnym tłumaczeniem (jest bardzo dobry zbiór w przekładzie Sławomira Studniarza).

PS.
Twórczość Poego była ekranizowana oczywiście setki razy. Nie będę jednak nudził wymienianiem nadmiernej ilości tytułów - skoncentruję się na legendzie filmowego horroru - genialnym cyklu Rogera Cormana, realizowanym w latach 1960-1964. Powstało w tym okresie 8 filmów, co jeden to lepszy. Obejrzeć można, m.in. „Zagładę Domu Usherów”, „Studnię I Wahadło”, „Przedwczesny Pogrzeb”, „Czarnego Kota”, „Maskę Czerwonego Moru” czy „Grobowiec Ligi”. Skończone arcydzieła, które gorąco polecam wszystkim fanom horroru.

PPS.
Tym, którzy chcieliby zgłębić znaczenia ukryte w twórczości Poego, polecam wydaną przez Wydawnictwo Phantom Books książkę Sławomira Studniarza "Tragiczna Wizja".

wtorek, 21 lipca 2020

Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu II 7/10

Druga część przygodowego cyklu fantastycznego, opisująca przygody kosmonauty Vuko Drakkainena na planecie Midgard. Nieco słabsza od pierwszego tomu (głównie za sprawą długo gramolącego się wątku samego Vuko), ale nadal zapewniająca solidną rozrywkę.

+

Po tym, jak Vuko pod koniec pierwszego tomu został przez „złego czarodzieja” zamieniony w …drzewo, Grzędowicz musiał się nieźle wysilić, by przywrócić go do fabuły. Użył do tego, wręcz bezczelnie - rozwiązania „deus ex machina” (i to dosłownie! Tym samym upodabniając ten motyw do „Amerykańskich Bogów” Gaimana). Aż zaskakujące, jak bardzo, koniec końców, udane to było wyjście. 

Niestety, potem jest sporo gorzej. Drakkainen długo i nudnawo wędruje po krainie Węży, spotyka się z Bogami i Boginiami, natrafia na smoki, uczy się czarowania (panowania nad Pieśnią), by, na sam koniec, trafić do „swojego” Ludu Ognia i tam zaplanować kolejną akcję przeciwko złowrogiemu Van Dykenowi.

Na szczęście znacznie ciekawiej rozwijały się w tym tomie losy Ardżuka, uciekającego przed siepaczami Pramatki następcy Tygrysiego Tronu do odległej krainy Ludzi Niedźwiedzi. Na swej drodze przyjdzie mu odwiedzić demoniczną Czerwoną Wieżę kultystów Pramatki, walczyć z wysłanymi skrytobójcami, zostać pojmanym przez własnych stronników, którzy jednak nie rozpoznają w nim młodego cesarza, na koniec zaś udać się w podróż na straszliwą pustynię, oddzielającą jego świat od krainy Ludzi Niedźwiedzi.

+

Jak napisałem, pierwszy tom był lepszy, dynamiczniejszy, więcej w nim było przygód i akcji. Wątek Drakkainena długimi momentami przynudzał, by dopiero w zakończeniu nieco przyspieszyć. Za utrzymanie odpowiedniego tempa odpowiadał tym razem głównie zgrabnie rozwijany wątek Ardżuka.

Napisane wszystko jest znakomicie, czyta się bardzo dobrze, Grzędowicz wyjątkowo sprawnie buduje narrację, opisuje dynamiczne sceny fabularne, opisy scenografii świata Midgardu. Specjalnie nie psychologizuje, „Pan Lodowego Ogrodu” to powieść przygodowa, nastawiona przede wszystkim na szybką akcję.

Obaj bohaterowie się dobrze wymyśleni (choć obecna wersja Cyfrala  występująca pod postacią…disneyowskiej wróżki to „o jeden most za daleko”), już czekamy na ich spotkanie i wynikające z tego fabularne implikacje. Obaj dysponują wiernymi, w sumie mocno do siebie podobnymi drużynami zaprawionych w bojach weteranów. Swoistą ciekawostką jest z kolei…brak ciekawszych postaci kobiecych. Owszem, przy każdym bohaterze pojawia się kochanka, w tle snują się jakieś boginie, kapłanki czy, w końcu, upiory, ale jednak zasadniczo „Pan Lodowego Ogrodu” to bardzo „męska” proza.

Mimo nieco słabszego tempa - nadal przednia rozrywka, jedna z ważniejszych sag polskiej fantastyki. Going forward do tomu trzeciego.


wtorek, 14 lipca 2020

Jack Ketchum Dziewczyna Z Sąsiedztwa 10/10

Przerażające, z każdą przeczytaną stroną coraz bardziej przygnębiające i, dosłownie, bolesne w lekturze, arcydzieło.  O gatunkowej przynależności „Dziewczyny Z Sąsiedztwa” do horroru decydują jej szokująca treść i narastająca groza, lecz z równym powodzeniem powieść uznać można za fabularyzowany reportaż…


+


Dwie osierocone dziewczyny, 14-letnia Meg i jej młodsza siostra Susan, trafiają pod opiekę swej ciotki, samotnie wychowującej trójkę dorastających synów w niewielkim miasteczku. Początkowo wszystko wygląda OK; Meg nawiązuje kontakty z miejscową młodzieżą i zaprzyjaźnia się z mieszkającym po sąsiedzku Davidem.


Stopniowo jednak wychodzi na jaw fatalne, pogarszające się z dnia na dzień, traktowanie dziewcząt przez ich opiekunkę. Ciotka nienawidzi obu sierot, często je okrutnie bije, głodzi i zamyka w domu.

Próba poinformowania lokalnego policjanta przez Meg o krzywdzie kończy się katastrofą. Ciotka jest prawnym opiekunem dziewcząt, ma prawo je dyscyplinować i wychowywać, policjant zatem nie daje wiary skargom - natomiast dla Meg zaczyna się piekło.


Zostaje zamknięta w piwnicy, gdzie poddawana jest coraz większym upokorzeniom i torturom. Co najgorsze, w seansach nienawiści uczestniczy nie tylko matka razem z synami, ale również inne dzieciaki z sąsiedztwa, w tym narrator całej historii, David. Dzieci fascynuje bezkarność dręczenia, zgoda a wręcz zachęty dorosłego opiekuna, by tego się dopuszczać.


Gdy sytuacja zaczyna się zupełnie wymykać spod kontroli, a kolejne tortury zagrażają zdrowiu ofiary, Davida zaczyna pomału gryźć sumienie…


+


W trakcie lektury „Dziewczyny Z Sąsiedztwa” może dopaść czytelnika zwątpienie -  nie, ta historia jest przekombinowana, za bardzo przegięta, autora poniosła wyobraźnia, coś takiego jest niemożliwe. Ale to  mechanizm obronny - ta historia bowiem wydarzyła się naprawdę…


Szczegóły się różnią, ale trzon opowieści to prawdziwa, makabryczna historia Sylvii Likens, zamęczonej na śmierć przez opiekującą się nią ciotkę. Ciotkę, która w ten sposób usiłowała „ją wychować”. Ketchum znakomicie zamienił to w depresyjny egzystencjalny horror.


Właśnie - przynależność gatunkowa powieści może budzić pewne wątpliwości, w „Dziewczynie” nie ma bowiem żadnych elementów nadprzyrodzonych. O jej grozowym charakterze świadczą użyte w fabule mechanizmy charakterystyczne dla gatunkowego horroru- uwięzienie, fizyczne cierpienie, narastająca mordercza psychopatia, sceny szokujące, przerażające i makabryczne.

Nic dziwnego, że powieść powszechnie traktowana jest jako powieść grozy (bo też i budzi autentyczny strach) i słusznie okupuje wszelkie grozowe rankingi „best of”.


Stephen King, który napisał świetny wstęp do „Dziewczyny” podkreśla bardzo aspekt fałszywej moralności amerykańskiej prowincji - takie charakterystyczne „nie mów nikomu”. Krzywda Meg długo widoczna jest dla sąsiadów, ba, przecież dziewczyna udaje się nawet na skargę do policjanta, a jednak wszyscy wolą udawać, że o niczym nie wiedzą, że to nie ich sprawa. Podobnie pisał w posłowiu sam Ketchum. Tak rozumiana, powieść zbliża się do tragedii takich, jak sprawa Friztla (który latami więził w piwnicy pod domem i gwałcił swą córkę).


Można jednak wyodrębnić jeszcze jeden aspekt obecny w „Dziewczynie Z Sąsiedztwa”, jeszcze jedno jej odczytanie. Otóż „Dziewczyna” to opowieść o pierwotnym Złu, o złowrogiej, mrocznej sile mieszkającej w każdym człowieku,  drzemiącej w naszych genach, komórkach, we krwi i kościach. Ta czarna magma (niczym ligottiańska Anima Mundi), która w niektórych okolicznościach potrafi nagle obudzić się w prawie każdym. 

Przecież to nie jest generyczny thriller o zwyrolach, którzy porwali i zamęczyli na śmierć przygodną dziewczynę! Rodzina Meg to normalna rodzina, żadna tam „teksaska masakra”. Ciotka, siostra matki, trzech kuzynów, ich koledzy z okolicy -  typowa amerykańska prowincja, mili, spokojni ludzie.  Podobnie dzieciaki z sąsiedztwa, uśmiechnięte, rozbawione, na co dzień koleżeńskie wobec siebie. To „dobrzy ludzie”, w których nagle obudził się diabeł. 


Szczególnym symbolem jest sam David - narrator. Lubi Meg, wręcz się w niej podkochuje, ale, skonfrontowany z upiorną sytuacją, przez długi czas dobrowolnie uczestniczy w coraz bardziej przerażających zachowaniach. Moment, w którym zawrócił on „znad rzeki”, kiedy zorientował się, że sytuacja zaszła za daleko, jest bardzo spóźniony. Słusznie ma on przez całą powieść potworne wyrzuty sumienia, zasłużył na nie w zupełności.

 

„Dziewczyna” to dużo więcej niż upornie sadystyczny shocker. To moralitet  pokazujący, jak możliwy był nazizm i holocaust, jak rodzi się nienawiść gotowa do zbrodni. Żaden „normalny” człowiek nie chce krzywdzić drugiego człowieka, ale jeśli tego człowieka odhumanizować, nazwać go „szmatą”, „bydłem” (ideologią…) - już łatwiej. 

„Dziewczyna” to również kolec w oko wszystkich tradycjonalistów wołających że „rodzina jest święta”. Ketchum, buntownik, z punkową wściekłością mówi że nie zawsze tak musi być, że czasami ta „rodzina” potrafi być źródłem przerażających nieprawości.


KANON, straszny, aż przykry w lekturze, ale absolutnie MUST READ. Choć ostrzegam - będzie bolało.


PS.

Powieść została dość wiernie i udanie zekranizowana w roku 2014, warto obejrzeć, aczkolwiek impakt książki jest nieporównanie silniejszy, a wymowa jeszcze bardziej gorzka.


PPS.

King porównał „Dziewczynę” do prozy McCarthyego. Jest coś na rzeczy, choć MacCarthy pisze dość uroczystym, chwilami jakby biblijnym stylem, podczas gdy Ketchum wali ultra-violencem w technikolorze z autentycznym gniewem i pasją. 


#dziewczynazsiasiedztwa, #girlnextdoor, #jackketchum, #extreme, #KANON Przecież to nie jest standardowy thriller o zwyrolach, którzy porwali i zamęczyli na śmierć przygodną dziewczynę. To powieść o normalnych dzieciakach, uśmiechniętych, rozbawionych, na co dzień koleżeńskich wobec siebie,  w których nagle obudził się diabeł. Rodzina Meg to pozornie normalna rodzina, żadna tam „teksaska masakra”. Ciotka, siostra matki, trzech kuzynów, ich koledzy z okolicy - to typowa amerykańska prowincja, mili, spokojni ludzie.  Szczególnym symbolem jest sam David - narrator. Wręcz podkochuje się w Meg, lubi ją, ale, skonfrontowany z upiorną sytuacją, długi czas dobrowolnie uczestniczy w coraz bardziej przerażających zachowaniach. Moment, w którym zawrócił on „znad rzeki”, kiedy zorientował się, że sytuacja zaszła za daleko, jest bardzo spóźniony. Słusznie ma on przez całą powieść potworne wyrzuty sumienia, zasłużył na nie w zupełności 

„Dziewczyna” to dużo więcej niż upornie sadystyczny shocker. To moralitet  pokazujący, jak możliwy był nazizm i holocaust, jak rodzi się nienawiść gotowa do zbrodni. Żaden „normalny” człowiek nie chce krzywdzić drugiego człowieka, jeśli tego człowieka odhumanizować, nazwać go „szmatą”, „bydłem” (ideologią…) - już tak. „Dziewczyna” to również kolec w oko wszystkich tradycjonalistów wołających że „rodzina jest święta”. Ketchum, buntownik, z punkowa wściekłością mówi że nie zawsze tak musi być, że czasami ta „rodzina” potrafi być źródłem przerażających nieprawości.


KANON, straszny, aż przykry w lekturze, ale absolutnie MUST READ. Choć ostrzegam - będzie bolało.


PS.

Powieść została dość wiernie i udanie zekranizowana w roku 2014, warto obejrzeć, aczkolwiek impakt książki jest nieporównanie silniejszy, a wymowa jeszcze bardziej gorzka.


PPS.

King porównał „Dziewczynę” do prozy McCarthyego. Jest coś na rzeczy, choć MacCarthy pisze dość uroczystym, chwilami jakby biblijnym stylem, podczas gdy Ketchum wali ultra-violencem w technikolorze z autentycznym gniewem i pasją. 

środa, 8 lipca 2020

Zoje Stage Zła Krew 8/10


Efektowny retelling archetypicznej opowieści o demonicznym dziecku, unowocześniony, przeniesiony w realia XXI wieku i rezonujący z najgłębszymi lękami drzemiącymi w młodych rodzicach.

+

Siedmioletnia Hanna martwi swych rodziców. Jest bardzo inteligentna, rozwija się prawidłowo, ale nie potrafi mówić. Badania lekarskie wykluczają fizyczną chorobę, problem zdaje się leżeć w umyśle dziecka.

Z uwagi na swój stan dziewczynka uczy się w domu, razem z niepracującą, poświęcającą dziecku cały czas i energię, matkę. Wspólny pobyt nie jest jednak sielanką. Mała Hanna prowadzi z mamą wyrafinowaną grę. Grę, w której stawką jest uczucie taty, o którego jest śmiertelnie zazdrosna. Podczas jego nieobecności zachowuje się okropnie, eskaluje konflikty w najdrobniejszych sprawach; coraz bardziej i coraz niebezpieczniej sprzeciwia się mamie, by przy ojcu zachowywać się wzorowo. Późniejsze skargi kobiety są w takiej sytuacji oczywiście lekceważone przez męża. 

Pewnego dnia, będąc sam na sam z mamą, Hanna zaczyna…mówić. Ku przerażeniu jednak kobiety oświadcza, z wyraźnym, że jest wcieleniem spalonej na stosie w XVIII wieku francuskiej wiedźmy. Nie kryje też otwartej wrogości - uważa matkę za konkurencyjną czarownicę, która musi zostać unicestwiona, by dziewczynka mogła szczęśliwie żyć z ukochanym tatą.

Rozpoczyna się coraz bardziej niebezpieczna gra. Najpierw Hanna nocą oszpeca mamę, obcinając jej włosy, następnie podmienia jej lekarstwa (kobieta zmaga się z ciężką chorobą); gdy kolejne podstępy nie dają pożądanego rezultatu, dziewczynka knuje coraz bardziej przerażające i zbrodnicze plany…


Umieszczona przez rodziców w ośrodku, który ma za zadanie wyleczyć psychiczne podłoże jej afazji, doprowadza do ciężkiego okaleczenia jednego z podopiecznych, po powrocie zaś do domu przeprowadza dwukrotnie zamachy na życie  matki. 

Ta, jakkolwiek poraniona i ciężko poparzona, przeżywa obie próby - dziewczynka zaś zostaje, z diagnozą psychopatii, umieszczona w zamkniętym ośrodku.

Tam dociera do niej, jakie błędy popełniała. Musi udawać absolutnie grzeczną, by opuścić ośrodek i przygotować jeszcze jeden, ostateczny zamach.

Dobry horror musi opowiadać o prawdziwym strachu, strachu, który naprawdę może dotknąć czytelnika. Trudno dziś wystraszyć klasycznym potworem, w wieku niewiary tego rodzaju monstra stały się dziecięcymi zabawkami, bądź też postaciami z przygodowych serii fantasy. Ale jaki rodzic nie przerazi się buntem, agresją, złym zachowaniem swego dziecka ? Nieracjonalną złością, krzywdzącą rodziców, odrzucającą ich starania, ich miłość ? Jaki rodzic, widząc szalejącego w furii berbecia nie zlęknie się myśli, że to może być choroba psychiczna ? (dla bardziej zabobonnych - opętanie) ?



„Zła krew” znakomicie gra tym strachem, przenosząc w XXI wiek  schematy i zagrania kojarzące się trochę z klasycznym „Omenem”, a nieco z nowszym „Musimy Porozmawiać O Kevinie”. Idealna na pozór rodzina, kochający mąż, czuła żona i matka i ładne, mądre dziecko, którego jedynym problemem jest nieumiejętność mówienia. Wystarczy odnaleźć w jego psychice źródło problemu, trochę popracować…  W tle tej sielanki narasta jednak zagrożenie. Ze strony na stronę narasta złośliwe, wrogie zachowanie córki wobec matki, bezbronnej wobec manipulacji, jakim jest poddawana. Umysł dziecka knuje coraz bardziej demoniczne plany i zbrodnicze scenariusze. 

Autorka świetnie manipuluje czytelnikami. Już, już wydaje się, że  książka przechodzi w tradycyjny horror o dziecku opętanym przez złego ducha, kiedy nagle zmiana optyki pokazuje, że nic nie będzie takie proste. Że zachowanie mamy, jej nadopiekuńczość, jej niezrozumienie własnej córki, mogą być powodem kryzysowych sytuacji. Pojawia się w tle toksyczna relacja z własną matką, odrzucenie i brak miłości rodzicielskiej, uzależnienie od męża, i, również, coś na kształt zazdrości w stosunku do córki.

  Emocje, uczucia trójki głównych bohaterów odmalowane są mistrzowsko. Przyjazny wszystkim, ale powierzchowny i mało zainteresowany domem mąż, matka, mechanicznymi zachowaniami i obsesyjną dbałością o dom starająca się sama w sobie zagłuszyć brak prawdziwej miłości do swego dziecka, a naprzeciw tego psychopatyczny, zły, ale też nieco smutny i zagubiony umysł dziewczynki. Poprzez efektowną konstrukcję powieści (przypomni się też „Wszyscy Mieszkaliśmy W Zamku” Shirley Jackson) mamy wgląd w jej myśli i doskonale wiemy, że to nie tylko narastająca paranoja matki, że wszystko to dzieje się naprawdę.

Można mieć przy „Złej Krwi” pewne wątpliwości gatunkowe.  Reklamowana jest (jakżeby inaczej) jako „thriller psychologiczny”. Zasadniczo w powieści nie ma żadnych zdarzeń nadprzyrodzonych, strach zaś przez nią wywoływany ma charakter codzienny, „samowity”. Niemniej jest to oczywiście powieść grozy, bardzo efektownie bawiąca się obecnymi w gatunku schematami i rozwiązaniami fabularnymi,  używająca ich do zbudowania  poważnej i dającej do myślenia współczesnej historii. Fan gatunku na pewno doceni bardzo zgrabnie wprowadzony i udanie straszący wątek z „duchem francuskiej  czarownicy” 

Jedyne zastrzeżenie to pewien brak proporcji. Kulminacja fabularna ma miejsce w 3/4 książki, późniejsze rozdziały trochę „dopychają kolanem” i niepotrzebnie zagadują opowieść, aczkolwiek końcowe „omenowe” mrugnięcie okiem uratuje finał, niebezpiecznie skręcający w landrynkowym kierunku.

Nowe, świeże, 2018, ale już znaczące w historii gatunku - tak wygląda horror XXI wieku. Szczerze polecam  

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...