piątek, 3 maja 2024

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych historii sięgających wgłąb historii wampirów, zapoznających nas z szerokim wachlarzem postaci mamy kameralną, bardzo zwartą fabularnie przygodę głównego bohatera sagi, wampira Lestata, który, znużony swą wampiryczną nieśmiertelnością zapragnął choć na chwilę zaznać ludzkiego losu…


+


Jako się rzekło, Lestat de Lioncourt po wydarzeniach opisanych w pierwszej trylogii Kronik Wampirów, szczególnie zaś po zakończeniu swej krótkiej kariery muzyka rockowego, ponownie popadł w wampirze znudzenie i zniechęcenie. Poględziwszy nieco na ten temat ze swym ludzkim przyjacielem, generałem Talamaski (tajny zakon badający różne zjawiska nadnaturalne), Davidem Talbottem (ględzenia będzie w Złodzieju Ciał co niemiara…) decyduje się na …próbę samobójczą (sic!). Przybywa zatem na pustynię Gobi i lotem pionowym startuje, niczym Ikar, ku palącym płomieniom Słońca.

No ale Lestat okazuje się, nie pierwszy zresztą raz, Wampirem Niezniszczalnym. Owszem, spada w płomieniach na pustynny piasek, owszem, musi dochodzić do siebie dłuższy czas, ale ostatecznym efektem nieudanego samobójstwa jest jedynie…bursztynowa opalenizna! (sic!), no i przekonanie, że jednak wampirze życie ma jeszcze dla niego wiele ciekawego do zaoferowania.


Lestat podróżując po świecie kilka razy napotyka wielce przystojnego młodzieńca. Mężczyzna wysyła wampirowi w prezencie dziwne książki (pierwszą z nich jest “Coś Na Progu” Lovecrafta - brawo!), wszystkie dotykające motywu przenoszenia osobowości ludzkich między ciałami (nb. zabrakło kanonicznego “Avatara” Theophile Gautiera - widać w temacie literackiej grozy Anne Rice miała jeszcze conieco do nadrobienia). Po kolejnej naradzie z Talbottem Lestat pojmuje zawoalowane aluzje nieznajomego - to potężny czarownik, niegdyś również funkcyjny Talamaski - dysponujący mocą wspomnianej zamiany ciał ! Oferuje on Lestatowi przeżycie wspaniałej przygody - spędzenie jednego dnia w ciele człowieka! W tym samym czasie mag “zamieszkałby” oczywiście w ciele Lestata…


Monsieur de Lioncourt jest tak podekscytowany perspektywą ponownego ujrzenia świtu (nb. chwilę wcześniej widział to słońce całkiem z bliska, jak go spalało na pustyni Gobi, więc nie wiem, skąd ten zapał…), ponownego “pobycia” człowiekiem, że, nie zważając na ostrzeżenia Talbotta oraz swego ukochanego wampira Louisa (tak, wraca mękoła tej sagi…) decyduje się na zamianę…


Lestat stawszy się ponownie człowiekiem zaczyna - no jasne - od najedzenia się, schlania i przygodnego seksu. Chwilę później jednak “czar pryska”, życie w ciele człowieka okazuje się boleśnie wulgarne i niesmaczne (ta paskudna fizjologia…), co gorsza, czarownik ukradł swego byłemu ciału praktycznie wszystkie pieniądze, a najgorsze -człowiek to istota słaba i nader śmiertelna…ciało zamieszkiwane przez Lestata szybko łapie, drepcząc z lichym ubraniu po zaśnieżonym Georgetown, ciężkie zapalenie płuc i ląduje w okolicznym szpitalu walcząc o życie…


Oczywiście podły czarownik nie zamierza dotrzymać słowa i zamiast wrócić na obiecaną powrotną zamianę znika bez śladu w ciele Lestata. Tymczasem nasz wampir, uwięziony w lichej, ziemskiej powłoce musi znaleźć sposób na odkręcenie tego wszystkiego. Najpierw uderza do Louisa, kiedy zaś ten stanowczo odmawia mu pomocy, pomocną rękę wysunie do byłego wampira David Talbott. 


Obaj mężczyźni odnajdują (dzięki serii brutalnych wampirycznych zbrodni) fałszywego Lestata, który podróżuje przez Karaiby na pokładzie luksusowego statku wycieczkowego, sami wykupują miejsce w rejsie i przystępują do realizacji swego planu…


+


Bałem się “Złodzieja Ciał”, bowiem potrafi czasami koturnowy styl Rice przymęczyć, no i o czym dalej możnaby tu pisać, można się zastanowić wspominając wydarzenia z pierwszej trylogii. Jednak powieść okazała się całkiem udanym resetem serii, zupełnie zmieniając tonację i klimat znany z poprzednich części. Jak już pisałem, zamiast sięgającej tysiące lat wstecz historii, zamiast kolejnych wampirycznych Krewnych i Znajomych Królika, wyskakujących z kapelusza na kolejnych stronach sagi, mamy zwartą, kameralną opowieść współczesną. Trójka dobrze odmalowanych głównych  bohaterów - Lestat, David Talbott i sam Złodziej Ciał, dwójka postaci uzupełniających (Louis - wet blanket jak zwykle) i ludzka kochanka Lestata, siostra zakonna (sic!) Gretchen, parę lokalizacji - zaśnieżone Georgetown i pokład liniowca Queen Elisabeth - to zaskakujące odświeżenie serii.



Mniej jest też klimatów perwersyjnej seksualności, która wcześniej momentami wręcz przyduszała fabułę. Oczywiście biseksualność czy homoseksualność bohaterów nadal grają w powieści swą rolę, ale nie wzbudzają już większego poruszenia - dziś odmienna orientacja seksualna nie budzi już niezdrowych emocji. Ze szczegółów, mamy dwa, opisane raczej detalicznie, zbliżenia Lestata ze śmiertelniczkami, jedno brutalne, praktycznie gwałt, drugie romantyczne - oba bardzo uzasadnione fabularnie. 


Nadal rozważania Rice na temat ludzkiej śmiertelności, na temat sensu życia, dominują nad fabularną akcją, nadal jednak tej ostatniej wystarczy na dobrą zabawę dla fana bardziej przygodowej literatury. Choć nie ma co zaprzeczać, że powszechne ględulenie Lestata z każdą napotkaną postacią chwilami przymęcza.


Nie do końca przekonuje przewijający się przez całą powieść wątek “ducha Claudii”- Lestata prześladuje, jako chyba. symbol wyrzutów sumienia, dziecięcy wampir Claudia, która została stworzona przez Lestata w prezencie dla swego ukochanego Louisa a następnie spalona przez wampiry w Paryżu w zemście za zamach na życie samego Lestata (to przypomnienie dla tych, którym fabuła “Wywiadu Z Wampirem” się być może zatarła). 


Najbardziej zaś razi…głupota i bezbrzeżna wręcz naiwność samego Lestata. Naprawdę, trzeba mieć IQ pantofelka (taki pierwotniak, nie damski obuw), żeby uwierzyć, że znany z kłamstw i nieuczciwości Złodziej Ciał dobrowolnie będzie chciał oddać Lestatowi zagarnięte ciało (już pomijam wręcz idiotyczny pomysł samej Rice, mający to uzasadniać - mianowicie miał się Złodziej połasić na miliony dolków, które mu po zakończeniu zamiany oferował Lestat, tak jakby, samemu “będąc” Lestatem, nie mieć dostępu do całości jego fortuny!).

Jakby tego było mało, Lestat daje się nabrać drugi raz! Kiedy już “odwojuje” swe ciało, znowu zostanie zrobiony w konia przez Złodzieja, a tak prostacko, że, dosłownie, przygodny kelner w restauracji by się mógł di niego nachylić i szepnąć “panie ładny, ale pomyśl pan sekundę, coś to Grubo Nie Funguje”.

Końcowy, drapieżny twist fabularny (akurat faktycznie zaskakujący) nadrabia wcześniejsze niedogodności bardzo udanie kończy powieść. 


To sum up - “Opowieść O Złodzieju Ciał” to nie jest oczywiście żaden kanon, jak ktoś za stylem i snujną narracją Rice nie przepada, niech nawet nie próbuje, ale dla fanów serii pozycja zdecydowanie udana. Ulubiony bohater, ciekawy pomysł, zwarta fabuła - czego chcieć więcej? Good stuff.

piątek, 26 kwietnia 2024

City 6 7/10

W ramach eksplorowania polskiej literatury grozy XXI wieku przyszła kolej na ukazującą się od kilkunastu (!) lat serię “kwadratowych” książeczek od wydawnictwa FORMA. Seria ta swój rozkwit miała jakieś dziesięć lat temu - dzisiaj jedynym przejawem aktywności są kolejne antologie opowiadań z serii “City”.


Plan był taki, by zacząć od pierwszej z nich, “City 1” z roku bodajże 2009 (okrągłe 15 lecie by to było!), ale, trzeba trafu, że akurat na świeżo wyszła szósta część, zatem zamiast grzebać w archiwaliach postanowiłem lekturę cyklu zacząć od końca.


No i to był dobry wybór - bowiem antologia ta zaskakująco wręcz mi się spodobała (no ok, nie, wiem, jakie było “City 1”, być może jeszcze lepsze), zapewniając mnóstwo dobrej rozrywki. Zaskakująco, gdyż, przyznam, nie zawsze antologie pisane na zadany temat, antologie, gdzie grono autorów dobierane jest w ramach kryteriów towarzyskich, są wystarczająco interesujące (napiszę oględnie) dla postronnego czytelnika. Tymczasem “City 6” to antologia tematyczna, opisująca na różne sposoby istotę Miasta, jako konstruktu fabularnego czy jako elementu scenografii opowiadanych historii. Skład autorów z kolei potwierdza pewną “środowiskowy” charakter doboru tekstów do antologii, jest całe grono weteranów serii, którzy publikowali już w poprzednich częściach serii.


Mimo powyższych obaw końcowy efekt wypadł zaskakująco udanie; lektura zbioru przyniesie fanowi grozy dużo frajdy a zróżnicowanie tematyczne zapewni 


Opowiadanie objęte są fabularną klamrą - to podzielony na dwie części krótki tekst Kazimierza Kyrcza - rekomenduję czytanie go naraz w całości, oderwane od siebie oba fragmenty nie zmierzają donikąd, po połączeniu dają zgrabne, weirdowe opowiadanie będące esencją, swoistym pendant “miejskości” zbioru.


A potem mamy najbardziej konkretny strzał w szczękę - Zeter Zelke i jej opowiadanie “Mimik” . “Mimik” to horror sci-fi - Ziemia jest przedmiotem inwazji z kosmosu - najeźdźca potrafi przybrać dowolną formę materialną, nieliczna, topniejąca grupa survivorów przebija się przez zrujnowane miasto…  Uuuaa! ALEŻ TO BYŁO DOBRE! Z twistami, z mocnym zakończeniem, łączące w jedno dwa genialne filmy Johna Carpentera - “Ucieczka Z Nowego Jorku” i “Coś”. Gdyby szukać jednostkowych ocen to byłoby to 10/10, naprawdę “rare bird” - “Mimik” wchodzi jak masło i zgarnia pełną pulę. Zeter Zelke jest mało znana, najczęściej można ją spotkać w kolejnych odsłonach serii City (było coś o “weteranach”), no i już się cieszę na kolejne lektury, bo mam całą serie. Tak 3mać!


Horror sci-fi to w ogóle wdzięczna formuła dla opowieści o Mieście. Drugą perełką zbioru jest “Zanęta” Kornela Mikołajczyka, podobnie jak “Mimik” opisująca ludzkość zaatakowaną przez Najeźdźców z Kosmosu. Post-apokaliptyczna rzeczywistość, opustoszałe ulice wymarłego Miasta, a z nieba zwisają tytułowe “zanęty” - indywidualnie dopasowywane pokusy na haczykach, porywające ludzi ku niebiańskiej ułudzie - zwierciadlanemu odbiciu Miasta, wiszącem w górze nad ziemią. Bohater, wynalazca, tęskni za porwaną przez taką zanętę żoną i konstruuje coraz to nowe urządzenia do obrony przez haczykami. Aż nagle, pewnego dnia zanęta kusi również jego. Doskonały pomysł, świetne wykonanie. Brawo.


I dalej idziemy w klimaty s-f i post apo. Oto “Piasek Pod Oczami” Aleksandry Knap. Ludzie muszą wybierać - czy są gotowi na ciężką fizyczną pracę w wiejskiej Kolonii czy może jednak  wolą rajskie życie w Mieście? Tylko czy można żyć w raju za darmo? Gęsty, post-apokaliptyczny weird, z klimatami dystopijnymi sięgającymi Wellsa (“Wehikuł Czasu”) czy netflixowego serialu “3%”.


Pozostałe opowiadania można, dość umownie, podzielić na dwie części - przywołane powyżej weird fiction, i tzw. “plain horror” - rasowe opowiadania niesamowite. W obu grupach mamy do czynienia z bardziej i mniej udanymi kreacjami. Zacznę ich omówienie od weirdu :


“Wszystkie Oczy Patrzą” Aleksandry Bednarskiej - to gangsterska historia neapolitańska. Wyrzuty sumienia z powodu śmierci ojca prześladują młodego cyngla mafijnego. Wprawdzie niby się tacie należało, ale w konsekwencji popełnionego morderstwa (?) młody wszędzie widzi oczy, w końcu popadając w grożący jego obowiązkom obłęd; tak, aż cosa nostra zmuszona jest wydać wyrok.… Jest nerw, jest fajny styl w opowiadaniu, nawet jeśli fabularnie nie wszytko się idealnie spina.

W “Blackoucie” Marty Radomskiej samotna młoda kobieta wraca autobusem przez pogrążane w mroku miasto, ścigana, jak wszyscy inni wokół, przez traumy z przeszłości, kolejne bardzo dobrze napisane opowiadanie, morfujące codzienność w grozę.


Mocno wbija się w pamięć “Istota Bólu” Tomasza Ciastonia. Starzejący się pielęgniarz zatrudniony w ponurym szpitalu, w wolnym czasie zajmuje się gwałceniem trupów pięknych dziewcząt (sic!) i formowaniem z gnijących resztek pooperacyjnych pomnika Istoty Bólu. Pewnego dnia do szpitala przywożą zwłoki wnuczki, która popełniła samobójstwo… Wyjątkowo obrzydliwe, turpistyczne opowiadanie, z gęstym, niepokojącym klimatem przywołującym nieco “Królestwo” Larsa Von Triera. 


Również paskudna i turpistyczna jest “Koronkowa Dziewczyna” Anny Szczęsnej, gdzie bohater zatrudniony w kieracie bezimiennego Miasta podejmuje skazaną na klęskę próbę ucieczki, by po jej niepowodzeniu, okaleczony, trafić w inne miejsce systemu.


Mniej mniej przekonały “Miasto Fregoliego” Krzysztofa Maciejewskiego - opowiadanie napisane pięknie,. ale niestety, nie bardzo rozumiem twórczość Krzysztofa, nie inaczej jest też  tym razem. Bohater szukający swego wroga natrafia w końcu na samego siebie? Za trudne. 

Nie bardzo też mi się spodobał “Blaszak” Beniamina Koffe - nieprzekonujący mariaż weirdu (samotny przegrany bohater kontra Wielki Zły Świat) z bizarro (zakończenie cytujące “Iron Mana”?)


No i jeszcze “Samotność K.”- Flora Woźnica ma swój charakterystyczny, mocno indywidualny styl,  jak on nie przypasuje (a mnie do końca nie przypasował) to czytelnik ma problem. Jej opowiadania mają niewiele fabuły, to raczej moralitety - tym razem starzec, będący czymś na kształt  “nieświadomego demona miasta” co jakiś czas dokonuje rzezi skorumpowanych mieszkańców metropolii.


Druga grupa to, jak pisałem, “plain horror”, zestaw dobrze wymyślonych i dobrze napisanych opowiadań niesamowitych, rasowej grozy. Wymienić tu można :


“Lustro Wieczności” Michała Górzyny - tytułowe lustro to brama do zaświatów, w których mroczne, demoniczne siły walczą między sobą skłaniając śmiertelników do pomocy.  Żywe tempo przygody, jump scary, twisty - miód malina. Można by tu i ówdzie na krawędziach podszlifować pomysł, bo odrobinę chwilami infantylny się wydaje, ale generalne wrażenie pozostaje pozytywne.


“Kult” Michała Zgajewskiego jest klasycznym kryminałem noir z prywatnym detektywem szukającym zaginionej blondynki - w tle zagadki skrywa się zaś  tajny lovecraftowski kult. Fajny styl naśladujący Chandlera i krótka zwarta fabuła, - to na plus, do poprawy bardzo jeszcze surowy styl, nieumiejętność połączenia kpiarskiego nastroju hard boiled z horrorem - a duży minus to OKROPNE  - “to był tylko sen” - zakończenie! Tak nie można, za to można czerwoną kartkę dostać! 


Udane jest też opowiadanie Pawła Lacha  “Ta Tajemnica” - tytułowa tajemnica skrywa się w szklanych ozdobnych kulach z ośnieżonymi domkami, w których zamknięta jest historia zbrodni sprzed lat.  Obsesja ich posiadania i rozwiązania zagadki zżera głównego bohatera. Klimatyczne, choć trochę niedowarzone, bez dobrej pointy. Gdyby wszystko podlać sosem z serii współczesnych morderstw, byłoby Muala. 


No i jeszcze niezawodna Anna Musiałowicz i arcysmutne opowiadanie “Spokój”, w którym kobieta zażywa tytułowego spokoju po samobójczej śmierci przemocowego syna, którego duch nawiedza matkę błagając przebaczenia swych win.


Nieco słabsze od wyżej omówionych, ale nadal interesujące są :


“Wigilia 1962” Dariusza Muszera - dziecko wygląda reszty rodziny, która leży martwa (why?) w pokoju obok. Opis wigilii w gomułkowskim PRL jest znakomity, trochę gorzej wypada element fantastyczny.


“Piwnica” feranosa zaczyna się ciekawie - jest tytułowa piwnica i straszący w niej bohatera duch zaginionego Ojca, w rozwinięciu też jest ciekawie - usiłując wyjaśnić tajemnicę narrator poznaje pewną dziewczynę, wraz z nią trafia do skrywanej stacji metra, metro, ale na koniec nie bardzo wiadomo, dokąd merytorycznie opowiadanie zmierza - trochę jakby autor pomysłu nie dogotował a historia rozpada się w użalanie nad losem i Złą Kobietą. Kudosy za niezły klimat i interesujący styl pisania. 


Jest jeszcze “Forte, Piano, Fortissimo” Tadeusza Oszubskiego - napisana pewnym piórem klasyczna opowieść niesamowita o “zaklętym” fortepianie porywającym kolejne grające na nim osoby,


W końcu Krystian Janik  i “Filmowiec I Jego Cień”- producent snuff filmów wsadzony do więzienia za próbę wejścia na rynek filmów dziecięcych marzy, bo po wyjściu zemścić się na tym, który go wydał i opowiada swe plany siedzącemu z nim gangusowi. Po wyjściu gangus czeka przy bramie więzienia….  Trochę brak logiki w tym tekście - nie wiadomo po co czekano z finałem tyle lat na przypadkowym cmentarzu, no i bardziej sensacyjne (dobrze oddany burzliwy klimat najntisowy) niż horror - więc klimat lepszy niż fabuła, ale overall dobrze się czytało i  dobrze jest to napisane.


Jak jest Miasto, to jest i Morderca. Dwa opowiadania traktują o zbrodni. W udanym “Miasto, Masa, Multiplayer” Dariusza Barczewskiego  - seryjny morderca spleciony jest z Miastem w jedno, współdziała z nim, jest trochę jak instrument krwiożerczego Molocha - aż do czasu, kiedy zawiedzie, i miasto zastąpi go kolejnym. Nieco przegadane i nieco przemądrzałe, ale dobry pomysł. Nieco mniej przekonuje- “Ja Tylko Chciałem Pomóc” Marcina Rojka  - jedna krwawa plama zabójstwa na niezbyt interesującym tle opowieści.


+


No i to  by było na tyle - dużo czytania, dużo dobrych, świeżych opowiadań, ciekawych pomysłów, dobrego warsztatu. Z ciekawością cieszę się na lekturę wcześniejszych tomów serii. 


sobota, 13 kwietnia 2024

Gertrude Atherton „Dzwon We Mgle” 4/10

 Co do zasady Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T to samo złoto, prawdziwe perły klasycznego horroru, ale nie zawsze jest wiosna, nie zawsze jest maj - bywa i tak, że niektóre dzieła zestarzały się kiepsko i dzisiaj nie bardzo są w stanie zachwycić fana literackiej niesamowitości. Taki los padł udziałem opowiadań Gertrude Atherton, której „Syrena Mgłowa” jest wciąż bardzo chętnie umieszczana w różnego rodzaju „debest” antologiach anglojęzycznej grozy.


Gertrude Atherton żyła ze sto lat (dokładnie ok. 90, od 1857 do 1948), i napisała sto powieści obyczajowych, które sto lat temu były popularne, ale dziś nie pamięta o nich nikt nawet w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych, a co dopiero w Polsce.

Obok tych opasłych książczydeł pani Gertruda, zapatrzona w twórczość swego literackiego idola, Henry Jamesa,  popełniła również kilka opowieści niesamowitych (Joshi wspomina o, łącznie 9 opowiadaniach, wydanych w ramach dwu tomików) - te opowieści również przez lata nie były znane polskim czytelnikom, dopiero zbiór od C&T, przedstawia nam sześć z nich, w tym tę najsłynniejszą „Syrenę Mgłową” (The Foghorn).


„Syrena Mgłowa” (6/10) jest faktycznie najlepsza z całego zbioru i opisuje wspomnienia leżącej w szpitalu kobiety, przywołującej w swej wyobraźni jej  romans z żonatym mężczyzną, i tragedię, do jakiej doszło, gdy para zakochanych usiłowała uciec przed skandalem towarzyskim. Sam romans jest dzisiaj nudnawy i ciągnie opowiadanie w dół, całą siłą „Syreny” jest bowiem końcowy twist, jump scare w stylu „Outsidera” H.P. Lovecrafta. 


Broni się jeszcze dobrze zdudowanym, narastającym suspensem, opowiadanie „Śmierć I Kobieta” (6/10). Kobieta czuwa u łoża umierającego męża, patrzy z żalem i miłością na jego wychudłe oblicze, wygląda jego śmierci, jednocześnie nasłuchując z narastającym strachem powolnych, tajemniczych kroków na korytarzu…finał budzi skojarzenia ze (znacznie lepszym) opowiadaniem „Oczy Węża” Ambrose Bierce’a (którego to Bierce’a pani Atherton dobrze znała, do tego stopnia, że, jak wyczytałem gdzieś w necie, swego czasu odrzuciła z drwiną jego awanse…) .


I tyle dobrego, dalej jest już raczej biednie. Sporym rozczarowaniem jest  „Dzwon We Mgle” (4/10) - drugi popularny i często antologizowany tekst Atherton. 

Amerykański pisarz mieszkający w angielskiej posiadłości jest zafascynowany portretem małej dziewczynki. Pewnego dnia spacerując po  okolicy spotyka jej żywego sobowtóra, poznawszy matkę dziecka umawia się, że będzie ona „dla nabrania ogłady” wychowywała się w jego posiadłości (no ładnie…), poznawszy tajemnicę sprzed lat (mała dziewczynka z obrazu wyrosła na piękną kobietę, która miała romans z mężczyzną, przodkiem obecnego dziecka),  chce ją nawet adoptować (sic!), ale dziewczynka koniec końców wraca do swej rodziny.  Straszne bajdurzenie,  tak naprawdę w ogóle nie wiadomo, o co Atherton w tym opowiadaniu chodzi, (że co, dziewczynka była duchem swej babki???), zero grozy. Słabizna.


Niewiele lepiej  wypada „Bolton Strid” (4/10). Bohater włóczy się nocą po lesie w pobliżu niebezpiecznego przesmyku wodnego Bolton Strid, rozmyśla o swym przyjacielu, który kilka dni temu zaginął bez śladu u wspomina jakieś jego dziwaczne teorie o duszy ulatującej z ciała w momencie śmierci. Nagle w przesmyku pojawia się tonący człowiek… no, jest trochę creepy finałowy jump scare, ale generalnie znowu jest bardzo słabo


A najgorzej jest chyba w opowiadaniu „Umarli i Hrabina” (3/10). Nowa linia kolejowa biegnąca obok starego cmentarza budzi spoczywających tam zmarłych. Jeszcze jeden pomysł z recyklingu (tym razem gadający zmarli niczym w “Boboku” Fiodora Dostojewskiego), niestety, nie zmierzający w żadnym ciekawym kierunku. Do tego zupełnie niewykorzystana postać umierającej młodej hrabiny. No, jak nie idzie to już nie pójdzie.


Nieco poprawia atmosferę „Największe Szczęście Największej Liczbie Ludzi” (5/10) - lekarz u łoża konającej morfinistki walczy z dylematem moralnym. Jeśli jej poda narkotyk, będzie żyła tym samym unieszczęśliwiając męża, jego kochankę(ihaa) i dwoje dzieci, jeśli kobieta umrze, pozostała czwórka będzie żyła w szczęściu, ale doktor będzie mordercą. Ot, dylemat, walka sumienia z rozsądkiem. Nie jest złe, choć grozy nie uświadczy.



Widać, że Atherton koncentrowała się na temacie śmierci, że fascynowała ją granica między życiem a śmiercią, ale brakło jej talentu Poego, by temat ten ciekawie eksplorować. 

Na plus opisy wielkich miast USA sprzed stu lat - na stronach opowiadań ożywają i Nowy Jork (jak u Doctorowa w „Rezerwuarze”) i  San Francisco - można trochę poczuć klimat tamtej epoki.


„Syrenę Mgłową” można poznać, jednak resztę to tylko kompleciści i die hard fani klasycznej grozy (Paweł Mateja, Piotr Borowiec) będą czytać.


PS.

Ale zrozummy się dobrze - wielkie brawa i kudosy dla C&T za wydanie tego tomu. „Syrena Mgłowa” to „prawie że kanon”, i ciekawi historii literatury grozy powinni ją poznać - więc znakomicie, że ktoś to w końcu wydał.  Waga popkulturowa uzupełniania białych plam literackiego horroru jet ważniejsza od tego czy jeden czy drugi tom jest wystarczająco zajmujący w XXI wieku.

czwartek, 29 lutego 2024

Piotr Sikorski Strefa Lęku 4/10

Dziwacznej pasji rozczytywania polskich grozowych vanitów ciąg dalszy. Dziś pora na zbiór opowiadań “Strefa Lęku” Piotra Sikorskiego. Autor też dzisiaj zupełnie zapomniany, od publikacji Strefy Lęku (2013) nic nowego (przynajmniej na poletku literackiej grozy) nie napisał/nie wydał. No i, summa summarum, raczej słusznie, bowiem lektura ww. zbioru wykazuje, że raczej zbyt wiele do powiedzenia w tej dziedzinie nie miał…


To jest tak - w przeciwieństwie do czytanego miesiąc temu Michała Jagiełły (“Piętno Kaina”) Piotr Sikorski pisać umie, i to całkiem sprawnie. Zręczne pióro umiejętnie radzi sobie z budowaniem klimatu, niepokojącego nastroju, czy to w otwierającym zbiór opowiadaniu “Bliźniacze Nacięcia”, gdzie wokół otoczonego mgłami zimowego jeziora kaszubskiego grasuje wracający po latach, morderca, czy to w “Późnych Odwiedzinach”, z nocnym, dziwacznym niczym u Grabińskiego pociągiem wiozącym bohatera ku tajemnicy.

Dobrze też potrafi autor budować suspens, szczególnie w najlepszym tekście całego zbioru, kończącym go “Krwawym Plenerze” - gdzie czytelnik obserwuje, przypadkowe spotkanie fotografa amatora chcącego zdobyć dobre ujęcie przyrody z mordercą usiłującego zakopać zwłoki swojej ofiary.


Cóż jednak z tych warsztatowych, technicznych sprawności, skoro w ślad za nimi nie idą jakkolwiek zajmujące historie! Na froncie wymyślania interesujących fabuł Sikorski niestety sobie poradził znacznie słabiej, często popadając w banalność, wręcz na granicy krindżu.

 

Oto na początek wspomniane już “Bliźniacze nacięcia”. Niby wszystko dobrze, bohaterka, samotna młoda kobieta mieszkająca nad spowitym mgłami kaszubskim jeziorem, jest prześladowana przez traumę zbrodni sprzed lat (nieznany zbrodniarz porwał jej siostrę). Kiedy ponownie zaczynają znikać dzieci, kobieta sama podejmuje śledztwo i wieczorem udaje się do opuszczonej leśniczówki, gdzie mieszka podejrzewany przez nią o udział z zbrodniach starzec, a na miejscu w w piwnicy znajduje  - porwane dziewczynki! Koniec! 

No wau, twist jak cholera … naprawdę, po dobrym w tonie i klimacie opowiadaniu taki zonk - trudno wręcz powstrzymać poczucie zażenowania.


Jeszcze gorzej prezentuje się “Rok 2121. Przegrane Zwycięstwo”. To opowiadanie to nie groza, a science fiction. Władimir Putin (sic! już jest wesoło) przenosi się przy pomocy wehikułu czasu do roku 2121. Budzą go i  - no szok - świat jest inny, ludzie mieszkają na księżycach Jowisza, lub w tzw. stratowieżowcach, unoszących się w powietrzu na zalaną oceanami (globalne ocieplenie) Ziemią. I to by było na tyle…

Nie dość, że to opowiadanie zmierza zupełnie donikąd i praktycznie niczym się nie kończy, no to jest praktycznie pozbawione jakiegokolwiek plotu! Co, kto, komu, po co? Sam opis “świata za 100 lat” to jeszcze nie opowiadanie.


Nieco lepiej, ale nadal pozostawiając wiele do życzenia, wypadają “Późne Odwiedziny”.  Stary leśniczy zaniepokojony przedłużającym się milczeniem jedynego syna, który wyjechał z lasów na studia, rusza w odwiedziny, jadąc tam w coraz bardziej mrocznym, pustym pociągu…na pewno na plus wspomniany już wcześniej klimat, ale brakuje opowiadaniu większego sensu fabularnego. Gdyby fajny twist końcowy jakoś spiąć z nastrojem tej nocnej jazdy, trochę wywalić i posprzątać zbędne flashbacki, to coś by się mogło z tego urodzić, ale niestety…


Następna “Samotność W Tłumie” jest bardzo nieudana. Bohater-przegryw, upada w księgarni i przy tym uderza się w głowę. Oszołomionemu wracają łzawe wspomnienia przyjaciela, który zginął za młodu….  Opowiadanie srodze irytuje, brakiem przygotowania akcji fabularnej (absurdalny “napad na księgarnię”), brakiem pomysłu, brakiem punchu, takie ckliwe mimroły no, jak nie ma z czego, to nie ma…pieron wie, o co chodzi autorowi.


Na szczęście na koniec humor poprawia najlepszy tekst zbioru - zgrabny, suspensowy thriller “Krwawy Plener”. Ścieżki dwu mężczyzn, fotografa amatora zachłyśniętego nowym obiektywem i mordercy, chcącego zakopać zwłoki swej ofiary, przecinają się na zimowych wydmach nadmorskiego jeziora. 

Całkiem dobre,  byłoby wręcz bardzo dobre, gdyby nie autentycznie koszmarne zakończenie koniec. OK, spalę, ale bądźmy szczerzy -  i tak nikt tego zbioru nigdy nie przeczyta.  No więc tak, to jest zakończenie w stylu -  “to był sen”, wiecie o co chodzi?  

Oesu!! To naprawdę krindż level max tak kończyć opowiadanie, to jest do bólu zużyte i oklepane, a jeszcze na domiar złego autor dopuszcza się tutaj brutalnego fabularnego skłamania. “To był sen”? Ta połowa opowiadania opisana  z perspektywy mordercy??? No wstyd. Najlepiej udawać, że tego finału w ogóle nie ma…


+


O co tu chodzi?  Michał Jagiełło nie umiał pisać, a szkoda, bo miał niezłe pomysły. Piotr Sikorski umie pisać sprawnie, ale nie ma wiele do napisania. Jakby połączyć talenty obu tych autorów, powstałby całkiem udany zbiór opowiadań niesamowitych, a tak to albo rybka, albo akwarium…Nic, przeczytałem, żebyście Wy nie musieli.


piątek, 2 lutego 2024

Michał Jagiełło Piętno Kaina 2/10

Zacznę od usprawiedliwień - mam wielkie wyrzuty sumienia wobec moich piszących znajomych, świetnych autorów, kiedy latami odwlekam lekturę ich książek, wiecznie powołując się na maksymę Franka Zappy - “so many books, so little time”. Mam takie wyrzuty zwłaszcza wtedy, kiedy ni stąd ni zowąd biorę się za czytanie jakiegoś kolejnego, koszmarnego, zapomnianego przez Boga, vanitowego książczydła.


Ale, no jest tak, że Opuszczone Książki budzą moje współczucie. “ Nikt już nigdy ich nie będzie czytał, nikt o nich nie usłyszy”. Jak byłem dzieckiem, wzruszały mnie takie nierozcięte strony w nigdy przez nikogo nie przeczytanych książkach. Przecież każda zasłużyła na jakieś życie, na jakiegoś czytelnika, mówiłem sobie. No a na to wszystko mam jeszcze w sobie wielką potrzebę badania Złej Popkultury, szukania frajdy w różnych kalekich, poronionych, nieudanych dziełach. No i stąd takie, jak dzisiejsza, lektury.


Ponad dziesięć lat temu w wydawnictwie Goneta (vanit jak nic) ukazał się zbiór opowiadań Michała Jagiełły “Piętno Kaina”. Nic ani o autorze, ani o książce nie wiadomo - jedna, raczej chłodna, recenzja na LC - no, zupełna enigma. Tyle, że zapał do pisania widocznie w autorze wygasł, nic bowiem więcej się spod jego pióra nie ukazało. Zbadajmy zatem, co miał do powiedzenia w swym debiucie.


Oesu….


Chciałoby się pojechać kultowym tekstem z “1670”  - “z dobrych wiadomości - jest nad czym pracować”, ale to nieprawda. Nie wiem, na czym to polega, ale, tak statystycznie rzecz biorąc to przeciętni ludzie piszą o wiele lepiej niż autorzy vanitó Tak, jakby wydawanie w tej formule zastrzeżone było wyłącznie dla fatalnie piszących….Wiem, wiem, niesprawiedliwe uogólnienia. Sam znam wybitne wyjątki od tej reguły, no ale potem wpada takie “Piętno Kaina” i ożywają najstraszniejsze demony… Niestety, tym razem scenariusz się sprawdza - Michał Jagiełło nie umie pisać, tak najbardziej elementarnie i trwale. 


Tu już nie chodzi o jakiś “brak redakcji” (to w vanitach oczywistość), tu mowa o przerażającym wręcz, grafomańskim stylu. To jest “beyond repair” - tego się nie da naprawić, nauczyć. Autor wyrasta przecież wprost z tradycji literatury grozy - w tekstach są nawiązania do Poego, Grabińskiego, ba, Miltona (!), widać, że tu naprawdę dużo było czytane, a jednak nic a nic z tego nie przenikło do jego stylu. Oczy dosłownie krwawią podczas lektury - trzeba próbować czytać zupełnie POZA tym koszmarnym potokiem narracji, szukać pomysłu na opowiadaną historię.  A czasem nawet by warto - no ale to naprawdę musiałoby być napisane od początku, każde jedno zdanie przeorane, na nowo napisane, zmienione. No, jakiś dobry ghostwriter, który w myśl powiedzenia “ja rzucam myśli a wy jego łapcie” napisałby zbiór interesujących nowel niesamowitych..


+


Jest kilka rodzajów opowiadań. Najbardziej rzucają się w oczy bliźniaczo do siebie podobne “opowieści o nawiedzonych miejscach”, po których błąkają się bohaterowie, napotykając duchy z upiornej przeszłości.  W “Reaktorze” jest to stara posowiecka elektrownia atomowa, w której doszło do awarii reaktora, w “Zamku Heiligenschonburg” tytułowe zamczysko, którego właściciel w satanistycznych rytuałach usiłował zdobyć pomoc Lucyfera przeciwko pustoszącej okolice, “zesłanej przez Boga” (nb. trv…) dżumie. 


Oba są oczywiście okropnie źle napisane, dosłownie bolesne w lekturze,  oba bez jakiegokolwiek sensownego rozsądnego finału, ale - ku zaskoczeniu - klimat jest w nich naprawdę niezły. Ponure, czarne korytarze, pojawiające się tu i ówdzie upiory,  jakby to dobrze napisać, to powstałyby dobry, mocne, konkretnie straszące opowieści.


Skoro w “Zamku..” pojawił się Lucyfer jako den Dobry - no to Jagiełło pociągnął ten, wyraźnie miltonowski, pomysł w opowiadaniach “Apokalipsa” i tytułowym “Piętno Kaina”. Oba teksty oparte są - dziwnym nie jest - o odpowiadające im fragmenty Biblii, oba są opowiedziane z prometejskiej perspektywy “dobrego Szatana” chcącego chronić ludzkość przed okrutnym Jahwe i jego straszliwym, monstrualnym archaniołom (ich opisy to chyba najmocniejsza część zbioru). 


Kolejna grupa to “hommage” - utwory wyraźnie inspirowane twórczością przywołanych Poego i Grabińskiego. Tj. to some extent cały zbiór jest klasyczną grozą inspirowany, ale tych klika opowiadań jest wręcz na prawach cytatu. 

Przede wszystkim “Kruk”, czyli Jagiełły próba przeniesienia na język prozy wielkiego, wspaniałego poematu E.A. Poego. No ale że autor pisze tak, jak pisze, no to wyszło tak, jak wyszło. Czyli skandalicznie, dosłownie czytać się tego nie da, mając w pamięci cudowne “A kruk na to “nigdy już”.



“Pasażer” to króciutki, banalny tekst w stylu “Demona Ruchu” Stefana Grabińskiego; duch ofiary katastrofy  kolejowej jeździ pociągami na tej samej trasie. PS. Warto trochę researchu zrobić do opowiadania “historycznego”! W 1948 ojciec bohatera nie mógł “mieć pałacyku we wsi”, mógł co najwyżej, być sekretarzem powiatowym PPR mieszkającym w pałacyku po hrabim. 


No i jeszcze “Liliana”, czyli  klon “narkotycznych” tekstów Poego (Ligeia, Berenice, Morella) , w której n arratora prześladuje wspomnienie samobójczo zmarłej ukochanej (finałowy twistowy jump scare zgrabny, choć ni w ząb nie wiada, z czego wynika).


A ostatnia grupa opowiadań to takie “monsters of the week”, niestety, co jedno to głupsze…W “Wieszczym” demon, upiór zmarłego szlachcica krzykami i biciem w dzwony (“Dzwon Śmierci” boskiego Guya się kłania…) zabija mieszkańców pewnego miasteczka, w “Wilku” okrutny właściciel ziemski dręczący swych poddanych zostaje najechany przez sąsiadów-wilkołaków (sic!) i sam zamieniony w wilkołaka, tytułowy “August” zaś jest polskim patriotą wampirem, który w akcie zemsty zagryza rosyjską hrabinię (sicsic!). Bohater “Ostatniej Strony”  pada ofiarą nieśmiertelnego demona żywiącego się męską energią  (komuś wjechał “W Domu Sary” Graba).


Warto na koniec wspomnieć ponury “Sierociniec”, którego bohater śni koszmar o straszliwym domu dziecka, w którym dochodzi do pedofilskiego wykorzystywania dzieci. Na plus klimat i kolejny finałowy, twistowy jump scare - ale o co chodzi, dlaczego taki sen, kim był narrator? Zero odpowiedzi, nie istnieją…


+


Jeezu, jest mi przykro, że aż tak jadę z czyjąś twórczością. W końcu Michał Jagiełło długimi wieczorami ślęczał nad kompem i klikał, tworzył, chciał się podzielić swą pasją i miłością do klasycznej grozy. A teraz jakiś gnom w necie po latach robi mu z ukochanego debiutu jesień średniowiecza. No ale to z kolei jest - jakby to napisać - kara za upublicznienie czegoś do upublicznienia się nie nadającego. Książka została komercyjnie wydana, kupiłem ją płacąc uczciwe pieniądze (choć niewielkie, bo to część jakiegoś pakietu e-bookowego z polską vanitową grozą), no to teraz trzeba być gotowym na nawet ostre połajanki. W końcu zapłaciłem za “Piętno Kaina” cenę najwyższą - cenę kilku godzin mego życia! STRACONYCH - stąd też i surowa, może bolesna ocena. Ale mam nadzieję, że autor tego nie czyta, że, przekonawszy się, że akurat w pisaniu prozy idzie mu nieszczególnie, zajął się czymś innym.

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...