czwartek, 28 maja 2020

Wojciech Gunia Dom Wszystkich Snów 10/10

„Dom Wszystkich Snów” to wspaniały „powrót króla” polskiego weird fiction, przemyślane, kompleksowe dzieło, zbiór wzajemnie się uzupełniających (na poziomie filozoficznym nie fabularnym) opowiadań, „spowijających” niejako swą tematyką umieszczoną centralnie w książce, pełnowymiarową powieść „Dom Motta”.

+

Do tytułowego domu Motta przybywa rodzina uchodźców, mąż, żona i dwu braci bliźniaków. Na miejscu spodziewają się przyjaznych warunków bytowania, to co na nich czeka przypomina jednak raczej więzienie lub obóz koncentracyjny. Zostają ograbieni przez sadystycznych strażników ze wszystkich wartościowych rzeczy, i zamknięci w małym, niewygodnym pokoju, z którego nie wolno im prawie nigdzie wychodzić. Ojciec usiłuje skontaktować się z panem Mottem, by złożyć skargę na niegodziwe traktowanie, jeden z synów zaś, Jakub, nielegalnie patroluje całe skrzydło domu, w którym są uwięzieni. 
Gdy ich działania wychodzą na jaw, cała rodzina zostaje przeniesiona do jeszcze mniej wygodnego pomieszczenia, na koniec zaś do ciasnej piwnicy. Do tego obaj „buntownicy” zostają dotkliwie pobici.
Ojciec w zamknięciu podejmuje próby „duchowego kontaktu” z Mottem,  zbuntowany syn dochodzi jednak do przekonania, że w ogóle nie ma żadnego „pana Motta”. Przy pomocy skradzionego klucza planuje wraz z bratem ucieczkę, zamierza również udowodnić swą tezę…

To dopiero zarys fabuły tej przerażającej powieści - jej konstrukcja rozwija się w coraz to nowym, zaskakującym czytelnika kierunku, a niezwykły finał udanie koresponduje w całością zbioru.
„Dom Motta” jest wspaniały  nawet w tej najbardziej bezpośredniej warstwie przygodowej - akcja jest wartka, pełna wydarzeń, momentów grozy i przyspieszeń fabularnych. Ale to tylko dodatek, bonus - powieść bowiem oddziaływuje przede wszystkim na poziomie humanistycznym - przejmującym, porażającym czytelnika opisem losów uchodźców. Początkowo można mieć dalekie skojarzenia z „Procesem” Kafki - podobnie jak Józef K. Wpadają oni w tryby niezrozumiałej, wrogiej im procedury. 
Ale to tylko początek, im dalej w powieść, tym gęściej od znaczeń i tropów, zmieniać się będą perspektywy, zmieniać będzie narrator opowieści, na koniec do głosu dojdzie trzeci poziom przekazu  - filozoficzny, stanowiący swoisty szkielet konstrukcyjny, na którym zbudowany jest cały zbiór.  
Naprawdę, podziwiam autora za „hojność” - „Dom Motta” jest pełnowymiarową powieścią, która wybornie poradziłaby sobie wydana samodzielnie. Ale jest też prawdą, że w umieszczenie jej w „Domu Wszystkich Snów” ma uzasadnienie artystyczne, podnosi zbiór na jeszcze wyższy poziom.
Czytając dalej - w „Domu Wszystkich Snów” powracają trzy w wcześniej opublikowane teksty Guni. Z Okolicy Strachu wywodzą się „Droga Bez Nazwy” i „I Kiedy Płomienie”. Oba opowiadania jeszcze raz szukają odpowiedzi, czy raczej sposobu opisu kontaktu człowieka z Bogiem. W „Drodze” narrator odkrywa złudę rzeczywistości (skojarzenia z „Truman Show” w pełni uzasadnione), mechanizmy stojące za nią i, w przeraźliwym momencie finałowym, puste pomieszczenie kontrolujące tę rzeczywistość (przypomina się też Marilyn Manson z utworu „Reflecting God” - I went to God Just to see, but all I saw it was me).
Ten sam temat porusza z innej perspektywy drugi OLSowy tekst „I Kiedy Płomienie”. W klimacie słonecznego, gorącego południa Europy (to może być np. Prowansja) wierny majordomus oczekuje przybycia dawno (nigdy?) nie widzianego właściciela. Okazuje się, że pan nie przybył, natomiast jakiś tajemniczy sprawca podpalił posiadłość. Służący nakładem sił i środków odbudowuje budynek - historia się powtarza, dom ponownie szykuje się na przybycie właściciela… 
Oba opowiadania są naprawdę znakomite, ale przyznam, że „Płomienie” napisane są lżej, wdzięczniej w czytaniu.

Trzecie wcześniej publikowane opowiadanie to „Raport Dotyczący Wydarzeń z Ulicy Szeptów”, znany z pierwszej edycji Snów Umarłych (2018). Zmierzły staruszek kaleka obserwuje ze swego balkonu, jak w opuszczonym domu naprzeciw rodzi się tajemniczy kult „świętych”. Pewnego dnia jego opiekunka znika bez śladu, narrator będzie musiał sam podjąć próbę rozwiązania zagadki…
Wiem, że trudno sobie wyobrazić połączenie humoru i depresyjnego weirdu, ale w „Szeptach” Guni udało się to doskonale. Pierwsza część opowiadania, koncentrująca się na turpiźmie kalectwa i starości pełna jest zjadliwego, czarnego humoru (ogłoszenie matrymonialne !), by płynnie w drugiej części przejść w wysokooktanowy weird horror przywołujący dalekie wspomnienia „Madonny” Clive Barkera.
Z pozostałych opowiadań gęstą atmosferą grozy wyróżniają się kolejne trzy  weird horrory : 
  • słoneczny, utrzymany w nastroju letnich wakacji na wsi „Pokój Anny”, w którym tajemnica wiąże się z kuzynką narratora i jej przez nikogo nie widzianym, zamkniętym w tytułowym pokoju  koszmarnym dzieckiem,
  • „Raport Z Likwidacji Placówki” to horror sci fi (warto sobie odświeżyć „Matrixa”). Położona na dalekiej północy, quasi syberyjska w opisie kopalnia „sennych     kryształów” (wykorzystywanych przez ludzkość do generacji snów), buntownicy skażający kryształy swymi koszmarami, narrator bez przeszłości przybyły, by przeprowadzić likwidację placówki i wysłana w ślad za nim, kolejna, kontrolująca go, osoba. 
  • I na koniec „Ocalenie”. Jeszcze raz wstrząsająca groza codzienności (w tym wypadku koszmar dzieci z przemocowych rodzin ) połączona jest z efektownym horrorem fabularnym, pełnym napięcia i jump scare’ów, zmierzającym do efektownego (choć przewidywalnego) twista.
Znajdziemy jeszcze w domu wszystkich snów przejmujący obraz starości, i próbę poradzenia sobie z tragedią śmierci („Nieśmiertelność” z archetypicznymi dla gatunku manekinami) oraz „Raport Z Placu Budowy”,  opowiadanie mniej straszące a bardziej poszukujące odpowiedzi na pytanie o sens istnienia człowieka. 
Wszystkie „większe” opowiadania w zbiorze przedzielone są, niczym kawałki sushi płatkami marynowanego imbiru, mniejszymi zgrabnymi utworami literackimi. Będzie to np. utrzymane scenerii post-apo „W Oczekiwaniu Na Powrót Morza” opisujące względność postrzegania rzeczywistości w zależności od perspektywy patrzącego; jeszcze raz wracająca do motywu Demiurga  „Kiedy Pszczoły Patrzą W Gwiazdy”, czy też swoisty wstęp do „Domu Motta" - „Bajka O Pewnym Królestwie”,  w którym wszyscy poddani zostali osadzeni przez władcę w więzieniu, które sami musieli wybudować.

+

Naczelnym tematem „Domu Wszystkich Snów” jest konfrontacja człowieka ze Stwórcą, z Absolutem, z tajemnicą i sensem istnienia. Jest ona ubrana w efektowne, ponure i przejmujące fabuły -  weird horror w stanie czystym, wystarczająco „straszny” by fani grozy mieli swą satysfakcję, a tak głęboki i artystyczny, by nawet  najbardziej ambitni i wymagający czytelnicy się zachwycili.

Wszystko to jest przepięknie napisane, wspaniałą, wyrafinowaną polszczyzną, choć bez nadmiernej kokieterii wobec czytelników, - czasami wręcz narażając wytrzymałość mniej ambitnych na próbę, próbę, dodam, wartą podjęcia, bo czeka na wytrwałych wspaniała uczta literacka.  Nieodmiennie przygnębiająca  (niczym Kłapouchego Kącik Ponury I Smutny), wrażliwym pozwoli być może nieco oswoić się z koszmarem istnienia.

Nie ukrywam że jestem fanem Wojciecha Guni. I to pomimo tego że na codzień w literaturze niesamowitej poszukuję prostszych, bardziej jarmarcznych emocji i wrażeń. Niemniej konfrontacja z naprawdę wysoką sztuką (a za taką uważam twórczość Guni) jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Przyznam, że straszony tu i ówdzie opiniami, że „teraz to już Gunia zdecydowanie rezygnuje z horroru” siadałem do lektury z duszą na ramieniu, ale z radością spieszę donieść, że pogłoski te okazały się zdecydowanie przesadzone.  Owszem nazywanie twórczości Guni „horrorem” jest dla nieco krzywdzące, spłyca głęboki przekaz, spłyca artystyczny zamysł w niej zawarty. Ale to jest nadal „horror weird fiction”, to jest taki Gunia jakiego pamiętamy z „Powrotu” czy „Nie Ma Wędrowca”. Tylko że jeszcze lepszy, dojrzalszy, efektowniejszy fabularnie. Jestem zachwycony - 10/10.

PS.
Ponownie, dzięki uprzejmości Autora miałem przyjemność i zaszczyt przedpremierowo zapoznać się ze zbiorem; serdecznie dziękuję za moc wrażeń. Ąsząte.

środa, 20 maja 2020

Thomas Ligotti. Pieśni Umarłego Marzyciela. 11/10

To się zdarza naprawdę rzadko. Taki rodzaj zachwytu, zauroczenia, który zmienia odbiór całego gatunku. Szczególnie jak już człowiek swoje przeżył, swoje przeczytał, i swoje się pounosił nad genialnymi dziełami Poego, Lovecrafta, Grabińskiego czy (z nowszych autorów) Barkera. A wtedy przychodzi Ligotti, cały na Czarno (no jakżeby inaczej) i wywraca ten od dawna ułożony stolik, i dosiada się jak równy z równymi do wyżej przywołanych geniuszy. Panie i Panowie - oto debiutancki zbiór opowiadań Thomasa Ligottiego, króla nowoczesnego weird fiction -  „Songs For A Dead Dreamer”. Dzieło, warto z góry uprzedzić, nie na każdy gust, ale dla tych, których trafi ta mroczna, pokręcona nie-rzeczywistość, objawienie z tych najsilniejszych.
Dzięki uprzejmości tłumacza - Wojtka Guni, miałem okazję zapoznać się przedpremierowo z tym niezwykłym tytułem, który w tym roku ma się pojawić w sprzedaży - chcę jak najszybciej podzielić się wrażeniami i polecić uwadze poszukujących niebanalności fanów.
+
Opis zawartości tego pokaźnego tomu nie będzie prostym wyzwaniem. Bardzo trudno w paru słowach zawrzeć uniwersa poszczególnych opowiadań. Ktoś kiedyś napisał, że każde z nich byłoby świetnym materiałem na pełnowymiarową książkę. Tyle znaczeń, takie bogactwo wątków i tropów, że siłą rzeczy próba streszczenia ich będzie aktem barbarzyńskim. Niemniej spróbujmy : 

„Dreams” swą konstrukcją przypomina rockowy concept album. Poszczególne opowiadania zgrupowane są w grupy (skojarzenia z barkerowskimi Księgami Krwi całkiem uzasadnione). Jest parę motywów, które niczym refren będą przenikały cały zbiór. Po pierwsze, wszechobecne manekiny/maski/lalki. Po drugie, wąskie , kręte ulice upiornych miast z pochylającymi się nad mnimi wysokimi domami. Przy tych ulicach kamienice z krętymi, ciemnymi schodami, wiodące do pozornie pustych, zakurzonych, mrocznych pomieszczeń, pokojów i strychów. W końcu najbardziej oczywisty leitmotiv - tytułowe sny. Sny wyradzające się w najpaskudniejsze, duszne koszmary, sny chaotyczne i niepoukładane, zostawiające z tyłu głowy przykre i dziwaczne uczucie niepokoju. Wszystkie w zasadzie opowiadania cyklu są takimi właśnie „snami.

Na pierwszy ogień idą „Dreams Of Sleepwalkers”. Dodatkowym motywem łączącym poszczególne opowiadania w tej części zbioru będzie motyw Mordercy. Raz będzie to psychopata pedofil, którego ucieczka ze szpitala więziennego śmiertelnie przerazi leczącego go psychiatrę, ojca małej dziewczynki(„Frolic”), raz członek tajemniczej organizacji(kultu?) flirtujący z kwiaciarką, u której kupuje wieniec dla zamordowanej żony („Les Fleurs”), w końcu złowrodzy klienci prostytutek („Chymist”) czy domów wyuzdanej rozkoszy („Eye Of The Lynx”). 
W pierwszej części znajdzie się jeszcze miejsce na zakręconą opowieść o duchu (?) przyjaciela z dzieciństwa, który nawiedza po śmierci znaną pisarkę („Alice’s Last Adventure”), pierwsza prezentacja motywu manekina („Dream Of A Manekin”) czy przywodzące wizją balu i tańczącej pomiędzy uczestnikami śmierci na myśl klimat Poego „Drink To Me Only With Labyrinthine Eyes”. 
Na koniec zaś Ligotti raczy czytnika esejem poświęconym pisaniu grozy, a czyni to prezentując poszczególne metody twórcze na przykładzie króciutkiej historyjki o mężczyźnie, który jadąc na randkę ubrał nowo nabyte spodnie. Ta miniaturka dosłownie mrozi krew w żyłach swą logiką rodem wprost z koszmaru i jest jednym z najstraszniejszych momentów w całej książce.

Drugą część - „Dreams Of Insomniacs” otwiera misternie zaplanowany, kilkupoziomowy (niczym w „Incepcji”) sen o rodzinnej wigilii, sen przeradzający się jego trakcie w koszmar. Po znakomitej trawestacji mitu wampirycznego w „Lost Art Of Twilight” (w opowiadaniu tym pojawia się piękne francuskie miasto Aix-en-Provence) pora na kolejny senny horror. Bohaterem „Troubles Of Dr Thoss” jest cierpiący na bezsenność (insomniac…) malarz, który przypadkiem podsłuchuje niepokojące plotki o tytułowym doktorze. Kiedy w końcu zmęczonemu uda się zapaść w sen, doktor, w klimacie znanym polskim fanom grozy z chociażby „Dziedziny” Grabińskiego, nawiedzi bohatera (przy finałowej, przerażającej scenie przypomni się również wyborne dzieło Fuseliego - Nocna Mara).
„Masquerade Of A Dead Sword” to dark fantasy urzekające  swym renesansowo-włoskim klimatem wprost z kart nowel Poego (Beczka Amontillado, Hop-Frog, Maska Czerwonego Moru). W twistowej fabule pojawią się najęty morderca, płomienne uczucie, spiski i demoniczny czarodziej.
Wreszcie „Dr. Voke & Mr. Veech”, jedno z najbardziej mrocznych i przerażających opowiadań całego zbioru. Tu jest wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla Ligottiego - zakurzony strych, manekiny, lalki na sznurkach, Lalkarz - you name it. W warstwie przygodowej zaś jest to udanie straszący chiller, w warstwie filozoficznej straszna przypowieść o spotkaniu z szalonym Bogiem.

Drugi esej literaturoznawczy okazał się nieco zbyt trudny dla prostego zjadacza grozy, ale wynagrodziła to z naddatkiem część trzecia : „Dreams Of The Dead”.
Najpierw „Dr Locrian’s Asylum” - opowiadanie będące całe klimatem. Pustoszejące, umierające miasto, ruiny szpitala dla chorych umysłowo na pograniczu, którego zniszczenie nie przyniesie dla zbiorowości mieszkańców niczego dobrego. 
„Sect Od Idiot” jest prezentem dla fanów Lovecrafta - tytułowy „Bóg Idiota” to oczywiście Azathoth, którego kult rozrasta się w spowitym w noc, upiornym, przypominającym Providence mieście.
Motyw masek powraca w udanym „Greater Festival Of Masks”, po którym kolej na jeszcze jedno arcydzieło - „Music Of The Moon”. Jeszcze jedno miasto, puste, ponure kamienice, pozornie puste poddasze, a na nim  dziwny koncert dziwnej muzyki sprowadzający na słuchaczy ekstatyczną śmierć. Niezapomniane.
Wrażeń do tego miejsca było tak dużo, że dwa ostatnie teksty wydały mi się nieco mniej efektowne, ale możliwe, że to po prostu efekt „przeciążenia systemu” i ponowna lektura odsłoni i ich zalety. 
+
„If you enjoy reading Lovecraft and Poe, you will most likely embrace Ligotti. If you prefer the streamline style of Dean Koontz, you may find Ligotti a bit overbearing. But try it out for yourself and make your own decision.” (z bloga „Parlor of Horror”).
„Songs Of A Dead Dreamer” nie jest łatwą lekturą. To nie jest „Dom Z Liści”, ozdabiający swe gęste weird fiction efektownym przygodowym horrorem, którego by się Stephen King nie powstydzi. Ligotti nie bierze żadnych jeńców - ucieka przed łatwym efektem, szybkim sukcesem, zgrabną frazą. Oto trafiamy na dwa, trzy zdania posuwające nieco akcję do przodu, zawierające jakąś odrobinę opisu, jakiś konkret, obraz, który coś nam przyniesie, ale zaraz wyskakuje cały akapit błądzenia po meandrach myśli, gdzie słowa nie bardzo łączą się w zrozumiałe zdania a zagubiony prosty czytelnik usiłuje z wysiłkiem odnaleźć zagubioną drogę. 

To jest jak smak kolendry, jak gorzka herbata, jak owoce morza. To jest smak, który na początku będzie budził wątpliwości, czasami odrzucał, budził tęsknotę za kromką chleba ze smalcem, za łyżeczką pełną cukru. Ale jak już ten wewnętrzny smak się Ligottiego nauczy, wtedy potrafi on wejść w krew i uzależnić jak narkotyk.

Opowiadania Ligottiego są jak koszmarne sny. Ich fabuła nie jest liniowa, czasami zrywa się, zmienia, zapętla, pojawia w innych miejscach. Po przebudzeniu niewiele pamiętamy, oprócz dojmująco przykrego stanu lękowego. I potrzeby, by jak najszybciej powrócić do tego świata snów, by po raz kolejny usiłować zrozumieć to, co właśnie przeżyliśmy, jakoś to sobie poukładać. 
Na dodatek one są takie kapkę „niedociągnięte”. Ligotti nie opisuje momentów grozy, nie wnika w detale, nie ucieka się do jump scare’ów czy szokującej makabry. On zarysowuje przerażający kontekst i zadała się samą sugestią; niejako mówi do czytelników „chyba nie trzeba wnikać w okropne szczegóły. Każdy z was potrafi to sobie dopowiedzieć” (Trochę przypomina w tym Roberta Aickmana, tyle że Anglik miał tendencje do skręcania w finałach w pieczarki, podczas gdy Ligotii trzyma konkretny kurs na grozę).

Wiem, że piszę jak nadgorliwy neofita, ale „Songs Of A Dead Dreamer” to w mojej ocenie jeden z najważniejszych zbiorów grozy wszechczasów. Porównując go do równie ważnych barkerowskich Ksiąg Krwi można napisać, że o ile Księgi to pulsujące namiętnością żywe serce, o tyle „Songs…” to refleksyjny, zadumany mózg.

Na koniec ważna uwaga. Współczesne weird fiction czasami stara się uciec od łatki „horroru”. Groza, rozumiana jako jarmarczna rozrywka dla niewyrafinowanych przynosi, można mieć wrażenie, wstyd artystycznym ambicjom twórców weirdu. Tymczasem  „Songs Of A Dead Dreamer” - pomnikowe dzieło gatunku, to wielki manifest miłości do horroru, zabawa fana z konwencją, z charakterystycznymi dla niej rozwiązaniami, patentami, trickami fabularnymi. Ligotti nie udaje że pisze „mainstream”, Ligotti z pasją i oddaniem pisze właśnie „horror”. Tyle, że pisze po swojemu, świadomy swej oryginalności w podejściu do tematu, w innym niż dotychczasowe, odczytaniu znanych tropów. Jego twórczość nie tylko nie pozwala, by tandetna łatka odebrała jej klasy, przeciwnie, ona podnosi literaturę grozy na poziom prawdziwej sztuki.

PS.
Do mojego grona Wielkich Przedwiecznych - E.A.Poego, H.P. Lovecrafta, S. Grabińskiego i C. Barkera dołącza, na absolutnie równych prawach - Thomas Ligotti. Owszem, on jest z tej całej kompanii najmniej wdzięczny w czytaniu, najbardziej intelektualnie i artystycznie wymagający, denerwujący przestylizowaną frazą i nieustannym brakiem spełnienia, takim „mizianiem”, ale na koniec wdrukowujący się, wypalający w mózgu trwałe ślady. Te zakurzone, szare koszmary zostaną w głowie na zawsze, tu nie będzie odkupienia i ulgi, którą z reguły zapewnia, tak przecież dobry, King. 

PPS.
No i Ligotti to obrońca tak charakterystycznej dla literackiej grozy formuły opowiadania. On nie pisuje powieści, o czym bowiem miałyby one traktować ? Ligottiego ludzkie problemy i kłopoty interesują tyle, co Lovecrafta, czyli nic (a to tego rodzaju tematy pozwalają wypełnić strony powieści). On ma tylko do pokazania - niczym szczególny jubiler, poszczególne fasetki swych mrocznych diamentów.

poniedziałek, 18 maja 2020

James Herbert. Mgła. 6/10

James Herbert.        Mgła.        6/10



Niemiła niespodzianka - „Mgła”, cieszący się sporym uznaniem pulpowy shocker, łączący typową da horroru makabrę z katastroficznym sci-fi, tytuł uznawany za znaczący w rozwoju całego gatunku, średnio zdał próbę czasu.
+
Na skutek wstrząsu tektonicznego w angielskiej wiosce rozstępuje się ziemia, a z jej głębin wydostaje się tajemnicza Mgła. Każda osoba, która zetknie się z oparem, popada w szaleństwo - kłusownik włamuje się do domu i siekierą morduje napotkaną tam rodzinę, urzędnik bankowy w drodze do pracy najpierw kopie przypadkowych przechodniów w cztery litery (ten slapstickowy gag godny był pióra samego Guya N. Smitha) następnie zaś zamyka w sejfie swego przełożonego, w szczególnie zaś makabrycznej scenie gromada uczniów prywatnej szkoły masakruje dwu nauczycieli, a następnie samych siebie, w morderczo seksualnej orgii.
Dochodzi też do przerażających tragedii - wszyscy mieszkańcy Bornemouth popełniają zbiorowe samobójstwo wchodząc do morza a samolot pasażerski wbija się w biurowy wieżowiec londyńskiego City.
Specjalny sztab powołany przez rząd brytyjski musi sobie poradzić z zagrożeniem. Oczywiście na jaw wychodzi, że „mgła” to wytwór Podłych Wojskowych, tak zwana mykoplazma. Naukowcy potrzebują do wytworzenia środków zaradczych nieco plazmy z samego środka  rozrastającego się oparu, a dotarcie tam jest niemożliwe, trująca substancja jest w stanie bowiem przedostać się przez każdy kombinezon. Jedyną osobą, która może pomóc w tej sytuacji jest urzędnik z Ministerstwa Środowiska, który jako pierwszy dostał się pod działanie Mgły, i jako jedyny przeżył. Zyskawszy, niczym po przechorowaniu covida, odporność, podejmie się komandoskiej misji…
+
James Herbert to postać dla Złotej Ery Horroru bardzo ważna. Jego proza jest energiczna, prosta ale zręcznie napisana. Żywo toczące się fabuły wypełnione są szybką akcją,jump scare’ami, makabrą, przemocą i pulpowo traktowanym seksem.
Niby wszystko to jest w „Mgle”, ale, co stwierdzam ze sporym zdumieniem i zawodem, powieść momentami srodze…przynudza. A to jedno, nudę, pulpowemu horrorowi wybaczyć jest trudno.

Prosty pomysł czasami jest najlepszy - budując na banalnym założeniu „morderczej mgły” Herbert raczy czytelników serią makabryczno groteskowych opisów ludzkiego obłędu. Owszem, szarżuje mocno, czy to relacjonując szkolną orgię sado-maso, z homoseksualizmem i pedofilią w tle, czy to grubiańsko oceniając związek dwu lesbijek (nurzały się w zepsuciu, aż w końcu jedną wyrwał z morza zboczenia Prawdziwy Facet…), w końcu uciekając się do slapsticku w stylu Charlie Chaplina (kopiący ludzi w zadki urzędnik bankowy). Niemniej ta część książki to dobrze jakościowo napisany, uchachany campowy horror (jak ktoś lubi takie makabreski luźno związane dopadającym ludzi szaleństwem, niech poczyta „Dzwon Śmierci 2 : Demony” albo „Trzęsawisko 2” Guya N. Smitha).

Kiedy jednak na scenę wkracza Rząd, akcja siada mocno, a długimi stronami czytelnik jest zanudzany opisami mykoplazmy, jej powstania, jej zabezpieczenia itd. Potem naukowcy z lekarzami przerzucają się pomysłami na pokonanie Mgły a strony wolno przewracają się jedna za drugą.
Topornie opisany, monetami wręcz prostacki wątek „romantyczny” głównego bohatera i jego dziewczyny dodatkowo spowalnia akcję i ciągnie wszystko w dół.
Finał w spowitym Mgłą Londynie ma w sobie pewien post-apokaliptyczny powab (komandosi wyruszający na misję są atakowani przez zamienionych przez Mgłę  w zombie mieszkańców), jednak nie wystarcza to na uznanie powieści za w pełni udaną.

Dodatkowo powieść jest niekonsekwentna. Zaczyna się w duchu punkowej rebelii, chcąc poniekąd zarzucić Możnym Świata Tego (w szczególności zaś Wojskowym) odpowiedzialność za tragedię, z biegiem jednak stron wszyscy tak bardzo jednoczą się we wspólnej walce z mgłą, że na koniec tylko człowiek czeka na obraz defilady wojskowej i chóralnie wyśpiewane „God Save The Queen”.

Niestety „Mgła” okazała się pozycją rozczarowującą. Ufam, że Herbert potrafi sporo lepiej. Tylko 6/10 (i to naciągane). Konkurencja (Harry Adam Knight - „Fungus”, czy Guy N. Smith „Pragnienie : Plaga” poradzili sobie lepiej)

sobota, 16 maja 2020

Robert Louis Stevenson. Dr. Jekyll I an Hyde I Inne Opowiadania. 6/10

Robert Louis Stevenson.  Dr. Jekyll I Pan Hyde I Inne Opowiadania.  6/10

Robert Louis Stevenson - Dr. Jekyll I Pan Hyde      7/10 (cały zbiór 6/10 


Robert Louis Stevenson wszedł do historii literatury głównie jako autor barwnych młodzieżowych powieści awanturniczo przygodowych, z popularną do dziś „Wyspą Skarbów” na czele (jej duch obecny jest w filmowej serii Piratów na Karaibach). Stevenson pisywał jednak również z powodzeniem opowiadania niesamowite, a jedno z nich, „Dr. Jekyll I Pan Hyde” swą nieprzemijającą sławą dorównuje  opowieściom o pirackich skarbach.
+
Niepokój znajomych znanego londyńskiego, powszechnie szanowanego, spokojnego i szlachetnego doktora Jekylla budzi jego zażyłość z niejakim panem Hyde. To odrażające indywiduum ciężko poturbowało małą dziewczynkę; schwytany przez rozjuszony tłum wykupił się odszkodowaniem - czekiem podpisanym przez właśnie doktora Jekylla. Co gorsza, Jekyll zapisał Hyde’owi w testamencie swój cały majątek.
Kiedy w mglistą noc dochodzi do brutalnego mordu na członku brytyjskiego parlamentu, a ze śladów pozostawionych na miejscu zbrodni jasno wynika, że sprawcą jest Hyde, przerażony doktor, jak oznajmia swym przyjaciołom, „całkowicie zrywa stosunki” z Hydem; zapewnia, że osobnik ten znikł i nigdy więcej się już nie pojawi.
Przez pewien okres sytuacja wydaje się unormowana, po upływie jednak paru miesięcy Jekyll znika z życia publicznego i zamyka się w swym gabinecie. 
Pewnego wieczoru przerażony sługa doktora przybywa do zaprzyjaźnionego prawnika z prośbą o pomoc; trzeba włamać się do zamkniętego laboratorium, osoba bowiem, która tam przebywa nie jest doktorem Jekyllem…
+
Przywykło się uważać, że „Dr Jekyll I Pan Hyde” to przedstawienie problemu dwoistości ludzkiej natury, jednoczesnego „pomieszkiwania” w człowieku dobrych i złych instynktów. I to jest, generalnie, prawda. Opowiadanie Stevensona stało się, poprzez chłodną, kliniczną precyzję opisu, wręcz kulturowym archetypem - kiedy na co dzień dobry i spokojny człowiek wybucha nagle wściekłym szałem mawia się „wyszedł z niego mister Hyde”.
Ale, jak wczytać się w opowiadanie dokładniej, to nie do końca o „dwoistości” Stevenson w nim pisze. Otóż wbrew obiegowej opinii doktor Jekyll wcale nie jest taki „dobry”, „spokojny” i „łagodny”. Przeciwnie, to niezłe ziółko, typowy brytolski czajnik z wyższych sfer, który koncentruje się na utrzymywaniu pozorów (keeping up appearances), w rzeczywistości zaś gnany perwersyjnymi upodobaniami i żądzami (Stevenson nie wnika w szczegóły ale jego sugestie w temacie są jednoznaczne) szuka spospobu, by móc się im oddawać swobodnie.
Temu właśnie ma służyć jego „wynalazek” - chemiczna formuła wydobywająca z niego wszystko, co złe, doprowadzającą do fizycznej odmiany ciała. Jako Hyde może on do woli nurzać się w najbardziej odrażającej i wyuzdanej rozpuście, może bezkarnie popełniać wszelkie niegodziwości - nic z tego nie dotyczy przecież szanowanego doktora Jekylla. To jest największa siła tego opowiadania - coś, co pozwala czytelnikom zajrzeć też w głąb własnych dusz, poszukać tam odrobiny własnego Hyde’a. 
Do tego dochodzi fenomenalna scenografia. Opisy spowitego wiecznymi mgłami, słabo rozświetlany gazowymi latarniami Londynu to chyba najmocniejsza strona opowiadania, ogromnie przyczyniająca się do kreacji niesamowitego klimatu lektury.
Warstwa fabularna ma mniejsze znaczenie i jest mniej udana. Kilka jump scare’ów - poturbowanie dziewczynki, morderstwo, przemiana Hyde’a, niknie w dość monotonnej i momentami nieco staroświeckiej narracji (choć chwilami bawi urocze, flegmatyczne angolskie poczucie humoru, obecne w opowieści). 
KANON grozy, fani gatunku powinni koniecznie przeczytać
PS.
Szczególnej pikanterii Jekyllowi nadaje fakt, że opublikowany on został w 1886 roku, a w ledwie dwa lata później Londynem, tym samym, który tak udanie odmalował na kartach swej historii Stevenson, wstrząsnęły zbrodnie Kuby Rozpruwacza.
PPS.
„Dr. Jekyll I Mr. Hyde” był filmowany dosłownie dziesiątki razy. Najsłynniejsza w historii kina jest obsypana Oscarami realizacja z 1932 roku (warto obejrzeć). Problemem filmów jest jednak silna melodramatyczność i spłycenie tematu - prawie wszystkie one wchodzą w schemat „dobrego doktora” zmieniającego się „z naukowej ciekawości” w Hyde’a. Prawie zawsze Jekyll ma piękną, troszczącą się o niego narzeczoną, prawie zawsze w akcie końcowego wybawienia powraca w momencie śmierci do swej szlachetnej postaci. Stevenson napisał co innego.
+
Resztę zbioru uzupełniają mniej ciekawe i mniej udane opowiadania. Wyróżnia się wśród nich klimatem i mroczną scenografią „Złodziej Ciał”, makabryczna historia opowiadająca o cynicznych lekarzach patologach, którzy w poszukiwaniu świeżych obiektów badań absolutnie nie wnikają w metody, jakimi ponurzy handlarze je zdobywają (była bardzo udana ekranizacja z Borisem Karloffem i Belą Lugosim). W opowiadaniu „Markheim” morderca pewnego kupca pod wpływem rozmowy z Szatanem wydaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości, a w „Butelce Z Dżinem” Stevenson trawestuje opowieść o korzeniu mandragory - tytułowa butelka przynosi posiadaczowi powodzenie życiowe, ale wiąże się z ryzykiem potępienia wiecznego.
Całość uzupełniają irytująca przypowieść o przemijaniu „Will Z Młyna” oraz mało zabawna humoreska „Pułapka Pana Malefroit”.
Sam „Jekyll i Hyde” to 7/10, całość zbioru trochę jednak trąci naftaliną. Tytułowe opowiadanie koniecznie, reszta zdecydowanie do zapomnienia.

środa, 13 maja 2020

Stephen R. Donaldson. Moc, Która Osłania. 11/10

Wstrząsające zakończenie opowieści o losach Thomasa Covenanta Niedowiarka, godny finał tej fascynującej sagi, rozpiętej pomiędzy wzniosłością i patosem „Władcy Pierścieni” a mrokiem i drapieżnością „Gry O Tron”
+
Thomas Covenant już po raz trzeci zostaje przyzwany do Krainy, bo pomóc jej w zmaganiach ze straszliwym Lordem Foulem. Z tym, że jak wiadomo, Niedowiarek nie bardzo wie, w jaki sposób miałby się przysłużyć obronie Krainy. Nadal nie potrafi przeniknąć tajemniczej magii białego złota (czyli swej ślubnej, platynowej obrączki), jedynej siły, która mogłaby pokonać wszechmocne zło Foula.
No właśnie, sytuacja w ostatnim tomie trylogii jest już zupełnie tragiczna. Gigantyczna armia sił zła pod widzą Furii-Giganta Sheola oblega Revelstone, którego obroną kieruje Wielki Lord Mhoram (tak, awansował od poprzedniej części). W Krainie panuje wieczna Zima, a Furia ma moc wskrzeszania umarłych, powiększających jego siły (niektóre elementy brzmią znajomo, c’nie?).
Tymczasem Covenant wraz z powracającym do sagi gigantem Pianościgłym udają się, niczym komandosi, z misją za linie wroga - Niedowiarek postanawia dotrzeć do Ochronki Foula i stanąć ze Złem twarzą w twarz…
+
Ostatnia część trylogii jest najbardziej mroczna i ponura. Atomosfera klęski, przygnębienia, choroby (Covenant tym razem nie zostaje uleczony z trądu i przez całą opowieść obserwujemy jego postępująca chorobę) i braku nadziei jest obezwładniająca. 
Ogólny schemat fabularny uderzająco przypomina Powrót Króla. Podobnie jak u Tolkiena, militarne siły Dobra mają za zadanie jak najdłużej związać walką armie Zła - losy wojny zależą jednak od śmiałego rajdu grupki straceńców. I muszę przyznać, że o ile nudne mękolenie duetu Frodo/Sam było najmniej przekonującym elementem Władcy Pierścieni, o tyle pełna pasji, mroku i dzikich twistów fabularnych wyprawa Covenanta jest genialnym zwieńczeniem całej trylogii. Walka o Mithil Stonedown, zdrada w obozie Ramenów, podstępne pojmanie przez furię, showdown przy Kolosie Zagłady, wreszcie końcowa wędrówka przez Wyniszczone Równiny i walka z samym Foulem - to się czyta z zapartym tchem, to zostanie w czytelniku na zawsze.
Równie pasjonujące jest oblężenie Revelstone. Tutaj mamy fantasy militarną w klimacie wprost z kart Gry O Tron (a jeszcze bardziej z serialu - szczególnie zaś bitwy o Winterfell; polscy czytelnicy przypomną sobie może też oblężenie Kamieńca z Pana Wołoyjowskiego). Ciężkie walki następują na przemian z kapitalnie opisanymi atakami mrocznej, złej magii.
No a tle tych wszystkich zachwycających, pędzących na łeb na szyję przygód cały czas pamiętać trzeba, że cała Kraina, wszystkie niezwykłe zmagania, to tylko sen chorego, umierającego szaleńca (w tym kontekście ponura, depresyjna aura ostatniego tomu staje się jeszcze bardziej zrozumiała).
Wspaniałe, genialne, równe i Tolkienowi i Martinowi. Powinien być jeszcze jeden serial. Choć pewnie ten użalający się nad sobą, mocno antypatyczny antybohater - Covenant, wydaje się mniej atrakcyjny fabularnie. Ale jakaż to byłaby rola !

środa, 6 maja 2020

John Ajvide Lindquist. Wpuść Mnie. 9/10

John Ajvide Lindquist     Wpuść Mnie 9/10


Znakomite „odświeżenie” mitu wampira, efektownie łączące krwawy (momentami wręcz campowy) horror, romans i zaskakująco gorzką obserwacją socjologiczną społeczeństwa szwedzkiego początku lat osiemdziesiątych.
  •  
Brzydkie, ubogie blokowisko położone na przedmieściach Sztokholmu. Mieszka tu, wraz z rozwiedzioną matką, 13-letni Oscar. Oscar nie ma przyjaciół, większość czasu spędza samotnie, słuchając KISS, zarabiając roznoszeniem ulotek skromne kieszonkowe, bawiąc się podrobioną kostką Rubika (oryginał jest dla niego za drogi) i fantazjując o wymordowaniu prześladującej go w szkole bandy łobuzów.
Pewnego wieczora Oscar poznaje na placu zabaw pod blokiem Eli, dziewczynkę, która wraz z tatą niedawno wprowadziła się do sąsiedniego mieszkania. Szybko rodzi się między nimi przyjaźń. Eli namawia Oscara, bo nie pozwolił sobą pomiatać i na agresję chuliganów odpowiedział jeszcze ostrzej.
W okolicy dochodzi do serii tajemniczych wydarzeń. Znalezione zostają pozbawione krwi zwłoki nastolatka, ginie bez śladu okoliczny pijaczek, pewna kobieta samoistnie staje w płomieniach po wyjściu z domu. Rozchodzą się plotki o rytualnym mordercy.
Wkrótce sprawa wydaje się wyjaśniona. Na lokalnym basenie dochodzi do nieudanej próby kolejnego morderstwa, sprawca na chwilę przed schwytaniem oblewa swą twarz kwasem, utrudniając tym samym śledztwo i ustalenie jego tożsamości. Niemniej jasne jest, że musiał mieszkać w pobliżu. Tymczasem ojciec Eli znika bez śladu…
Zaczepiony kolejny raz Oscar, idąc za radą przyjaciółki nie poddaje się przemocy - uderzeniem kija w głowę powoduje wstrząs mózgu u swego prześladowcy.
Prowadzone przez policję w sprawie mordercy śledztwo coraz bardziej zbliża się do ustalenia, że był nim zaginiony „tato” Eli, Oscar uświadamia sobie ze zgrozą i obrzydzeniem, że Eli jest wampirem, a pobity łobuz wraz z kolegami planuje zemstę.
+

„Wpuść Mnie” jest znane głównie za sprawą głośnych i dobrych ekranizacji - pierwotnej szwedzkiej i nakręconego chwilę później amerykańskiego remake-u. Warto jednak sięgnąć po literacki oryginał - jest świetnie napisany, znacznie bogatszy w treści od filmów, zawierający znacznie więcej wątków, na dodatek znacznie żywszy i zdecydowanie bardziej przerażający.
Jeżeli chodzi o sferę horroru - wyborne jest połączenie najbardziej archetypicznych elementów mitu (wrażliwość na światło słoneczne, konieczność zaproszenia wampira) z ultranowoczesnym otoczeniem tegoż mitu (brzydkie szwedzkie blokowisko, szpital, szkolny basen). 
Powieść zaskakuje znaczną ilością naprawdę ostrych scen grozy, momentami o wręcz campowej intensywności. Ataki mordercy, żądza krwi u zarażonych (ze szczególnym uwzględnieniem Hakana), dramatyczny showdown w piwnicach bloku Oscara - to wszystko uczta dla fana horroru.

Po drugie - literacki pierwowzór okazuje się znacznie, ale to znacznie bogatszy fabularnie od filmów. O ile cały duży wątek policjanta prowadzącego śledztwo jest w sumie nie bardzo potrzebny (i nie dziwota, że z filmów wyleciał), o tyle bardzo szkoda historii Hakana, opiekuna Eli, który w powieści ma pierwszoplanową rolę do odegrania i jest jednym z głównych nośników grozy i makabry (fani Barkera przypomną sobie może nawet Połykacza Żyletek z Potępieńczej Gry).
Spore zaskoczenie niesie w sobie również sama postać Eli. W powieści przedstawiona jest jej historia, geneza obecnego stanu rzeczy (no i klasyczne filmowe „nie mogę być twoją dziewczyną, Oscar” nabiera dodatkowego znaczenia).

Tym, co jednak chyba najbardziej zapada w pamięć po lekturze „Wpuść Mnie” jest nie horror, a drapieżna socjologiczna obserwacja społeczna. Dobre powieści o wampirach się zdarzają, dziewczynki wampiry też (nie wiem, czy Lindquist siadając do „Wpuść Mnie” nie miał z tyłu głowy nastoletniej Christiny z „Wywiadu Z Wampirem”). Za to zimna złość, z jaką Lidquist opisuje brzydkie blokowiska, szare ubóstwo i paskudnych, niemiłych ludzi jest czymś zaskakująco nowym i robi naprawdę duże wrażenie.
Grupka lokalnych lumpów (niczym z ławeczki z „Rancza”) zapijająca smutki i przegrane życia w lokalnej knajpie chińskiej, smutek kobiet samotnie wychowujących w ubóstwie dzieci (Tommy, Oscar dorabiający roznoszeniem ulotek), brutalna, tępa przemoc szkolnych chuliganów, zapijaczony ojciec Oscara, pozornie miły policjant kryjący w sobie skłonność do przemocy - to postaci pozbawione perspektyw i nadziei, niesympatyczne i odpychające. Nawet sam Oscar, snujący marzenia o krwawych mordach na swych prześladowcach, opisany jest bez ciepła i życzliwości.
Tak naprawdę jedyną relatywnie miłą i paradoksalnie pozytywną postacią w powieści jest … Eli, bądź co bądź krwawy, morderczy wampir (żadnego tu „zmierzchowego biadolenia”, żadnych wegańskich wampirów, krew to życie, krew jest potrzebna, a ofiarę po wypiciu należy zamordować, inaczej natychmiast sama zamieni się w wampira). 
Naprawdę, chwilami mróz idzie po kościach od tej skandynawskiej, zimnej beznadziei.

O takich powieściach mówi się „instant classic”. Mimo, że napisana już w XXI wieku, „Wpuść Mnie” może być już traktowana jak część kanonu literackiej grozy. Dużo horroru, żywa akcja, zapadający w pamięć bohaterowie - to się czyta. 

Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...