poniedziałek, 26 grudnia 2022

Adrian Bednarek. Pamiętnik Diabła 8/10

„Pamiętnik Diabła”, pierwszy tom wciąż się rozrastającej, popularnej sagi o przygodach seryjnego mordercy Kuby Sobańskiego, to taki trochę „American Psycho” na miarę polskich możliwości ☺️, sprawnie napisana, wciągająca, mroczna, choć nie pozbawiona szczypty humoru lektura, dobra (choć chwilami wręcz niepokojąca) rozrywka.


+


Kuba Sobański to ma klawe życie. Studiuje prawo w Krakowie, ma luksusowe mieszkanie, elegancki samochód, dużo pieniędzy  (kasa płynie z rodzinnego domu szerokim strumieniem) i bogate życie towarzyskie - śliczna dziewczyna, sporo kumpli, częste imprezy wieczorne, exstasy, takie sprawy.

Poza tym, iście rajskim, życiem Kuba ma jednak również mroczną pasję - morderstwo. Na co dzień wyluzowany student, czasami czuje przypływ mrocznej żądzy, zew, który kieruje jego namiętnościami. Wtedy, kierowany chorymi impulsami, wybiera spomiędzy  przypadkowo poznanych dziewczyn swą kolejną ofiarę, śledzi ją, zakrada do jej mieszkania  i tam brutalnie morduje.


Kiedy po kolejnej zbrodni “Rzeźnika Niewiniątek” (jak ochrzciła seryjnego mordercę tabloidową prasa), atmosfera w Krakowie zaczyna nieco tężeć, Kuba wraz ze swą dziewczyną wyjeżdża na klika dni na wypoczynek nad morze. Trzeba pecha, że podczas samotnego nocnego spaceru na widok przygodnie poznanej dziewczyny znowu dopada go znana żądza i już za chwilę kolejne zwłoki znalezione na wydmie zmuszają Kubę do szybkiego wyjazdu z hotelu. 


Sobański zabiera swą przyjaciółkę do domu rodzinnego. Tam atmosfera okazuje się arcygęsta - poznajemy historię Kuby, losy jego toksycznego związku z szaloną, sadystyczną siostrą,  wpływ, jaki jej zachowanie miało na jego obecny stan, poznajemy poczucie winy, które, dręcząc rodziców, skłania ich do “przekupywania” syna przekazywanymi mu kwotami pieniędzy.


Po powrocie do Krakowa związek Sobańskiego dopada kryzys - ostatecznie jego była sympatia ląduje w objęciach znajomego, zaopatrującego co jakiś czas towarzystwo w niezbędne do zabawy nielegalne używki. Kuba postanawia się zemścić, a przy okazji, dokonując kolejnej zbrodni, odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia. Wkrótce “Rzeźnik Niewiniątek” uderza w Krakowie po raz kolejny…


+


Od “Pamiętnika Diabła” rozpoczęła się wciąż rosnąca kariera literacka Adriana Bednarka - i w sumie nic dziwnego, książka bowiem to naprawdę dobrze i “modnie” napisany, mroczny (choć nie pozbawiony szczypty przewrotnego humoru) thriller, rozrywka wysokiej klasy, chwilami ( w opisach fascynacji zbrodnią) tak przekonująca, że aż niepokojąca. Nie chcę zanadto “ćwiekować”, jestem z zasady jak najdalszy od pochopnego wchodzenia w analizy psychiki autora i jego czytelników (w końcu sam czytałem z zapałem), ale faktycznie momentami podczas lektury ma się wrażenie, jakby się patrzało w nietzcheańską Otchłań ( i tylko czekać, aż ta Otchłań spojrzy na nas). Kto oglądał serial o Dahmerze, ten przypomni sobie to uczucie.


Co do gatunkowych tropów - od początku widać lekką stylizację na “American Psycho” - a przynajmniej na zewnętrzne cechy tej powieści. Zamożny, młody dandys, obsesja na punkcie mody (przypominające książkę Ellisa drobiazgowe opisy ubrań,), życie jako ciąg szalonych imprez, narkotyki, łatwo zdobywane laski… choć pamiętać trzeba, że powieść Ellisa to tak naprawdę rozprawa z reaganomicznym turbo-konsumpcjonizmem, ze światem japiszonów, gazdżetów, blichtru i rozpasania. Bednarka tak naprawdę interesuje eksploatacyjny fun - daje on czytelnikom precyzyjny, poukładany jak na obozie harcerskim thriller z seryjnym mordercą w roli głównej.


A same morderstwa… w tym elemencie, naprawdę sugestywnym i budzącym dreszcze powieść Bednarka przypomina z kolei twórczość Thomasa Harrisa, a najbardziej “Czerwonego Smoka” - Sobański, podobnie jak Tooth Fairy, długo obserwuje mieszkania swych ofiar i starannie planuje każdy element morderstwa. 


Jak na z założenia błahą powieść rozrywkową zaskakująco dobrze i ciekawie są wykreowane postacie. Każda ma jakiś własny rys, własne zachowania, emocje, udanie oddane przez autora. Oczywiście punktem centralnym całości jest nasz “bohater” - Kuba Sobański. Jakby to przewrotnie nie zabrzmiało, ale budzi dziwaczną “sympatię” w czytelniku, pomimo swojego morderczego szaleństwa, pomimo okrucieństw, których jest sprawcą. Troszkę tak, jak jest to z Hannibalem Lecterem (i znowu Harris nam się kłania).

No, może od strony psychologii, od motywacji i przyczyn, jest nieco mniej przekonująco. Nie bardzo wiadomo, dlaczego zemsta na siostrze stała się jego „żądzą”? Czy Sobański koniec końców polubił bdsm czy też może targające nim obrzydzenie popycha do kolejnych zbrodni? Mogę się mylić, ale początkowe założenie powieści wygląda raczej na sztucznie wymyślonego McGuffina niż realnie możliwą obsesję (ale, jak pisałem, mogę się mylić).


To książka zdumiewająco dobrze napisana, jak na tytuł wydana w Novae Res. Mój Tata mawiał „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Głosiłem do tej pory, że w wydanych przez to (z zasady vanitowe) wydawnictwo praktycznie nie sposób znaleźć dobrze napisanej literatury. Nawet dobre, pełne ciekawych pomysłów i potencjału powieści (“Czarny Bóg” Krzysztofa Wrońskiego, “Gałęziste” Artura Urbanowicza) były niezgrabne i niedopracowane przez brak poważnej redakcji tekstu. Tymczasem “Pamiętnik Diabła” jest napisana naprawdę solidnie. Owszem, jest to książka przegadana, stanowczo za gruba, często gęsto niepotrzebnie mnożąca zbędne słowa i akapity  ( w pewnym momencie tego„miał/em na sobie fioletową/czarną/różową koszulkę, dżinsy i trampki” robi się stanowczo za dużo) i bardzo przydałby się jakiś ostry redaktor na koniec  i tak nie ma to większego znaczenia (nb. warto dodać, że ostatnie, zeszłoroczne wydanie, jest właśnie poddane surowej redakcji ręką samego, dojrzalszego i bardziej pewnego swego warsztatu, autora. Ciekawym rezultatu!).


Chyba nie bardzo trzeba zachęcać, saga o “Diable” cieszy się dużą, zasłużoną popularnością i wciąż się rozrasta Najnowszy tom - chyba już siódmy - właśnie wyszedł (wraz z tymi wspomnianymi wznowieniami starszych pozycji) z drukarni. Warto!

 


PS.

Ale - autorze! - Jack Daniel’s to nie jest „szkocki trunek”! No pls!

niedziela, 25 grudnia 2022

Ambrose Bierce Czy To Się Mogło Zdarzyć? 6/10

 Mistrz XIX-wiecznej amerykańskiej noweli niesamowitej, autor “pośredni”, którego twórczość stanowi pomost pomiędzy Edgarem Allanem Poe a Howardem Philipsem Lovecraftem, w Polsce ostatnimi laty mocno zapomniany i zaniedbany. Tak, nieocenione C&T wydało w ramach swej “Biblioteczki Grozy” jego zbiór “Niesamowite”, ale był on w znacznej mierze złożony z tzw. “odrzutów”, opowiadań wcześniej w Polsce niewydawanych, mniej znanych i, co tu dużo ukrywać, z nielicznymi wyjątkami, słabszych. 

Tom “Czy To Się Mogło Zdarzyć” (“Can Such Things Be”), wydany pierwotnie w 1893 roku, zestawiony przez samego Bierce’a jest dużo bardziej znany i bardziej dla jego twórczości reprezentatywny.


Najciekawsze, czym wyróżnia się Bierce na tle europejskich ghost stories jest osadzenie jego opowieści na tzw. Dzikim Zachodzie. Poszczególne historie rozgrywają się w małych zakurzonych miasteczkach, po ulicach których wiatr przegania “biegacze” (te charakterystyczne westernowe krzakory), w opuszczonych drewnianych chatach i szałasach traperów, w kanionach, wąwozach lub na wzgórzach prerii. Tacy też - westernowi - są bohaterowie tych opowiadań.


Drugie, co zwraca uwagę, to minimalizm i rzeczowość. Bierce był dziennikarzem, i czuć w w jego stylu -  rzeczowym, energicznym, pozbawionym gotyckich klimatów Poego czy nawałnicy przymiotników Lovecrafta. Tutaj szybko przechodzi się do rzeczy, a opisy są konkretne, zwarte, jak w artykułach prasowych. Typowy jest też szczególny “funkcjonalizm”, dziennikarska zadaniowość bierce’owych straszydeł. One nie straszą bez powodu, mają z reguły jakąś funkcję, zadanie - najczęściej przypomnieć żywym okoliczności swej śmierci, czasem wprost zemścić się na mordercach.


No i po trzecie, pojawiający się czasem czarny humor. Wprawdzie najsłynniejsze opowiadania z tej grupy z arcysławną makabreską “Oleum Canis” zawarte są w innym zbiorze Bierce’a, “Jeździec Na Niebie” (będzie wkrótce) ale i tutaj kilkakrotnie się pojawia.


Zbiór liczy 16 opowiadań, jak zawsze w takiej grupie są lepsze i mniej ciekawe. Na początek warto więcej napisać o tych najważniejszych. Przede wszystkim :


Środkowy Palec Prawej Nogi 8/10 - znakomita ghost story w realiach Dzikiego Zachodu. Morderca zostaje podstępem zmuszony do powrotu na miejsce zbrodni, gdzie podobno straszą duchy jego ofiar. Naprawdę creepy!

i

Nocne Harce W Trupim Wąwozie 8/10 - ponownie Dziki Zachód, samotny szałas, w nim człowiek prześladowany przez wspomnienie popełnionej zbrodni (?). Przybywają do niego  osobiście Śmierć i Szatan, a w drapieżnym finałowym jump scarze z piwniczki w podłodze wyjdzie, szukając zemsty, upiór zamordowanej ofiary (Sam Raimi zacytuje tę scenę w pierwszym “Evil Dead”).


Dalej znaleźć można kolejne “nawiedzone” westerny : Halucynacje Staleya Fleminga 7/10 - krótkie, pikantne opowiadanie w których to duch psa mści się na mordercy swego pana, Tajemnica Wąwozu Macargera 6/10 - proste ghost story, podróżny nocujący w zrujnowanej chacie na prerii śni o jej byłych mieszkańcach słysząc odgłosy zbrodni małżeńskiej sprzed lat, Zegarek Johna Bartine’a 7/10 - wspomnienie śmierci właściciela tytułowego zegarka prześladujące kolejnego właściciela czy Nieznajomy 7/10 - duch pioniera opowiada przy ognisku wędrowcom historię swej walki i śmierci podczas walk z Apaczami.


Swój czarny humor Bierce postanowił zaprezentować w literackich żartach opartych o motywy obecne w prozie Edgara Allana Poe. Pewnej Letniej Nocy 7/10 to krótka makabreska łącząca temat znany z “Przedwczesnego Pogrzebu” z “Hieną Cmentarną” i R.L. Stevensona Minimalizm grozowy, bardzo efektowny (sceneria, jump scare, twist). Pogrzeb Johna Mortonsona  6/10 - to kolejna funeralna groteska, bawiąca się z kolei “Czarnym Kotem”


Wśród pozostałych opowiadań znajdą się Dzban syropu (5/10 - duch sklepikarza pracoholika pojawia się w swym sklepie i po śmierci, by sprzedać tytułowy dzban), Za ścianą (6/10 - opowieść o „odrzuconej” miłości, która przetrwała smierć i prześladuje ukochanego pukaniem zza ściany), czy przejmujący Mały Włóczęga 6/10, gdzie duch zmarłej matki wzywa swe dziecko z drugiego końca Ameryki by przybyło i umarło na jej grobie.


Warto wyróżnić jeszcze efektowną Odzyskana Tożsamość 7/10 - w której duch żołnierza poległego w wojnie secesyjnej nieświadomie ożywa w ciele innego człowieka. A warto wyróżnić z uwagi na tematykę; Bierce uczestnik wojny secesyjnej, bardzo mocno przeżył jej tragedię, dramatyzm, okrucieństwo i cierpienie, które przyniosła. Poświęcił tej tematyce sporo doskonałych opowiadań w zbiorze “Tales Of Soldiers And Civilians” z 1891 roku, w których groza wynika z właśnie z tragedii i cierpienia niesionego przez wojnę, ma charakter realny, nie nadprzyrodzony.


Nieco in minus Nawiedzona Dolina 4/10. Pewnego osadnika wpędzają do grobu wyrzuty sumienia po morderstwie, jakie popełnił swym na chińskim pracowniku. Nagle okazuje się, że zabitego chińczyka łączyło z mordercą….uczucie ??? Byłażby to arcyśmiała XIXwieczna „brokeback mountain”, ale wraz z rozwojem akcji wychodzi na jaw (wydaje się), że ofiarą była Chinka, tyle że w męskim stroju? Ta dziwaczna, generalnie nieudana historia stanowi jakby szkic, później udoskonalony w “Nocnych Harcach”.


Last, but zdecydowanie not least będzie znakomity Mieszkaniec Carcosy 8/10, nieco odstające klimatem od reszty zbioru poetyckie, niesamowite opowiadanie, w którym duch zmarłego spaceruje ruinami prastarego miasta Carcosa. Ten tekst klimatem przypomina raczej prozę Lovecrafta niż samego Bierce’a nic dziwnego, że “Carcosa” została kamieniem węgielnym amerykańskiego weirdu; do tego mitycznego miasta odwołają się późnej i Robert Chambers i sam Lovecraft.


Brak przekrojowego zbioru opowiadań Ambrose Bierce’a na rynku wydawniczym to ogromna dziura. Wypadałoby liczyć na nieocenione wydawnictwo C&T, by wróciło do tego autora i wznowiło nieobecne od dawna (ostatnie wznowienie było w 2004 roku), a kanoniczne dla rozwoju literackiej grozy, wspominane m.in. przez samego Lovecrafta w “Nadnaturalnym Horrorze W Literaturze”, dzieła. 


czwartek, 15 grudnia 2022

Robert McCammon Magiczne Lata 8/10

 Nostalgia za czasem dzieciństwa,  wakacyjna przygoda, budząca dreszcze grozy tajemnica - to trzy podstawowe składniki przepysznego koktajlu, jakim są „Młodzieńcze Lata” Roberta McCammona), powieść  ciesząca się  ogromną i w pełni zasłużoną renomą i popularnością. Dżizzz, JAK TO JEST NAPISANE! Od lektury nie można się po prostu oderwać. Tylko… czy to  na pewno jest „horror”? Bo na pierwszy rzut oka to zbyt wiele gatunkowych elementów tam się nie znajdzie. 

No nic,  zobaczmy bliżej :


+


Jest rok 1964, małe miasteczko Zephyr w Alabamie. Dwunastoletni Cory Mackenson lubi czasem przed szkołą pomóc swemu ojcu, który, zatrudniony w pobliskiej mleczarni, rozwozi rankami mleko mieszkańcom. 

W trakcie jednego z takich objazdów Mackensonowie są świadkami dramatycznego wydarzenia; do pobliskiego jeziora wpada samochód z przywiązanym do kierownicy, zmasakrowanym trupem. Kiedy tata wskoczywszy do wody bezskutecznie usiłuje wydobyć zwłoki (samochód natychmiast tonie w głębinie), Cory obserwuje tajemniczą postać, stojącą na wzgórzu za drzewami.


Zgłoszenie sprawy lokalnej policji nie przynosi żadnych efektów. Pojazdu nie udaje się wydobyć z głębiny, nikt miejscowy nie zaginął więc, wobec braku  tzw. corpus delicti policja nie uznaje sprawy za morderstwo. 


Nierozwiązana tajemnica ma druzgocący wpływ na psychikę starszego Mackensona - mężczyznę dręczą narastające koszmary z martwym kierowcą w roli głównej.  Cory gnębi  się jego stanem, bardzo chce pomóc ojcu. Jest dla niego jasne, że tata miał rację, doszło do koszmarnej zbrodni. Co gorsza wszystko wskazuje na to, że za zbrodnię odpowiada któryś z mieszkańców idyllicznego Zephyr, ktoś, kto ukrywa przed światem swe prawdziwe oblicze, ktoś zdolny do brutalnego morderstwa. Chłopiec rozpoczyna śledztwo, a odkrycie tajemnicy nie będzie szybkie, zajmie cały rok z życia nastolatka…a właśnie przygody i wydarzenia wypełniające ten rok stanowią główną treść „Magicznych Lat”. 


Książka ma strukturę zbliżoną do „Chłopów” Reymonta, zaczyna się wczesną wiosną,  przechodzi później w wakacyjne lato, szkolną jesień i wreszcie w ponurą zimę, w trakcie której dojdzie wreszcie do wyjaśnienia zagadki.  W tym okresie Cory wraz z grupą swych przyjaciół przeżyje rozliczne przygody : m.in. uratuje tonącego w trakcie wiosennej powodzi chłopca, da skuteczny odpór szkolnym bandziorom, odkryje  zagrażający czarnej społeczności miasta spisek lokalnego Ku Klux Klanu (lata sześćdziesiąte! Alabama!), pozna przyczyny tajemniczego wypadku samochodowego, w którym zginął lokalny młodzieniec, zaprzyjaźni się z okolicznym milionerem, szaleńcem, nago spacerującym po miasteczku (to on naprowadzi go na trop, sugerując, że zbrodni dokonał ktoś, kto nie sypia nocami i… nie pije mleka - inaczej, znając poranną trasę mleczarki, zatopiłby feralny samochód o innej porze), weźmie udział w rozbiciu okolicznej bandy szulerów/bootlegerów (kapitalna, westernowa przygoda w stylu „W Samo Południe” z ClintoEastwoodowo podobnym rewolwerowcem w roli głównej) no i last but not least - w końcu wyjaśni tajemnicę zbrodni nad Jeziorem Saksońskim…


W tle zaś obserwować można zmiany obyczajowe i społeczne, rozgrywające się na południu USA w latach sześćdziesiątych XX wieku, wciąż trwające uprzedzenia i segregacja rasowa, powolny upadek małych, lokalnych biznesów pod ciężarem napierającego kapitału (przejmujący wątek ojca Cory’ego).


+


Na początku był Ray Bradbury i jego cykl „Green Town” w ramach którego powstała powieść „Jakiś Potwór Tu Nadchodzi”. Tam w pełnej krasie zaprezentowana została tak dobrze odbierana przez czytelników genialna mikstura sentymentu za minionym dzieciństwem, nastoletniej przygody i mocnego suspensu, grozy i strachu. 

Potem eksplodowała popularność „E.T” (1982) oraz „kingowskiego” „Stand By Me”, a w końcu , na przestrzeni raptem paru lat, powstały trzy arcysławne, do dziś ogromnie i zasłużenie popularne powieści - w 1986 roku „To” tegoż samego Stephena Kinga a w 1991 -  „Letnia Noc” Dana Simmonsa i właśnie „Magiczne Lata” Roberta McCammona.


Z tym, że o ile gatunkowe przyporządkowanie powieści Bradbury’ego, Kinga czy Simmonsa do literackiej grozy nie budzi żadnych wątpliwości to „Magiczne Lata” na pierwszy rzut oka trudno uznać za „horror”. To raczej młodzieżowa powieść przygodowa z elementami thrillera sensacyjnego (najbliżej będzie tutaj do „Ciała” Stephena Kinga, choć reprezentantom naprawdę Starej Szkoły przypomną się takie nazwiska jak Niziurski czy  Nienacki). Nawet Vesper reklamując „Lata” pisał o „kryminale podszytym nutką grozy”. 

No bo faktycznie, w powieści jest - dosłownie -  kilka scen, które można by nazwać horrorem, a nawet w tych przypadkach nadnaturalny charakter wydarzeń jest mocno niepewny - ich narrator bowiem (sam Cory Mackenson) nie należy w tym elemencie do specjalnie wiarygodnych… (o tym dalej). A jednak… tak, „Magiczne Lata” mają ukryty w sobie element mocnej grozy, tyle że groza ta nie ma charakteru przygodowego, ona wynika z dusznego, gęstego klimatu, przypominającego lynchowskie Twin Peaks (a jeszcze bardziej film „Blue Velvet”). Małe, pozornie idylliczne miasteczko skrywa mroczne tajemnice a jeden z jego pozornie sympatycznych mieszkańców nie jest tym, kim na co dzień się wydaje -  jest brutalnym, sadystycznym mordercą , zatem „nie ma już bezpiecznych miejsc na świecie”. 


Właśnie utrata statusu niewinności, utrata dotycząca zarówno miasta jak i samego, dorastającego i konfrontującego się z problemami dorosłości Cory’ego stanowi siłę napędową „Magicznych Lat”


Zostawiając jednak gatunkowe definicje i rozważania na boku,  najważniejsze  to że „Magiczne Lata” stanowią naprawdę świetne, totalnie wciągające, niesamowite „czytadło”, od którego lektury nie sposób się wręcz oderwać, Dziżżż,  JAK TO JEST NAPISANE!  Lekkością frazy McCammon rzuca tu wyzwanie najlepszym powieściom samego Kinga, czytanie sprawia prawie fizyczną przyjemność. Do tego doskonale oddane tło społeczne i obyczajowe, mnóstwo ciekawych postaci, no i mnóstwo, mnóstwo przygód!

 

No właśnie, można „Lata” potraktować prawie jak zbiór opowiadań, gdyż każdy z rozdziałów w zasadzie stanowi samodzielną przygodę. One razem tworzą oszałamiający patchwork, wątki przeplatają się ze sobą w ogromnej opowieści, ale samo główne śledztwo, skupiające całą uwagę na początkowych stronach, później zejdzie na drugi plan i przez kolejne setki stron  będzie się pojawiało bardzo rzadko, by powrócić z całą mocą dopiero w znakomitym finale.


Warto zwrócić uwagę na dość istotną różnicę pomiędzy „Latami” a pokrewnymi jej powieściami Kinga czy Simmonsa. O ile tam w centrum wydarzeń znajduje się „drużyna”, o tyle osią fabuły są losy rodziny Mackenson - mama, tata i sam Cory. Kumple są, owszem, bardzo ważni i bliscy, ale jednak nieco na drugim planie. Wynika to chyba z pierwszoosobowej narracji „Magicznych Lat” (w końcu Cory to literackie alter ego McCammona; jego sugestie, że utożsamia się z szalonym Vernonem uznaję za kokieterię). 


Niemniej w „Magicznych Latach” McCammon popełnił trzy literackie faule - mimo że nic nie odejmują one radości czytania i mają niewielki wpływ na końcową ocenę powieści, to jednak trzeba o nich wspomnieć. 

Pierwszy z nich  to scena latania chłopaków na początku letnich wakacji. Jasne to urocza metafora dzieciństwa, ale nie jest ona nadzwyczajnie oryginalna („ET” się kłania…), a  drastycznie obniża zaufanie do pozostałych opowieści Cory’ego -  jak się potem przejmować jego losami i innymi przygodami, skoro wszystko może być tylko grą jego nastoletniej wyobraźni?


Drugi faul to wątek Zbója - ponownie jest zbyt blisko klonowania (tym razem „Pet Semetary” Kinga) a na dodatek fałszywie (naprawdę jak się Mocno Pomodli,to się Wszystko Dostanie?) i irytująco ckliwie.


A już największy faul to postać szalonego  Vernona (doprawiona jeszcze posłowiem, w którym McCammon utożsamia się z tą postacią i skarży się, jak to w wydawnictwie nie zrozumiano początkowo „Lat”). Tenże Vernon chciał zostać pisarzem, napisał piękną opowieść o małym miasteczku i jego mieszkańcach, Źli Wydawcy wymuszając na nim dodanie wątków sensacyjnych i przygodowych, co zepsuło całą historię, doprowadziło do porażki książki a to z kolei Vernona do szaleństwa. Robercie McCammonie! (bez Saby) „Magiczne Lata” bez pieprzu, bez tego elementu sensacji, byłyby, obawiam się, mdławe!


Niemniej jeszcze raz, te „faule” nie mają żadnego znaczenia dla radości czytania i jakości książki. To absolutny kanon, lektura obowiązkowa - nikt nie pożałuje!



PS.

Nie jestem do końca przekonany do polskiego przekładu, „Magiczne Lata” na określenie  mijającego dzieciństwa wydaje mi się zbyt banalne (już pominę, że w książce opisany jest jeden rok). Oryginalny tytuł, „Boy’s Life” jest znacznie bardziej uniwersalny (a przy tym zgrabnie nawiązuje do tytułu miesięcznika wychodzącego od ponad 100 lat w USA, prenumerowanego oczywiście przez Cory’ego, nb. obecnie periodyk ten nosi tytuł „Scout Life”).


PPS.

Można się nieco zdziwić, że tak wspaniała powieść nie została przeniesiona na ekran, ale z jednej strony gros uwagi przyciągnął jak zwykle Stephen King (obok „Stand By Me”  są przecież aż dwie ekranizacje „Tego”), a ostatnimi laty robotę robią superpopularne netflixowe Stranger Thingsy.


środa, 7 grudnia 2022

Dziwne Opowieści 7/10

Antologia “Dziwne Opowieści”, wydana w 2021 przez Dom Horroru nie spotkała się z tak głośnym przyjęciem, jakby się można było spodziewać a bardzo niesłusznie, projekt to bowiem “high profile”, zbierający śmietankę polskiego weird fiction (brakuje chyba tylko Kuby Bielawskiego, przebywającego wtedy na urlopie od pisania i jeszcze wówczas nieodkrytego Szymona Majcherowicza), a na dodatek podkręcający całość gośćmi z zagranicy. I to jakimi gośćmi!


Bo zacznę prosto z mostu - cztery opowiadania amerykańskich autorów to najważniejszy powód, dla którego warto sięgnąć po Dziwne Opowieści. Jasne, rodzimi twórcy również nie wypadli sroce spod ogona, również w “polskiej” części antologii jest wiele dobrych tekstów, ale stanowczo “finis coronat opus” (koniec wieńczy dzieło) - goście zza oceanu bowiem zamykają antologię.


Zatem zacznijmy :


Na początek Christopher Slatsky i “Na Tym Świecie Nie Śpi Nikt” (8/10). 


Lada chwila Dom Horroru wyda “Alektromantę”  zbiór Slatsky’ego, z którego pochodzi to opowiadanie. Przyznam, że miałem okazję przedpremierowo zapoznać się z “Alektromantą” i przyznam, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. To są męczące, pokręcone, pełne trudnego do uchwycenia mroku historie, owszem, historie niesamowite, ale nie zawsze idące zgodnie z gatunkowymi oczekiwaniami (trochę w tym meandrowaniu przypominającego twórczość Roberta Aickmana). 

Tak, że skończyłem lekturę raczej oszołomiony niż zachwycony. No ale, jak się okazało, ponownie wejście w świat Slatsky’ego, właśnie za pośrednictwem „Dziwnych Opowieści” było już strzałem w dziesiątkę! Co to jest za paskudny,  koszmarny tekst! 


Rozpoczyna się dalekim echem “Zakazanego/Candymana” Clive Barkera. Dwie panie badające prace tajemniczego architekta Alexisa odnajdują jedną z jego budowli w rozpadających się slumsach Los Angeles. Włamują się do zapuszczonego, niepozornego budynku, jakiegoś pustego magazynu, by w środku natknąć się na….KULTYSTÓW Wielkiego Architekta! (Do tego - sic! - w workach na śmiecie na głowach! Ależ to jest nasty wizja!).

Nawet jeśli czytelnik nie do końca ogarnie cały koncept, to klimat, którym ocieka to opowiadanie, nadrobi wszystko. 

Przyznam, że na ukazanie się “Alektromanty” czekam jak na mało co, w zasadzie pewien, że ponowna lektura odkryje przede mną pełnię złowrogiego uroku twórczości Slatsky’ego.


A dalej jest równie mocno : 


Brian Evenson “Grottor” (8/10) - osierocony mały chłopiec przybywa do domu swojej babki. W zapuszczonej chatynce mieszkają pewna staruszka i tajemniczy „Grottor”, półnagi chłopiec pojawiający się tylko nocą. Dlaczego ich nigdy nie ma razem? Jakie tajemnice kryją się w jaskiniach kryjących się we wzgórzach nad  domkiem? Znakomite, mrok i suspens można kroić nożem! (Fani Grabińskiego przypomną sobie pewnie jego “Czad”).


Ale, co oczywiste, creme de la creme “Dziwnych Opowieści” jest opowiadanie arcykapłana weird fiction, Thomasa Ligottiego - “Cień Na Dnie Świata” (10/10)


“Cień” to niezwykły poemat prozą (poemat grozą?) - tekst zamykający drugi tom jego opowiadań, “Grimscribe”. Na tle rozmarzonej niczym wiersze Leopolda Staffa jesieni Ligotti wraca do leitmotivu swojej twórczości - do mrocznej Anima Mundi, złej, czarnej siły wypełniającej otaczającą nasrzeczywistość, będącej istotą wszelkiego życia. 

Oto pogranicze miasta - jesienne pole z zebranymi plonami, samotna postać stracha na wróble, który jednak, jak się okaże, nie jest zbity z desek a jest utworzony przez tajemniczą mroczną substancję powstającą z “dna świata”. 

Potem, wraz z postępującą w kierunku zimy porą roku pojawiają się kolejne wizje - są widma “trędowatych” twarzy na liściach i na wilgotnych plamach powstałych na ścianach, aż w końcu następuje zimna noc przełomu, a w niej szalony pan Marble i jego kosa. 

Piękne, afabularne, dogłębnie przejmujące i budzące gęsty niepokój. 


Nie spodziewałem się, że JAKIKOLWIEK autor współczesnej grozy może rzucić wyzwanie Ligottiemu, ale John Padgett swymi “Snami Origami” (10/10!) uczynił to z łatwością. “Sny Origami” to zapis poszarpanego, dusznego, przerażającego  koszmaru.


Mężczyzna znajduje w swoim materacu papierowy domek origami, a na tym domku zapisaną  maczkiem opowieść. W tej opowieści pewien mężczyzna wraz z żoną wyjeżdża na urlop. Po drodze cudem unika śmiertelnego wypadku a zaraz potem przypadkowo spotkany dziwny chłopiec prosi go o pomoc dotyczącą….egzorcyzmowania nawiedzonego domu. Mężczyzna w tym momencie uświadamia sobie, że znajduje się we śnie (dziwaczna scena z 6 palcami) i decyduje się udzielić pomocy. A dalej, z każdym zdaniem jest coraz dziwniej, mroczniej i koszmarniej…

Muszę jeszcze ze dwa razy przeczytać, ale już ten jedne wystarczył, by zakochać się na zabój.(Wieść niesie, że również zbiór opowiadań Padgetta ma ukazać się w 2023 roku - z góry piszę, że to chyba najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł).


Szukając głównej różnicy między częścią polską a amerykańską wskazałbym przed wszystkim na “gatunkową determinację”. Twórcy zza oceanu z całą świadomością chcieli napisać “horror” i wszyscy ten “horror” napisali, w polskiej grupie ta determinacja (aczkolwiek również obecna) była jednak nieco mniejsza, więcej przestrzeni pozostawiono weirdowi - “dziwności”. A przecież obie te sfery potrafią ze sobą tak harmonijnie współgrać! 


Spójrzmy choćby na najlepsze polskie opowiadanie, “Przemiana Tamary D.”  niezawodnego Wojtka Guni (7/10)


Tak naprawdę „Przemiana” to drapieżna opowieść obyczajowa o kobiecie poddanej przemocy w związku i to właśnie przemoc domowa stanowi treść opowiadania. Jednak talent i szczególna wierność Wojtka wobec literackiej grozy powodują, że historia Tamary jest również pełnoprawnym horrorem, pełnym budzących dreszcze obrzydzenia i  grozy scen z symbolizującymi koszmar życia udręczonej kobiety wszechobecnymi pająkami.


Mocno łączy weird z grozą Zbigniew Golemienko  w  “Gościu” (7/10). Ojciec mieszka z córką w położonej w głuchym lesie chacie. Pewnej nocy znajduje za zewnątrz nieprzytomnego myśliwego. Ranny, wniesiony do chaty przynosi ze sobą Mroczne Objawienie. 

Nieco ten główny koncept jest poszarpany, ale klimat, łączący thriller z kosmiczną grozą (trochę jak ejtisowy horror sci-fi “Xtro”), parę jump scare-ów i zaskakująco poetycki nastrój mocno radują serce fana grozy.


Niepokojąco, klimatycznie i przerażająco jest również u Pawła Matei. “Macki” (6/10) to zgrabna opowieść niesamowita, eksplorująca lęki ciążowe. Młode małżeństwo w „niewielkim salonie w niewielkim mieszkaniu wielkiego bloku” czeka na dziecko. Ale ciąża nie jest dla nich okresem radości - raczej lęku, narastającego strachu i obaw przed nadchodzącą przyszłością. LI nic nie je i co noc budzi się w dziwacznych somnambulicznych konwulsjach.

DO pewnego dnia zostawia na parapecie niedojedzone resztki śniadania i w ten sposób nawiązuje kontakt z siłą, która, być może, znajdzie jakieś rozwiązanie. Wszystko zmienią narodziny Dziedzica… (opowiadanie pasowałoby jako suplement do znakomitego debiutanckiego zbioru Matei “Nocne”).


Za to u Dawida Kaina w “Na Zawsze W Dole”  (6/10) jest 100 % weirdu w weirdzie….


Mały chłopiec na swe 7 urodziny zostaje przez rodziców zabrany na pokaz magiczny. W jego trakcie jako wybrany z publiczności bierze udział w przedstawieniu - zostaje zamknięty w magicznej skrzyni, wewnątrz której zaczyna się niekończący upadek, który trwa i trwa  i trwa, obejmując całe jego życie… Po latach mężczyzna usiłuje rozwikłać zagadkę skrzyni, przegląda fora, internety, udaje mu się skonstruować jej kopię.


Nie do końca ogarnąłem zamysł autora, zbyt chyba momentami gęsty na moje niskopienne poczucie weirdu, ale były też chwile, kiedy zbliżałem się do objawienia i ogarnięcia idei, i te chwile wydawały mi się fascynujące.


Również mocno zakręcone jest ‘Twoje Królestwo Uległo Podziałowi” (6/10) AnMAri Wybraniec. Pozory mylą, wydaje się bowiem, że to relatywnie prosta opowieść o kalectwie i wiążącej się z tym traumie, no, ale teksty Wybraniec trzeba czytać uważnie (a najlepiej kilka razy…).

Oto jest strażak, który traci w pożarze rękę a po powrocie ze szpitala do „normalnego” życia usiłuje sobie poradzić z nową sytuacją i z traumą kalectwa. Nasilają się wizje otaczającego go ognia i płomieni, nasilają kłopoty codzienności okaleczonego ciała, narasta obsesja na tle utraconej ręki… 

Jak zawsze u tej autorki znakiem firmowym jest przepiękny język i zabawy słowem. Tym razem naokoło ognia i płomieni :-)


Nieco kafkowskie “Wniebowzięcie” (6/10) Dagmary Adwentowskiej i Agnieszki Biskup to zabawa z czytelnikiem, oparta na szczególnym twiście, na którym jest tekst zbudowany. (Stąd o fabule ani słowa, żeby nie psuć zabawy).


I jeszcze “Przemówić Musi Człowiek” (6/10) Marcina Majchrzaka - dobrze napisane, zgrabne, zwarte opowiadanie niesamowite. Ukryta tajemnica ofiarnej zbrodni sprzed lat, dociekliwy naukowiec - wszystko jest jak należy, szkoda tylko że całość wieńczy zbyt przewidywalny, wręcz generyczny finał.


Trochę mniej mnie przekonały :


“Wielki Dzięcioł” (5/10) Magdaleny Świerczek Grybos, opis inwazji Kosmicznych Krewetek, które zaatakowanej ludzkości oferują wybór - samobójstwo prowadzące “nicości” lub pożarcie, w efekcie którego pożarte osoby trafią do „raju” (Brzegu - miejsce wyobrażone przez „pożartego”). Ten apokaliptyczny, matrixowski pomysł zawiera w sobie ogromny potencjał. Niestety, odbiorowi szkodzi styl pisania, męczący, nadęty ambicją filozoficzno-artystyczną a zaniedbujący potoczystość. Aż ciekawość bierze, jak podobny temat rozpisałby Wojciech Gunia, deklarujący na nadchodzące lata wejście na terytorium weirdowego horroru scifi. 


“Martwy Ogród”  (5/10) Bartłomieja Fitasa (wychowanica domu dziecka prowadzi spokojne życie jako sprzątaczka by pewnego dnia, chcąc coś zmienić, wyruszyć w podróż która kończy się w tymże domu?)  to dobrze się czytające i generalnie nieźle napisane opowiadanie, niestety, nie bardzo zrozumiałem jego przekaz. 


“Domek Dla Os” (4/10) Pawła Matuszka (eksperyment, za pomocą którego Istoty Z Obcego Świata mogą łączyć swe świadomości z ludźmi?). Wyjściowy koncept jest intrygujący, ale, ponownie, nie bardzo wiem, dokąd to opowiadanie miało zmierzać (że niby wszyscy jesteśmy postaciami z kart książki? za daleki to strzał).


 i w  końcu :


“Negatyw I Ciągłość” (4/10) Łukasza Krukowskiego (mężczyzna/derwisz nawiedza sąsiada i potem opętuje jego rodzinę?), opowieść o poszukiwaniu Boga rozczarowująca brakiem fabularnego konkretu (jeszcze raz ad nauseam - w artystycznym nadęciu prostemu fanowi grozy  trudno ogarnąć zamysł).


To tyle - na koniec jeszcze raz dodatkowe wyrazy uznania dla Wojtek Gunia, który nie tylko napisał znakomitą “Tamarę”, ale i pełnił funkcję redaktora prowadzącego całego tomu a także wzorowo (i pięknie - ten Ligotti!) przetłumaczył opowiadania zagranicznych gości. 


Dla fanów weirdu pozycja obowiązkowa. 


PS.

I pamiętajcie! Christopher Slatsky - “Alektromanta”, John Padgett (jeszcze nie wiem, jaki będzie tytuł). MUST HAVE, MUST READ.

sobota, 3 grudnia 2022

Joe Hill Pudełko W Kształcie Serca 8/10

 Debiut powieściowy Joe Hilla (a wiadomo, czyim synem jest Joe Hill) -  energiczny, dobrze wymyślony i znakomicie napisany horror przygodowy (bez żadnego mrugania okiem ,”zabawy konwencjami”,  i innych hamletyzowań typowych dla Taty, to miał być i jest „plain horror”), trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony  ghost story z wyjątkowo złowrogim i zawziętym duchem w roli głównej.


+


Judas Coyne (nee Justin Cowzynski - dla potrzeb kariery muzycznej uznał, że przyda mu się „twardy” pseudonim) to starzejący się (54 lata, no ihaaa) gwiazdor ciężkiego rocka. Wielki, brodaty drab - tak pomiędzy Robem Zombie, Dave Grohlem a (chyba najbardziej) Zakkiem Wylde. 

Judas ma  ciekawą pasję - zbiera różnego typu niesamowitości (takie quirki się gwiazdorom ciężkiego rocka  przydarzają). No i pewnego dnia na portalu aukcyjnym znajduje i kupuje „garnitur należący do ducha”. Faktycznie po kilku dniach poczta dostarcza pudełko („w kształcie serca”) a w nim złożony czarny garnitur pogrzebowy. Niby nic szczególnego, gangol jak gangol, do tego brzydko cuchnący, po rzuceniu okiem na zakup Coyne oraz jego aktualna dziewczyna „Georgia” (to też pseudonim - Judas nazywa swe kolejne dziewczyny nazwą stanu, z którego pochodzą)  zostawiają ubranie porzucone na krześle.

Ale kiedy nocą Coyne łazi po domu (prostata dręczy rockmana?) natrafia na siedzącego na tymże krześle …ducha! No tak, ubrany w „przeklęty” garnitur siedzi sobie jakiś staruch z ponurą gębą. Niby nic specjalnego nie robi, tylko siedzi i się wgapia, ale doświadczenie jest do tego stopnia nieprzyjemne, że kolejnego dnia rockman, chcąc oddać niechciany zakup, dzwoni do osoby, która wystawiła garnitur na aukcji. 


A wtedy się zaczyna - w telefonie słyszy złowrogi, szalony śmiech jakiejś obcej kobiety! To nie przypadkowa była przypadkowa traksakcja, to pułapka zastawiona ba Coyne’a, by się zemścić!

Okazuje się, że to siostra poprzedniej dziewczyny Judasa. „Floryda”, po ty jak muzyk z nią zerwał, wróciła do domu rodzinnego, gdzie, popadłszy w depresję, popełniła samobójstwo. Ale jest na tym świecie sprawiedliwość! Ojciec „Florydy”, hipnotyzer Craddock McDermott postanowił wywrzeć na niegodziwcu pomstę.  Niejako „zaklął” swój garnitur pogrzebowy tak., że po śmierci został nawiedzony duchem właściciela. Teraz wystarczyło, by druga córka, znając dziwaczne hobby metalowca, sprzedała mu przeklęte ubranie, by żądny zemsty upiór mógł dorwać Judasa. 

Hipnotyczna moc upiornego dziadygi jest straszliwa; doprowadza on do samobójstwa asystenta Coyne’a, sprowadza chorobą na Georgię, na koniec zaś opętuje Judasa - zamierza jego rękami zabić dziewczynę a następnie pchnąć go do samobójstwa. Na chwilę przed tragedią, kiedy opętany rockman z nożem w ręku zamierza już dokonać zbrodni,  okazuje się, że duch ma słaby punkt  - boi się…psów (a dokładnie ich cieni - każdy pies ma taki magiczny cień obronny, my, psiarze wiemy o tym…) A tak się składa, że Judas ma parę bojowych owczarków.  Angusa i Bon (checheche, nie ze starymi metalami takie numery, Joe)  w ostatniej chwili odpędzają ducha Craddocka i zrywają czar.

Roztrzęsiony Coyne zamierza po prostu nadać garnitur na poczcie, niestety, jak się okazuje, w międzyczasie zdesperowana Georgia…spaliła cuchnące szmaty. Co było do przewidzenia „teraz to już mają zupełnie przesr….” - już się od mściwego ducha nie opędzą. A ten, prędzej czy później, doczeka chwili, kiedy muzyk straci swą psią ochronę i zaatakuje ponownie.


Judas nie chce się poddać, postanawia wspólnie z Georgią pojechać na południe, odnaleźć mściwą siostrę i jakoś wymusić na niej odczynienie uroku. Pakuje się razem z nią do swego wielkiego rockowego żubronia (cokolwiek tam miał wielkiego z napędem na cztery), wraz z nimi para psów, i ruszają w drogę. 


W jej trakcie  zaczną wychodzić na jaw kolejne tajemnice rodzinne McDermottów. Nic nie okaże się tak proste i oczywiste, jak się jawiło na początku, przeciwnie, atmosfera zgęstnieje jak żur od mrocznych obrzydliwych tajemnic.


Finałowy pojedynek mieć będzie miejsce w rodzinnym domu Florydy i Craddocka, a, jako że po drodze Judas straci swych czworonożnych bodyguardów, walka będzie ciężka…


+


Aż się chce w języku Szekspira zawołać „like father, like son”! Ależ to jest dobre! Przede wszystkim doskonały pomysł. „Pudełko” gatunkowo to jest niby „zwykłe” ghost story, ale wymyślone jest wybornie. Duch Craddocka to wyjątkowo przerażający,  jadowity i morderczy upiór, nie wystarczy mu samo „ cantervillowskie” podzwanianie przysłowiowymi łańcuchami, on łaknie szaleństwa, krwi i śmierci swych ofiar! 

Co charakterystyczne, pod tą rozrywkową powierzchnią czają się poważne tematy - dysfunkcja w rodzinie (od przemocowego domu Cowzynskich począwszy po upiorne domiszcze McDermottów), toksyczne związki, „fritzlowskie” kazirodztwo połączone z pedofilią…no, grubo.


Po drugie, pomysł jest świetnie zrealizowany. Akcja pędzi przed siebie jak w filmie sensacyjnym, przygoda goni przygodę a jump scare kolejnego jump scare’a ( w tle ciężki rock, spod znaku AC/DC czy Led Zeppelin - tak, kolejna para owczarków Judasa nazywać się będzie Robert i Jimmy…). Książka dosłownie znika w oczach, nie  sposób się oderwać od jej lektury! Nie wiem, czy lekkie pióro można przekazać w genach, ale Joe Hill pisze momentami  jak klon Ojca, i podobnie, jak świetnie czyta się powieści Kinga, tak świetnie czyta się „Pudełko”.

Doskonale wykreowane są postaci. Przede wszystkim po prostu bombowy Judas Coyne. Wielki, brodaty, taki „Stary Metal”, z rockowym piotrusiowopanowym podejściem do życia, (i związków), choć przyznać trzeba (nieco SPOJLER) że od początku wydaje się stanowczo zbyt sympatyczny jak na toksycznego luja, ponoszącego odpowiedzialność za samobójczą śmierć niezrównoważonej kobiety. Georgia jest urocza, nieszczęsna Floryda smutna, jej mściwa siostra absolutnie okropna no a sam Craddock! Co to jest za villain! To pozornie zwykły „duch” ale Mroku w nim tyle, co w najgorszych  opowiadaniach Ligottiego. Paskudny, paskudny dziad!


No, może nieco przyzgrzytuje zakończenie - taki typowy kingowski finałowy „wyrzut cukru” - gdzie wszystko dobrze się kończy a bohaterowie, choć poobijani, żyją Długo I Szczęśliwie, ale,  szczerze, to w sumie nie bardzo psuje ono smak całości. „Pudełko W Kształcie Serca” to jest naprawdę hicior, instant classic, no i przepustka do sławy dla Joe Hilla (który podobno nie chciał na plecach Sławnego Taty budować swej pozycji, stąd ten „Hill”. No, nie wiem, jakoś trudno mi uwierzyć, by nikt w wydawnictwie nie zajarzył „ej, ale to młody od Kinga napisał”).


PS.

 Ze zdumieniem konstatuję, że jeszcze nie ma filmu. To by się „samo nakręciło”. KONIECZNIE!

sobota, 26 listopada 2022

Adam Deka Jego Dziedziną Był Terror 9/10

Kolejne spotkanie z undergroundową twórczością Adama Deki - “Jego Dziedziną Był Terror” - tym razem pora na szalone post-apo, mieszankę hard sci-fi w klimacie “Mad Maxa”, ekstremalnego horroru i czarnego niczym norweski black metal humoru. Prawdziwa dzika jazda bez trzymanki przeznaczona wyłącznie dla najbardziej zaprawionych, twardych i zdystansowanych wobec ekscesu czytelników.


  •  


Upadek komety HELIOS przyniósł Ziemi zagładę i nuklearną zimę. Cywilizacja, jak pisze autor swym jedynym i niepowtarzalnym stylem - “pełzała w szczękach postkataklizmu”, a nieliczni ocalali ludzie zgromadzili się w podziemnych enklawach. Jedną z takich enklaw jest Nowa Nadzieja. Ale nie dajmy się zwieść optymistycznej nazwie - toż to Adam Deka Novel -  “lasciate ogni speranza” (porzućcie wszelką nadzieję) : życie w enklawach jest czystym horrorem, ludzie walczą brutalnie o przetrwanie, o każdy dzień życia. Brakuje jedzenia (co prowadzi do, no czyżby, kanibalizmu), a w kanałach i tunelach samotnych wędrowców pożerają gigantyczne szczuropająki. Szerzy się religia Strażnika Progu, żyjącego poza enklawą “bytu złożonego z ciemnej materii i egzystującego na równoległym do ziemskiego planie” - któremu składane są ludzkie ofiary.


Na powierzchni zamarzniętej Ziemi grasują zbrojne Dzikie Bandy rodem z Mad Maxów, które w potrzebie jedzenia (a także dla czystej radości zabijania i gwałcenia) napadają na kolejne enklawy, mordując i rabując. Jedną z takich ekip jest motocyklowe Celtyckie Komando, które przypuszcza  atak na Nową Nadzieję. W ramach walk jeden z napastników przebija się do lochu, w którym drzemie (a nawet nie drzemie…) potężny komputer, mocno przypominający złowrogiego AM - Allied Mastercomputera z legendarnego opowiadania Harlana Ellisona “nie Mam Ust A Muszę Krzyczeć, który, podobnie jak ellisonowski pierwowzór, knuje swe własne, mroczne plany…


Ale naprawdę najgorsi sią Nomadzi, o absurdalnych, bombastycznych, kojarzących się z heavy metalowymi pseudonimami imionach (Gniew Egzekutor, Eon Holokaust, Legion Wyprawiciel) - neo-satanistyczne, nihilistyczne półboskie postaci, których jedynym celem istnienia jest usunięcie z powierzchni Ziemi wszelkiego życia ludzkiego i zamiana Ziemi w martwy ugór przygotowany na pojawienie się nowej cywilizacji. Jeden  z takich nomadów - Grad Unicestw (no ihaaa! - to właśnie “Jego Dziedziną Był Terror”) krąży wokół murów Nowej Nadziei - to właśnie on jest Strażnikiem Progu, to jemu składają ofiary mieszkańcy enklawy (wejście do niej otacza las ukrzyżowanych ku chwale Strażnika męczenników).


Jakby jeszcze było mało grzybów w tej zupie,  grupa wojowniczych, nimfomańskich (ihaaa) Amazonek - Aria Vendetta, Rezystencja i  Pruderia, podąża śladami Nomadów i likwiduje jednego za drugim w “kobiecej zemście”. Nadeszła kolej na Unicestwa…


+


“Jego Dziedziną Był Terror” jest trochę jak płyta death metalowa spod znaku Cannibal Corpse, Gorefest czy (wczesnego) Carcass. Krew, flaki, postapo, makabra, abominacja, ekstrema - naprawdę świetne! Prawdziwy overload kolejnych makabrycznych i groteskowych wydarzeń i postaci, gna przed siebie w szalonym tempie, a początkowo absolutnie formulaiczna fabuła w ramach opowieści rozwija się w coraz bardziej pokręcone i szalone wątki. Po raz kolejny (po “Ludziach Krokodylach”) nic nie jest tym, czym się wydaje na początku; Deka używa schematu fabularnego tylko by wystartować opowieść ukrywającą wyrafinowane, wielopiętrowe konspiracje.


Mamy też inne charakterystyczne dla pisarstwa Deki cechy - nikt nie może być pewny swego losu, żaden plot armor nikogo przed niczym nie chroni, w każdej sekundzie, w każdej linijce może zginąć postać, która wydawała się być wiodącą, bohater powieści. George R.R. Martin wysiada. 


No i ten jedyny w swoim rodzaju styl. Traktowany poważnie by się nie bronił;  ponownie za nic sobie autor ma “zasady poprawnej polszczyzny” (cudzysłów celowy), gardzi jakimikolwiek ingerencjami redakcyjnymi w jego wolność twórczą, w efekcie przybierając dziwnie fascynującą, bombastyczno-poetycko-barokowo-grafomańską formę. 


Jak zwykle uwagę przyciąga kapitalne undergroundowe, pełne pasji i oddania wydanie - wyklejanki okienko - po prostu śliczne.


Nie mogę szczerze polecić każdemu - brutalna, niesmaczna, groteskowo makabryczna opowieść przygodnego czytelnika może  zniechęcić - ale zaprawiony fan ekstremy i w tym znajdzie sporo uciechy i czytelniczej frajdy.




PS.

Była kiedyś, przed wiekami, wspaniała gra komputerowa, post-apokaliptyczny cyperpunkowy  RPG “Perihelion”. Powieść Deki, oprócz przywoływanych już konotacji z Mad Maxami czy Zelaznym przypomina duszny, absolutnie depresyjny klimat tamtej gry. No i gęsty, coraz gęściejszy plot!



PS.

Adam Deka - czy coś nowego powstaje? Nie mogę się doczekać! :-D


środa, 23 listopada 2022

Paweł Mateja Plama Światła 6/10

Debiutancka powieść Pawła Matei, który dał się poznać fanom grozy znakomitym zbiorem opowiadań „Nocne” (2021) - nieco, niestety, rozczarowująca, przynajmniej tych czytelników, którzy grozy właśnie są spragnieni i grozy szukając sięgną po tę książkę, bo to bardziej wakacyjna opowieść przygodowa z tajemnicą w tle niż „regularny” horror.


+


Dwie dziewczyny wyjeżdżają na  weekend w Bieszczady, pochodzić po górach. Jednak sezon w pełni i miejsc noclegowych generalnie brak - jedynym wyjściem okazuje się udział w „Festiwalu UFO”, gdzie jeszcze można przenocować. Zatem, mimo że temat wydaje się im mało ciekawy, przybywają na teren wydarzenia i rozbijają swój namiot. Wita ich szefowa kampingu oraz jej mrukliwy pomocnik.

Dni spędzają na górskich wędrówkach, wieczorami zaś z piwerkiem w ręku uczestniczą w konwentowych wydarzeniach i wysłuchują kolejnych prelekcji i wystąpień fascynatów. (m.in. efektownie przedstawiona prawdziwa historia sekty Antrowis). Zapoznają się bliżej z  trójką uczestników - jak się okazuje to nie szury ufockie a naukowcy badający temat od strony socjologicznej.

Coś delikatnie niepokojącego dzieje się w tle konwentu, wszyscy czekają na jakieś niesłychane wydarzenie. A do tego wszystkiego okazuje się, że “polscy kultyści UFO” pojawiają się w przeszłości jednej z bohaterek.


W noc zamykającą festiwal dochodzi do dramatu…


+


„Plama Światła” to bardzo dobrze napisana powieść, świetnie się czytająca, interesująca w części realistycznej (wielbiciele wędrówek mogą wręcz poczuć smak górskiej przygody), ciekawie pomyślana od strony fantastycznej, ale w niektórych aspektach nieco rozczarowująca. 


Przede wszystkim - wakacyjna przygoda plus okazjonalne erupcje pociesznych teorii ufockich to za mało. Przede wszystkim ZA MAŁO TU HORRORU (w ogóle był jakiś?). Ta powieść w ogóle nie straszy, przez 2/3 jej długości nie dzieje się nic nadprzyrodzonego, a nawet jak już w końcu zaczyna się coś dziać, to nadal z horrorem ma to niewiele wspólnego. Szkoda, że Autor nie wykorzystał potencjału, który drzemał w niektórych opowieściach konwentowiczów. A było tak blisko! Wystarczyło “pociągnąć” temat Antrovisu i jeszcze go podmroczyć jakimiś rytualnymi morderstwami, których zwieńczeniem miałby być Festiwal! 

Wiadomo, tak sobie autor powieść wymyślił, ale z perspektywy fana horroru wygląda to trochę tak, jakby Lewandowski wystawionej  piłki do pustej bramki nie wbił.


Idziemy dalej - “Plama Światła” nie ma żadnego “villaina”, szwarccharakteru, wroga, przeciwnika, demona - whatever, czegoś, co dodałoby pikanterii tej dość lekkiej przygodzie wakacyjnej. Jest raczej cudownie niż strasznie, a finałowy twist przypomina niebezpiecznie suchara o tym, jak to sadysta goni masochistkę, a kiedy ją w końcu łapie w ciemnym rogu i ta omdlewając szepcze „zrób ze mną co chcesz”, ten pokazuje jej figę i odchodzi w dal.  Wiem, że wizja „spisku polegającego na wymordowaniu zebranych ku chwale Ufoków” jest banalna, ale moje proste poczucie grozowej energii wiele by na tym zyskało.


No i odrębnego omówienia wymagają postaci bohaterek. Z jednej strony są one ciekawe i wzbudzają sympatię czytelnika, z drugiej jednak są w pewnym aspekcie mocno …niedopracowane. Już wyłuszczam. 

Element, nazwijmy to, romantyczny to ważny składnik życia człowieka. Tymczasem dziewczyny z Plamy Światła to takie, za przeproszeniem, dziewice konsekrowane. Żadna nie jest w związku, nie są też ze sobą w związku (a przecież energia wzajemnego uczucia bohaterek napędza znakomitą „Ćmę” Bielawskiego), żadna też nie szuka choćby chwilowego romansu biwakowego, nikt też nie usiłuje się do nich przystawiać (wiem, że sporo czasu minęło, ale przecież jeszcze pamiętam - człowiek bez zobowiązań romantycznych to, na polu namiotowym, człowiek „polujący”). Mało - to samo dotyczy trójki naukowców! 

Wiem, że opracowanie mapy uczuciowej bohaterów to dodatkowe wyzwanie, może z punktu widzenia głównego wątku fabuły niepotrzebne, ale bardzo ożywiłoby powieść, pomogło jej się unieść nawet ponad braki fabularne. Przy braku żywszych uczuć między bohaterkami  cieżko zrozumieć końcową determinację grupy poszukiwawczej. 


To sum up :


Na plus - żywe tempo, dobry, pewny styl, przyjemna atmosfera wakacyjnej przygody z nutką “dreszczyku”, umiejętnie oddany nastrój “tajemnicy”.

Na minus - niedopracowane relacje interpersonalne głównych postaci, za mało “horroru w horrorze”, brak villaina z prawdziwej postaci i efekt “mokrego kapiszona” - rozwiązanie głównej tajemnicy raczej zawodzi niż zachwyca.


W ostateczności - więcej obietnic złożonych (“Nocne”!) niż dotrzymanych, choć sprawność narracyjna i wyobraźnia autora dają nadzieję na przyszłość. Czas spędzony przy lekturze jest absolutnie udany (jak ktoś lubi chodzić po górach, to podwójnie), a i wspomnienia się odezwą… :



PS.

Skoro o wspomnieniach mowa :

Za młodu byłem na wakacyjnym obozie. Pewnego wieczoru uznaliśmy, że świetnie byłoby odwiedzić nocą z dziewczynami miejscowy cmentarz. Dla większego efektu jeden z nas miał wyskoczyć zza grobu i „wystraszyć laski”. Losowaliśmy - dumny wygrałem  - uznałem, że mą odwagą łatwiej zaimponuję pewnej ślicznej pannie i być może tak zdobędę jej serce (QED).


Przed północą, jak przyszło mi samemu iść n ten cmentarz, (a droga była samotna, na skraju  lasu) to mina mi nieco zrzedła. Ale nic to - trzeba ruszać przed siebie.


W chwilę po wyruszeniu na nocnym niebie pojawiła się…jaskrawa Plama Światła. Coraz bardziej narastająca kula, utworzona przez mniejsze światełka do niej dołączające. Zupełnie zapomniałem o “realnym” strachu, o cmentarzu, duchach i upiorach, przecież wyraźnie widziałem, że  właśnie teraz Ufoki postanowiły zaatakować Ziemię! 

Dopiero po dłuższej chwili światła zaczęły stopniowo odpadać od jaśniejącej kuli i ostatecznie wszystko pogrążyło się w przytulnym mroku. Uffff! Jak się następnego dnia okazało, nie było żadnej “plamy światła” - to lokalna jednostka wojskowa miała nocne ćwiczenia i zestrzeliwali sobie flary w jedno miejsce! Wciórności!


No a na tym cmentarzu, jak koniec końców zrealizowaliśmy nasz scenariusz, kiedy wyskoczyłem zza grobu z upiornym wyciem, „moja” dziewczyna pisnęła ze strachu i….wtuliła się w stojącego obok niej kumpla! I tyle przyszło z „zaimponowania”. Wciórności…


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...