poniedziałek, 31 maja 2021

Michael Avallone Satan Sleuth 1 : Fallen Angel 4/10

To ci dopiero jazda! Pulpowy crossover revenge thrillera w rodzaju „Życzenia Śmierci” czy „Ostatni Dom Po Lewej” z …Batmanem (sic!), tandetny do bólu, maksymalnie przegięty w każdym swym aspekcie, tak w pomyśle jak i  w jego realizacji, w swojej głupocie wręcz zabawny. Wzorcowy przykład pulpowej „guilty pleasure”. 


+


Phillip St. George jest niczym Robert Lewandowski. Zabójczo przystojny, świetnie wysportowany, bajecznie bogaty. Jedyne, czego mu w życiu trzeba, do odrobiny przygody - polowanie na tygrysa z gołymi rękami, zjazd na jednej narcie z Mount Everest, nurkowanie w Rowie Mariańskim, takie tam drobnostki. 

W pogoni za kolejnym wyzwaniem Philip zostawia w swej luksusowej, ogromnej posiadłości piękną (no ba, była miss USA) żonę, Dorothy. Samotna pani St. George spędza czas na pisaniu do swego Boskiego Małżonka kolejnych wyznań miłosnych (w rodzaju „kocham Pana, Panie Sułku”) i w końcu zmiękcza serce hulającego playboya. Jednak Philip ze swym powrotem się tragicznie spóźni… 

Pod nieobecność St. George’a do domu wdziera się Odrażająca Banda Satanistów (wszystko z dużej litery), która wielokrotnie gwałci, torturuje a na koniec morduje piękną Dorothy. Obcięta głowa, na ścianach wymalowane krwią ofiary pentagramy - ogólnie helter skelter.

Zdruzgotany St. George postanawia się Okrutnie Zemścić (dziwnym nie jest). W tym celu udaje się na zakupy - a konkretnie przedstawia Listę Zakupów (koniecznie z Dużej Litery) swemu Przyjacielowi Prawnikowi (pal sześć, że z Dużej Litery - ważne, że milioner sam nawet  do sklepu nie trafi i potrzebuje do tego swego lojera. Zawodowo bardzo popieram, robota prosta, a wynagrodzenie godzinowe na fakturce poleci, jak za co trudnego).

Wyposażon we wszelakie JamesBondowsko-Batmanowskie gadżety (od pistoletu i granatów dymnych po….sandały ! Sic!!!) wraca do swej posiadłości, a tam, trzeba trafu, akurat (z tragarzami) wpada nasza  Odrażająca Banda Satanistów. Wiadomix - przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. No, to teraz Szatański Detektyw zrobi im jesień średniowiecza….


+


Jeeeez! Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Satan Sleuth jest absurdalny, niezamierzenie komiczny, groteskowo bombastyczny, idiotyczny, pocieszny i ucieszny. I to zarówno w treści, jak i w formie.

Najpierw treść - wątła i cienka jak przegotowane spaghetti a prosta jak drut. 

Punkt wyjścia to brutalny napad i śmierć Dorothy St.George (oczywistą inspiracją były zbrodnie Charlesa Mansona), 

potem jest wybór formuły gatunkowej - revenge thriller. Owdowiały Philip St. George postanawia się „zemścić” na sprawcach (pojawiają się filmowe hity seventiesowe - Last House On The Left, Death Wish) 

A jak się zemścić? Tutaj na scenę wychodzi komiks - konkretnie Batman. Philip St. George, podobnie jak Bruce Wayne, postanawia przybrać przerażającą dla zbrodniarzy osobowość - ubiera Czarny Habit z Kapturem, Złoty Krzyż (a do tego zakonne sandały!!!), następnie zaś, wykorzystując świece dymne, narkotyki itp. porywa jednego po drugim i wzbudzając strach doprowadza a do szaleństwa 

Nazwać to pełnoprawną fabułą jest niepoważne. Nie to, że nic się w powieści nie dzieje, tego jest po prostu rozpaczliwie mało! Akcja składa się, dosłownie, z trzech etapów - napad, zakupy gadżetów i finałowy  (rozczarowujący brakiem wyobraźni) showdown w posiadłości.

Na dodatek podstawowy element fabuły - powrót przestępców na miejsce zbrodni, jest zupełnie z kapelusza. Żadnego wdzięku, błysku fabularnego, jaki był w cytowanych przeze mnie innych revenge thrillerach. A akurat w tym elemencie, w potencjalnym śledztwie Satan Sleutha, ukryte były duże możliwości fabularne. No ale nie, za trudno, trzebaby coś wymyślić…


Kreacja postaci jest po prostu absurdalna. St. George, niczym turbo/dymoman zawstydza Bruce Wayne’a i Jamesa Bonda swą urodą, siłą i ostentacyjnym bogactwem (jachty, srachty, złote rolexy i złote zęby). Jego żona - oczywiście o urodzie miss i (starannie  przez Avallone’a zapisanych) idealnych wymiarach jest ideałem. Samotna i piękna czeka w domu, odrzucając zaloty samego Paula Newmana (a co, pisałem, że Avallone  jeńców nie bierze)  a czas poświęca na kolejne listy miłosne du ukochanego męża. 

To samo Bandziory - degeneraci, zboczeńcy, narkomani, hipisi i lewacy. Szpetni fizycznie i moralnie, ucharakteryzowani na postaci z horrorów. Szefem jest demoniczny garbus - „Wilkołak”, jest jeszcze odrażający gej sadysta „Dracula”, dealer narkotykowy „Doc” i ćpunka „Baby Jane”. Przy grubości i kanciastości opisów Avallone’a dziecięce komiksy wydają się wyrafinowane.


Truskawką na tym torcie jest styl, jakim powieść jest napisana. Po pierwsze - niekończące się powtórzenia. Opis napadu pojawia się, jak refren w rondzie, kilkanaście razy, nie/sławna Lista Zakupów - kilkanaście razy. Dosłownie każde działanie, przemyślenie, wydarzenie, jest omówione i powtórzone, jakby Avallone był cierpiącym na demencję pensjonariuszem domu starców.

A po drugie, forma…

Forma to mało powiedziane.

To jest FORMA dużymi literami.

Naprawdę.

To trzeba przeczytać.

Samemu.


Dokładnie tak wygląda cała powieść ! Akapity mają często rozmiar jednego zdania, czasem jednego WYRAZU. Chcąc wątłą historyjkę rozbudować do „sprzedawalnego” formatu Avallone doprowadza w ten sposób sztukę narracji do absurdu. Nie dość, że wygląda to zabawnie, to jeszcze nadaje narracji komicznego nabzdyczenia i patosu.


Ale wiecie co? Na koniec - Satan Sleuth był naprawdę śmieszny. I zaskakująco dobrze się go czytało. Jakby jakieś wydawnictwo w Polsce chciało przedstawić fanom pulpowe delicje seventiesowe - seria Satan Sleuth (w sumie powstały 3 części) byłaby naprawdę godna polecenia.


PS.

Niemniej po lekturze Avallone’a najwięksi krytycy Guya N. Smitha będą się kajać. Przy Satan Sleuthu Sabat to arcydzieło gatunkowe. Czytać na własną odpowiedzialność. Be forewarned!

czwartek, 27 maja 2021

Helena Sekuła Orchidee Z Ulicy Szkarłatnej 6/10

Międzynarodowa siatka przemytnicza, obrotny badylarz i warszawski półświatek kryminalny, a do tego odrobina oryginalnego love story pomiędzy milicjantem a jedną z podejrzanych.

+

Napad na goszczącego w Polsce Holendra - wśród zagrabionych przedmiotów było 80 (!) kilo kakao (!) - podobno na prezenty dla „polskich hodowców rzadkich odmian orchidei”. 

Wkrótce w okolicznych sklepach mają miejsce dwie kradzieże - trzeba trafu, tego samego rodzaju holenderskiego kakao.

Kiedy dodatkowo do jednego ze szpitali trafia kobieta z zatruciem po spożyciu babki upieczonej na takimże samym kakao - major Korosz rozpoczyna intensywne śledztwo.

Obejmuje ono osobę i interesy ogrodnika, na którego zaproszenie Holender przebywał w Polsce. Badylarz wyjaśniał, że używają oni kakao jako szczególnego nawozu mającego pomóc w hodowli rzadkich odmian orchidei.

Parę miesięcy dochodzenia nie przynosi żadnego rezultatu, ale w święta Bożego Narodzenia w willi badylarza brutalnie zamordowana zostaje jego żona. Wkrótce „służba X” (czyli przykrywkowcy) wkracza do akcji, u ogrodnika zatrudniony zostaje porucznik Cieślik…

+

Twórczość Heleny Sekuły, „drugiej” (jeżeli za tę „pierwszą” uznać Annę Kłodzińską) damy polskiego  kryminału milicyjnego, ma parę charakterystycznych cech. Przede wszystkim - spiętrzenie przestępstw. Osią fabuły jest działalność zorganizowanej międzynarodowej szajki przemytniczej, ale na tle tej afery pojawią się napad rabunkowy,  włamania do sklepów, handel fałszywymi dolarami, paserstwo, w końcu zaś - creme de la creme - morderstwo. Druga cecha obecna u Sekuły to zauroczenie klimatem warszawskiego półświatka, językiem, zachowaniem  warszawskiej ulicy.

Zasadnicza fabuła powieści jest taka „według przepisu”. Sam główny pomysł na aferę przemytniczą jest zdrowo przestrzelony i mało prawdopodobny, ale pozostałe zdarzenia opisane są z czuciem i całkiem przekonująco.

Śledztwo prowadzi  major MO Andrzej Korosz (rzadko sprawę prowadzi tak wysoki rangą oficer), jego głównym pomocnikiem jest „przykrywkowy” porucznik Cieślik (działanie pod przykryciem to częsty modus operandi służb PRL), ich szefem jest zaś płk Lis.  Ciekawym wątkiem jest romans porucznika z podejrzaną dziewczyną - nawet jeśli mało wiarygodny, to uroczo i ciepło opisany. To trochę ożywia śledczych, Korosz bowiem i Lis to, jak zwykle, kartonowe wycinanki bez śladu prywatnego życia, a nie pełnokrwiste postaci.

W odróżnieniu do kryminałów „zachodnich” to nie nadzwyczajne przymioty detektywów, a siła i ogrom organizacji prowadzą do wyjaśnienia sprawy. To tabuny zaangażowanych w sprawę milicjantów, totalna wielomiesięczna inwigilacja, kontrola korespondencji itp. na koniec przyniosą efekt.


Przyzwoite milicyjne czytadło.

niedziela, 23 maja 2021

Edward Lee Miasto Piekielne 7/10

 Biorąc pod uwagę swoistą renomę, jaką cieszy się twórczość Edwarda Lee „Miasto Piekielne” to zaskakująca lekkością i wręcz elegancją powieść, pozbawiona zbyt wielu elementów ekstremalnych, balansująca na granicy horroru i  dark fantasy.

 +

Po samobójczej śmierci córki, Lissy, zamożny, rozwiedziony prawnik William Heydon wycofuje się z biznesu, kupuje luksusową posiadłość Blackwell Hall i sprowadza się doń wraz z drugą córką, ukochaną Cassie. Ta wini się za samobójczą śmierć siostry, spowodowaną atakiem zazdrości o chłopaka. Po dwu latach depresji, po próbach samobójczych i leczeniu psychiatrycznym Cassie gotowa jest, w nowym miejscu, stanąć na nogi.

Wprawdzie Blackwell Hall cieszy się w okolicy fatalną renomą, podobno poprzedni właściciel dokonywał w nim straszliwych zbrodni ku chwale Szatana, po śmierci zaś jego duch nawidza domostwo, na Cassie jednak, zasłuchanej w Marylinie Manosnie i Robie Zombiem gotce, legendy te nie wywierają większego wrażenia.

Wrażenie za to wywoła napotkana na pobliskim wzgórzu grupa młodzieży. Jak się okazuje są to…duchy samobójców, które…uciekły z Piekła! (Jes! Jes! Jes!). trzeba trafu, że Dom Blackwella to punkt graniczny między ZiemiA a Piekłem - wystarczy o odpowiedniej porze udać się w odpowiednim kierunku i można przejść do drugiego świata!

Nowo poznani towarzysze zabierają Cassie na wycieczkę krajoznawczą po piekielnej stolicy, Mefistopolis. Kiedy w trakcie podróży dziewczyna dowie się, że jedną z osób uwięzionych w Piekle jest zmarła siostra, postanowi ją uwolnić. 

Jako „eterea” - żywa dziewica w mieście martwych, posiada ogromną magiczną moc. Budzi zainteresowanie samego Lucyfera, który chciałby przy jej pomocy rozszerzyć granice PIekła na Ziemię. Potęga Eterei przyciąga również uwagę piekielnej opozycji pod wodzą Upadłego Anioła Ezoriela. Ten z kolei marzy, by obalając władzę Lucyfera wkraść się z powrotem w łaski Nieba.

Rozpoczyna się pełna przygód akcja. Obie strony nie wahają się przed najbardziej wyrafinowanymi podstępami - pojawią się doppelgangery, sukkuby i potężne piekielne demony. Ezoriel rozpocznie piekielna rewolucję, jego siły pod wodzą Eterei wedrą się wgłąb lochów Lucyfera, ten jednak będzie miał po swej stronie demoniczną Lilith i ducha samego Blacwella (po śmierci stał się on piekielnym arystokratą). No i czy sama Lissa chce być „uratowana” przez znienawidzoną siostrę?

+

„Miasto Piekielne” to efektowny i całkiem smaczny koktajl horroru przygodowego, dark fantasy i powieści młodzieżowej,  okraszony do tego zdrową dawką czarnego humoru. Swym fabularnym archetypem powieść sięga aż do mitów greckich - do wyprawy Orfeusza do Hadesu po Eurydykę, wyraźnie też nawiązuje do Lewisa Carrolla i jego „Alicji W Krainie Czarów”. Z tropów współczesnych na myśl przychodzi przede wszystkim Clive Barker (no dobra, taki nieco „rozwodniony”) z czasów „Hellraisera” czy „Cabala”.


Cassie jest właśnie współczesną Alicją, która w poszukiwaniu swej siostry uda się na samo dno piekielnej stolicy - Mefistopolis. Wraz z napotkaną grupą przyjaciół przeżyje tam rozliczne, trzymające w napięciu przygody.  Ten element przygodowy stoi na bardzo wysokim poziomie, zapewni czytelnikom wiele emocji i frajdy. Owszem, początkowo nieco zbyt dużo uwagi pochłania konieczność opisania infernalnego świata i zasad nim kierujących, w drugiej części powieści akcja jednak gna już na łeb na szyję, nie pozwalając ani na chwilę odpoczynku i uspokojenia, prowadząc do tętniącego krwawą energią finału. 

W tym żywiołowym pędzie nie zwracają uwagi drobne błędy konstrukcyjne opowieści - zbyt mało zbalansowana, zbyt potężna postać „eterei” - niczym joker w talii karcianej gotowa rozbić system trwający przez tysiąclecia, nieco też za dużo w powieści zbiegów okoliczności („eterea” przypadkiem z tragarzami zamieszkała akurat w domu zbudowanym na „bramie piekieł”).


Na pochwałę zasługuje również bardzo udana, krwisto mroczna scenografia. Ponure Mefistopolis, brudne zaułki, nocne kluby, narkotyki, przemoc, okrutne demony - wyborne. Przychodzą na myśl krajobrazy z legendarnej gry fabularnej KULT (do której zresztą „Miasto Piekielne” mogłoby stanowić udany scenariusz). 

Kreacja postaci jest raczej komiksowa - zamiast pełnowymiarowych postaci mamy figurki, którym powierzono określone funkcje w fabule powieści. Nawet jednak przy swej pretekstowości bohaterowie są udani i zabawni, przygody Cassie potrafią przykuć uwagę czytelnika a przyznam, że i sylwetka jej ojca, spoko gościa, prawnika oddanego swej nastoletniej córeczce budziła we mnie jakieś odległe skojarzenia…


Fani wysokooktanowej grozy mogą się poczuć nieco zawiedzeni, bowiem w tej całej przygodowej galopadzie niewiele miejsca pozostało na straszenie. Szczególnie boli niewykorzystanie dużego potencjału, jaki zawarty był w postaci Blackwella i jego upiornego domostwa. Również wielbiciele horroru ekstremalnego mogą być zaskoczeni faktem, że przy całej tej „piekielnej” tematyce powieści,  gatunkowych okropieństw, z których przecież słynie Lee, jest zaskakująco niewiele. Cóż, „City Infernal” jest bardziej młodzieżowym dark fantasy niż horrorem.  Jako jednak fantastyczna przygodówka wypada bardzo dobrze - świetnie się czyta, wręcz znika w oczach. Byłby z tego niezły film. 

Powieść rozrosła się w cały cykl - pisał o tym Filip Rutkowski u nas na grupie, warto wyszukać i  poczytać.


PS.

Omawiając książki rzadko poświęcam uwagę ich wydaniu, tym razem zrobię wyjątek, „Miasto Piekielne” jest bowiem ozdobione piękną okładką autorstwa Macieja Kamudy i zasługuje na odrębną pochwałę

Również tłumaczenie Radek Jarosiński warte jest uznania,  precyzyjne i „z gazem”, choć nie byłbym sobą, gdybym się w paru elementach nieco nie posprzeczał. I tak:

  • Heksaklon (Hex-Clone) - za bardzo się kojarzy z „heksagonem”, sześciobokiem, tymczasem Edowi chodziło raczej o „Czaro-klon” (połączenie klonowania i czarów - hex),
  • Haratacze (Mutilators) - w zasadzie niby zgoda, ale jakoś „haratanie w gałę” pojawia się w skojarzeniach, w miejsce oczekiwanego Okaleczania, może „Dręczyciele” byłoby bardziej w klimacie?

No i kamień deluzyjski (delusion stone) - brzmi jak miejsce greckiej wyroczni, a to przecież „złudzenie/urojenie” (delusion). Ale wiadomix - konkretne wybory to kwestia indywidualnego gustu. Wszystkim się nie dogodzi:-)

niedziela, 16 maja 2021

Mira Grant Feed 8/10

Znakomicie wymyślony i bardzo dobrze napisany, efektowny i energiczny thriller epidemiczno-polityczny w realiach zombie-apokalipsy. Wyborne! 

+

„Feed” oznacza „jedzenie, pożywienie”. Zarówno w sensie dosłownym, jak i „pożywienie” medialne, strumień wiadomości („news-feed”). Mira Grant w pierwszym tomie „Przeglądu Końca Świata” efektownie gra tym podwójnym znaczeniem, „Feed” bowiem opisuje bowiem działalność mediów (tytułowy „Przegląd Końca Świata” to internetowy portal informacyjny) w świecie, na którym grasują pożerające ludzi hordy żywych trupów.

Punkt wyjścia opowieści jest, jak to się po angielsku mówi „by the numbers”. Na ziemi pojawia się wirus zamieniający ludzi w bezmyślne, powłóczące nogami,  żądne mięsa innych i roznoszące dalej zarazę zombie. Absolutny standard gatunku.


No ale teraz się zaczyna - ludzkości udało się opanować zarazę! Nie to, że pokonać a właśnie - „opanować”. Ludzie nauczyli się żyć z zagrożeniem infekcji. Zostały wdrożone Procedury, Obostrzenia, Zasady Sanitarne (feel the vibe?) i, wszyscy starają się w miarę normalnie funkcjonować. Owszem, dystans społeczny(!), mycie rąk (!!) i inne Ograniczenia (!!!) obowiązują i są z całą stanowczością (wręcz brutalnością) przestrzegane, niemniej życie toczy się dalej.


W post-pandemicznym świecie polityka wygląda tak samo, jak obecnie - a w USA startuje właśnie prezydencka kampania wyborcza. Dynamiczny, młody senator Peter Ryman zaprasza do swego sztabu wyborczego przedstawicieli mediów - trójkę niezależnych blogerów (w świeci przyszłości właśnie blogosfera przejmie rolę niezależnej prasy). Rodzeństwo Georgia (zwana „George” - od George Romero!), i Shaun Masonowie oraz ich przyjaciółka „Buffy” (od „postrachu wampirów) Meissonier mają ambicję rzetelnego, bezstronnego ukazania kampanii „od środka”.


Wkrótce jednak w obozie kandydata zaczynają mieć miejsce niepokojące zdarzenia. Jedno przerwanie protokołu sanitarnego i związany z tym atak zombie, mógłby by przypadkiem, ale kiedy epidemia wybucha na rodzinnym rancho Rymana, kiedy jej ofiarą pada jego córka i teściowie, atmosfera gęstnieje. Gęstnieje jeszcze bardziej po tym, jak ekipa „Przeglądu Końca Świata” (tak nazywa się blog  naszych bohaterów) natrafia w spalonej stajni na …strzykawki z wirusem!

W tym momencie zombie-horror przechodzi płynnie w znakomity polityczny thriller. Będą kolejne zamachy (za chwilę „nieznani sprawcy” ostrzelają konwój, którym poruszają się bloggerzy), będą polityczne gry i przepychanki (Ryman wygrywa partyjne prawybory i łączy siły ze swym konserwatywnym kontr-kandydatem, oferując mu stanowisko wice-prezydenta), będzie atmosfera narastającej paranoi (jasne, że w obozie Rymana czai się zdrajca)…

+

Teoretycznie o zombie apokalipsie napisano (i nakręcono) już wszystko - cóż tu więcej  można wymyślić? Hordy żywych trupów, pożerane żywcem ofiary, rozprzestrzeniająca się pandemia - przewidywalne i sto razy widziane i czytane patenty i rozwiązania fabularne. A jednak Mira Grant dała radę! Na post-apokaliptycznym tle rozpięła gęstą sieć zakręconej, sensacyjnej intrygi.  „Feed” to pasjonująca opowieść, która, z jednej strony będąc wierną wszystkim gatunkowym rygorom znanym z filmów Romero czy Fulciego, jednocześnie jest precyzyjnym thrillerem, analizującym rolę mediów w świecie polityki, budzącym skojarzenia ze spiskami i intrygami znanymi z seriali typu „24” czy „House Of Cards”.


Fabuła jest prowadzona bardzo energicznie i dynamicznie. Ataki zombie są gwałtowne, brutalne i naprawdę przerażające, intryga zapętlona i pełna nagłych, wręcz szokujących  zwrotów akcji (genialny końcowy cliffhanger!), ale i tak najbardziej wstrząsająca jest …. relacja z pandemii. Zombizm przedstawiony jest otóż dokładnie jak znany powszechnie kolega Covid. Potencjalnie śmiertelna choroba wirusowa, wszędzie histeryczne zabezpieczenia sanitarne, terror wobec osób potencjalnie zarażonych, CDC w roli głównej. Naprawdę, chłodno się robi podczas lektury, widząc jak udanie Grant przewidziała tego typu sytuacje.


Nieco gorzej poszło jej z rolą „niezależnej” prasy w XXI wieku. Książka dziś, ledwie 10 lat od premiery, wręcz bawi naiwną wiarą w wolną „blogosferę”. W świecie Feeda nie ma social mediów, nie ma wielkich portalki informacyjnych, a info w sieci rządzą niezależni „blogerzy” No uchacha, ześmiałem się ze śmiechu jak pszczółka.


Last, but not least, znakomite są postaci - cała czwórka bloggerów (w trakcie powieści dołączy jeszcze jeden), wyjątkowo mocno zapadają w pamięć i budzą uwagę czytelników. 


Ależ to się czyta! Nie można się wręcz oderwać - świetny pomysł, świetna fabuła, świetny warsztat, znakomicie wykreowani bohaterowie. Instant classic - can’t wait kolejnych tomów (po TAKIM zakończeniu?).

Artur Urbanowicz Gałęziste 6/10

Debiutancka powieść najpopularniejszego chyba obecnie autora polskiej grozy, przebojowy, młodzieżowy pop-horror, łączący klimat „Blair Witch” z folkiem w stylu Stefana Dardy. Efektowna fabuła, zaskakujące twisty i … przyciężkawa dawka religijnego, łopatologicznego nauczania.

+

Tomasz i Karolina wyjeżdżają na święta wielkanocne na Podlasie. Zarezerwowana kwatera okazuje się niedostępna, ale jej gospodarze „awaryjnie” znajdują dla turystów lokum w położonej na uboczu Suwałk wsi Białodęby.

Gospodyni, atrakcyjna młoda dziewczyna wita ich przyjaźnie, ale druga pozostająca w domu kobieta z trudem skrywa wrogość wobec przybyszów. Gorzej, okazuje się, że w sypialni domu leży zmarły dziadek Natalii. Bohaterowie są mocno skonsternowani koniecznością spędzenia nocy w domu żałoby (choć po prawdzie nikt z rodziny tej żałoby specjalnie nie okazuje), ale gdy wraz z nastaniem nowego dnia, ugoszczeni obfitym, pysznym śniadaniem, upewnią się, że ich pobyt w żadnej mierze nikomu nie będzie przeszkadzał, decydują się pozostać w Białodębach.

Kolejne dni spędzają na zaliczaniu okolicznych atrakcji turystycznych (jako przewodnik po ziemi suwalskiej „Gałęziste” sprawdza się znakomicie). W trakcie swych wypraw zwiedzają, robią zdjęcia i… toczą gorące spory światopoglądowe - Tomek jest wojującym ateistą, Karolina zaś gorliwie praktykującą katoliczką. 

Po jednej z kłótni chłopak wraca samotnie do kwatery, gdzie zostaje…uwiedziony przez piękną a bezpruderyjną Natalię. Ranem wstaje pełen obaw, przekonany, że jego zdrada wyjdzie na jaw (zwłaszcza że rozstał się z Natalią w gniewie), jednak gospodyni okazuje się wyrozumiała i para wraca na wakacyjny szlak. Wraz ze spotkanymi znajomymi wezmą udział w wieczornej bibce nad jeziorem, przerwanej przez napad lokalesów wiedzionych przez dziwaczną staruchę oraz poznają miłego, starszego Suwałczanina, który zaprosi ich na rejs żaglówką.

Chroniąc się przed burzą zanocują w domu mężczyzny, jego przyjazne zamiary  wobec bohaterów będą się jednak wydawały im coraz bardziej podejrzane, tak, że uciekną oni koniec końców nad ranem, przekonani, że ten dybie na ich życie.


Młodzi decydują się zakończyć pełne dziwnych, niepokojących wydarzeń wakacje, ku ich przerażeniu droga jednak zaraz po wyruszeniu droga… znika(!) sprzed kół ich samochodu. Zmuszeni będą przedzierać się przez groźny, ponury las piechotą. Mimo upływających godzin wciąż nie potrafią znaleźć drogi wyjścia…

+

„Gałęziste” można rozpatrywać w trzech aspektach. 

Najlepiej wypada jej warstwa fabularna. Ciekawy jest już punkt wyjścia - zderzenie prastarych kultów religijnych z chrześcijaństwem (kultyści zawsze na propsie). Dobre jest też połączenie przygodowego horroru młodzieżowego z momentami wręcz „przewodnikowymi” opisami pięknej ziemi podlaskiej.

Pomysły na rozwój akcji są w większości udane, narracja prowadzona sprawnie i energicznie, sporo się w powieści dzieje, nie braknie też efektownych jump scare’ów.

Obok oczywistych skojarzeń z twórczością Stefana Dardy (Białodęby to taki odpowiednik Starzyzny z cyklu Czarny Wygon), fan horroru rozpozna gatunkowe tropy. Krążenie w lesie bez drogi ucieczki wywodzi się z "Blair Witch Project" zaś przenikanie sfery realnej z wyobrażoną wywodzi się z "Otwórz Oczy/Vanilla Sky".


Całość wieńczą dwa znakomite twisty fabularne. Szczególnie mocny jest ten finałowy, z epilogu. Nawet jeśli budzi dalekie skojarzenia z Lovecraftem i jego Innsmouth, uderza czytelnika nagle, mocno i niespodziewanie.


Co do strony technicznej, warsztatowej. Cóż, można styl Urbanowicza lubić bardziej, można mniej. Mnie osobiście on nie przekonuje, jest zbyt lekki, z akcentem na przygodę, momentami wręcz żartobliwy. W mojej ocenie osłabia to efekt grozowy, czasem momenty, które teoretycznie powinny straszyć, specjalnie dobrze nie działają. Niemniej sukces rynkowy Artura wskazuje, że to moje zdanie jest raczej odosobnione. 

Na pewno na ten sukces ma wpływ dar lekkiego pisania. Urbanowicza się po prostu dobrze, szybko i przyjemnie, czyta, ten element zasługuje na pochwały

W debiucie widać jednak sporo niedoróbek. W przebiegu fabuły jest nieco błędów i niedociągnięć logicznych (odautorskie wyjaśnienie jednego z nich w posłowiu jest nieprzekonujące, a sam fakt, że autor w ten sposób „uzupełnia” opowieść wskazuje na słabość rozwiązania).

Kreacja postaci też jest raczej słaba - główni bohaterowie to papierowe postaci, jeżeli obudzą w czytelniku jakiekolwiek odczucie, to raczej irytację niż sympatię. Tomek to nie tylko ateista, ale i buc skończony, który zasługiwałby na szturchnięcie. Karolina zaś to chwilami  groteskowo odmalowana „cnotka-niewydymka”. Nawet Natalia jest w swym „wyuzdaniu” raczej pocieszna niż demoniczna czy straszna.

Motywacje bohaterów są wątpliwe. „Białe pary” (czekające z rozpoczęciem współżycia do ślubu kościelnego), są na tyle rzadko spotykane, że ten fakt powinien być w powieści mocniej ograny. Wydaje się, że takie pary dużo rzadziej  wspólnie wyjeżdżają na wakacje, a już prawie nigdy wspólnie nie sypiają! Para młodych śpiąca w jednym łóżku, ale „zachowująca czystość” trąci gigantycznym fałszem. A gdyby traktować to założenie fabularne poważnie, to poświęcenie Tomka, przecież ateisty, jest tak duże, że powinno odbić się na fabule znacznie silniej.


Ale najbardziej wkurzają bardzo słabe, męczące dialogi. Nienaturalne, irytujące a co jakiś czas skręcające w krainę Absurdu. I tutaj dochodzimy do trzeciego aspektu. Religii.


Ufffff…


Jeżeli w pierwszym zdaniu posłowia Autor ostentacyjnie wali czytelnika maczugą swej wiary po głowie, wiedz, że jest niebezpiecznie. 

Naprawdę, tu nie chodzi wcale o wiarę i jej wyznawanie. Można być gorliwym chrześcijaninem i świetnie pisać. Joseph Sheridan Le Fanu, M.R. James, Arthur Machen, Stefan Grabiński, ba, J.R.R. Tolkien czy William Peter Blatty manifestowali swą wiarę, również w swoich dziełach. No ale jednak przypomina się od razu klasyczne - „Kuba, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”.

Dialogi „światopoglądowe” są okropeczne! Na dodatek autor debatuje w nich sam ze sobą, przypomina samotne granie w szachy - zawsze człowiek wygrywa, z góry znając odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania. 

Stanowiąca sedno powieści debata na jachcie momentami ociera się o makabrę. Obrona kościelnej pedofilii (inni też tak robią - no sic!)  czy wyprawy krzyżowe (sic!) mogą wyrozumiałego czytelnika tylko rozśmieszyć, ale nieudolne próby zmierzenia się autora z teodyceą (problemem niezawinionego zła) po prostu wkurzają. Naprawdę, skoro JPII, B XVI czy Franczesko nie dają rady, to i Artur Urbanowicz w komercyjnej powieści przygodowej mógłby sobie odpuścić. „Niezbadane są wyroki boskie” jest chyba jedyną możliwą odpowiedzią.


Urbanowicz ma duży dar opowiadania, lekkie pióro i bujną wyobraźnię. Lepiej nie mieszać porządku pisania dobrych, rozrywkowych książek grozy, ze świeckim ewangelizowaniem -  elementy światopoglądowe najsłabiej wypadają i nieco obniżają końcową ocenę niezłej w końcu powieści. 


PS. 

Dobra redakcja książki jest nie do przecenienia. Pierwsza wersja „Gałęzistego” wyszła w Novae Res, praktycznie pozbawiona profesjonalnej redakcji. Mam na czytniku, z ciekawości parę co bardziej kontrowersyjnych fragmentów porównałem z vesperowym wydaniem - różnica jest ogromna. Ilekolwiek trzeba było za nią zapłacić, było warto. 


PPS.

Nieco prywaty. Gdy siadałem swego czasu do lektury „Grzesznika”, innej powieści Artura, byłem prawie pewny, że będzie mi się ona podobała. Gangsterzy, piekielne demony, żywiołowa akcja, co się miało nie udać. A, nie ma co ukrywać, powieść rozminęła się z moimi oczekiwaniami bardzo. Do „Gałęzistego” podchodziłem zatem najeżony i przekonany, że powieść mi się nie spodoba. Tym razem jednak, koniec końców, okazało się lepiej niż w obawach.


sobota, 15 maja 2021

Montague Rhodes James Opowieści Starego Antykwariusza 8/10

„Opowieści Starego Antykwariusza” (nie bardzo wiem, skąd to „starego”, w oryginale jest „Ghost Stories Of An Antiquary”) Montague Rhodesa Jamesa to jeden z najważniejszych zbiorów klasycznej literatury niesamowitej, trochę dziś, odnoszę wrażenie, zapomniany i zaniedbywany, a bardzo, bardzo niesłusznie. Znaczeniem literackim niewiele ustępuje on Poemu czy Lovecraftowi, a stawiany jest na równi z Arthurem Machenem i Algernonem Blackwoodem (nb. też niesłusznie dziś zapominanymi).


M.R. James nie zajmował się literaturą zawodowo. Był przede wszystkim wybitnym naukowcem, archeologiem, biblistą, specjalistą w dziedzinie starych manuskryptów. Był również oddanym pedagogiem i akademikiem, piastował wysokie funkcje administracyjne na słynnych angielskich uczelniach (Eton, Cambridge). 

Wieczorami po dniu intensywnej pracy zwykł był spotykać się z przyjaciółmi na pogaduszki, kolację, lampkę brandy. I na te właśnie przyjacielskie spotkania pisywał dla zabawy opowiadania niesamowite. A  jakie one są dobre!

Pisząc je generalnie bazował na klasycznych rozwiązaniach obecnych w ówczesnych opowieściach o duchach - ghost stories (najczęściej te duchy miały w świecie żywych jakieś swe niezałatwione sprawy i wracały, by się nimi zająć). Jednak prof. James szukając sposobu na wzmocnienie efektu grozy nieco zmodyfikował podejście do tematu duchów. 

Przede wszystkim - wygląd. Obok strachu upiory Jamesa miały budzić obrzydzenie. Jak o tym pisał sam Lovecraft (w nieocenionym „Nadnaturalnym Horrorze W Literaturze”) miejsce gotyckich bladych zjaw potrząsających łańcuchami zajęły i Jamesa pokrzywione, przygarbione, małe, odrażająco brzydkie, czasami włochate a czasami oślizgłe monstra, które przerażeni bohaterowie w kulminacji grozy dotykają (brrrr).

Po drugie, upiory M.R. Jamesa z reguły mają złe, groźne dla żywych, intencje. Często kierują się zemstą, czasami zaś, związane mocą klątwy, gotowe są nie tylko przerazić, ale i zabić swe ofiary.  Ten element przypomina twórczość Josepha Sheridana Le Fanu,  którego James był wielbicielem i niestrudzonym propagatorem, zwłaszcza zaś opowiadania z tomu „W Ciemnym Zwierciadle” („Obserwator”, „Zielona Herbata”, „Sędzia Justice Harbottle”).


Same „Opowieści Antykwariusza” wywarły z kolei znaczący wpływ na twórczość H.P. Lovecrafta. Nie tyle nawet fabularnie, co raczej w sferze klimatu. Stare pisma i średniowieczne księgi, samotni naukowcy (zawsze mężczyźni !) badający rozpadające się manuskrypty, bohaterowie pod wpływem upiornych odkryć tracący zmysły. 

(W tym miejscu warto jednak zwrócić uwagę na charakterystyczną różnicę. O ile u Mistrza z Providence badacze skonfrontowani z grozą wpadają często w obłęd, o tyle chłodni Angole z opowiadań Jamesa, kierując się tym arcybrytyjskim „keeping up appearances” zaledwie na dzień, dwa, chorują w łóżkach by później wrócić do zdrowego rozsądku). 


Wydany przez  wydawnictwo C&T zbiór łączy oryginalne „Ghost Stories Of Antiquary” (1904) z późniejszymi „More Ghost Stories Of Antiquary” (1911). „Opowieści Antykwariusza” to pozycja tak ważna, tak kanoniczna w historii literackiej grozy, że wymagają dokładniejszego omówienia, zatem lecimy :


Opowiadania ze zbioru można pogrupować tematycznie. Niektóre będą miały charakter „turystyczny”, nadnaturalne przygody spotkają bohaterów podczas zagranicznych wyjazdów. I tak w „Rękopisie Kanonika Alberyka” pewien naukowiec zwiedzając południową Francję odnajdzie tytułowy rękopis, a w nim renesansowy szkic przerażającego, włochatego włochatego monstrum, które nocą w pokoju gospody powróci do życia. 

W „Numerze 13” źródłem grozy będzie tytułowy, pojawiający się tyko nocami, pokój w duńskiej gospodzie, zamieszkały przez obrzydliwego, widocznego w cieniu na ścianie sąsiedniego domu, upiora.

Kolejny tekst, „Hrabia Magnus”, słusznie uznawany jest przez Lovecrafta za najlepszy w całym dorobku Jamesa. Angielski turysta podczas wizyty w Szwecji bada historię hrabiego Magnusa de La Gardie, mrocznego okrutnika, który swego czasu udał się na tajemniczą „czarną pielgrzymkę”, z której przywiózł jakąś „potworność”. Podczas kolejnych wizyt w miejscowej kaplicy narrator z narastająca zgrozą zauważa, jak odpadają kolejne kłódki spinające wieko grobowca hrabiego. Przerażający finał  opowiadania stanowi oczywistą inspirację dla wielu tekstów Lovecrafta („Dagon”, „Ogar”, w sumie i  Brown Jenkin ze „Snów W Domu Wiedźmy” z Jamesa zapożyczony).

Inne kandydat do miana Jamesowego „de best” to „Przyjdę na Twe Wezwanie Mój Chłopcze”.  Gwizdek, znaleziony w ruinach zamku templariuszy, przywołuje z zaświatów ślepego, niewidocznego ducha. W kapitalnym finałowym jump scarze pomięta, upiorna twarz pojawi się na prześcieradle w pokoju bohatera.

W tej grupie opowiadań wyróżnia się jeszcze „Skarb Opata Tomasza”. Jego pierwsza połowa to typowy „treasure hunting” - odczytywanie szyfrów, tajne znaki i przejścia, słowem, „Złoty Żuk” Poego spotyka się z Danem Brownem. No ale potem, kiedy miejsce położenia skarbu zostanie już odkryte czeka na czytalników finał godzien pióra samego Lovecrafta - na dnie studni czai się obrzydliwe, oślizgłe, ropuchopodobne monstrum. No brrrr !


Druga grupa „antykwarycznych” opowiadań to opowieści o nadprzyrodzonej zemście. Rewelacyjne „Stracone Serca” straszą podwójnie - z jednej strony przerażające domostwo, skrywające mroczną tajemnicę zamieszkującego je starca, z drugiej duchy pomordowanych dzieci łaknące kary za swą krzywdę (klimat przypomina nieco świetny film „The Changeling” znany jako „Zemsta Po Latach”). 

W „Mezzotincie” tytułowa grawiura, niczym film na jutubie,  ukazuje w serii zmieniających się obrazów, jak małe, pokrzywione monstrum zakrada się do szlacheckiego dworu by porwać dzieci swych zaprzysięgłych wrogów. 

Stężeniem makabry i grozy wyróżnia się „Jesion”. Duch  straconej czarownica po śmierci przemienia się w stado morderczych, włochatych pająków chowających się w starym jesionie i zabijających swym jadem kolejnych dziedziców posiadłości.

Duch zmarłego bogacza, który za życia źle rozdysponował swe mienie i po śmierci pragnie uczynić zadość sprawiedliwości, pojawia się w „Traktacie Middoth”. Po raz kolejny pochwalić należy znakomite jump scare’y - ukazanie się małego, pokrytego pajęczynami upiora kryjącego się między półkami biblioteki oraz pełen dramatyzmu finał.

W „Stallach W Katedrze Barchester” rzeźbione zdobne figury z magicznego drewna budzą się do życia, i karają mordercę korzystającego z owoców swej zbrodni

No i jest jeszcze znakomita „Zagroda Martina” (taka trochę moniuszkowska „Halka”). Zamożny przystojny dziedzic uwodzi brzydką, opóźnioną, wiejską dziewczynę. Kiedy jej publicznie i ostentacyjnie wyznawana miłość do pana zacznie szkodzić planowanemu ożenkowi, dziewczyna zginie zamordowana na bagnach. Wkrótce jej przerażający duch zacznie szukać sprawiedliwości…

No i, last but not least, „Magiczne Runy” jeszcze jeden kandydat do miana „najlepszego” tekstu Jamesa. Tym razem mamy do czynienia z „action horrorem”. Mściwy, pozbawiony talentu literackiego okultysta (byłażby to kpina z Alisteira Crowleya?) podrzuca krytykom swej twórczości, karteczki z klątwami runicznymi, przywołującymi z zaświatów małe (no jaha) monstrum. Jeden z obłożonych klątwą  usiłował będzie odwrócić jej bieg.


Podsumowując, fani horroru koniecznie powinni Jamesa przeczytać, fani Lovecrafta po prostu MUSZĄ Jamesa przeczytać. To „old school”, ale do dziś potrafi zdrowo przestraszyć. No i znakomicie napisane!


PS.

Dla tych, którym spodobają się opowiadania Jamesa. C&T wydało również drugi zbiór - „Opowieści O Duchach”. Teksty w nim zebrane nie są aż tak „kanoniczne” ale nadal warte poznania. Z polskich autorów polecam zaś opowiadania Piotr Borowiec - „Wszystkie Białe Damy” i „Polskie Upiory” - udanie przenoszą one klimat obecny w opowieściach Jamesa w realia polskie XXI wieku.

sobota, 8 maja 2021

Dean Koontz Szepty 6/10

„Szepty” -  przełomowy moment w karierze literackiej Deana Koontza, duży przebój, którego rynkowe powodzenie pozwoliło mu uwierzyć w sens dalszego pisania (o czym zajmująco pisze w posłowiu do powieści), charakterystyczne przy tym dla jego twórczości połączenie motywów typowych dla horroru i thrillera.

+

Hilary Thomas to hollywoodzka sława. Jest (w wieku 29 lat, sic!) uznaną scenarzystką hollywoodzką (nominacja do Oscara!) i właśnie podpisała lukratywny kontrakt na kolejny film, którego będzie reżyserką. 

Po powrocie z uroczystej kolacji ze zdumieniem zastaje w swej luksusowej willi, w której samotnie mieszka, poznanego miesiąc wcześniej plantatora kalifornijskich winorośli, Włamywacz….rzuca się na nią, gotów gwałcić i mordować! Hilary płoszy intruza przy pomocy rewolweru schowanego w nocnej szafce i wzywa, co jasne, policję.

I tu zaczynają się schody - policja bowiem szybko weryfikuje, że oskarżony plantator w ogóle nie opuszczał odległej o kilkaset kilometrów winnicy. Prowadzący śledztwo oficer agresywnie  zarzuca kobiecie krzywoprzysięstwo, odwołuje całą akcję, a na domiar złego zabiera  pistolet! 


Tymczasem napastnik…wraca do domu niedoszłej ofiary i nad ranem ponownie atakuje kobietę. Mimo, że to napakowany mięśniami olbrzym, nie daje jednak rady kruchej niewieście - ta dźga go kilkakrotnie ukrytym w szlafroku nożem. Psychopacie ponownie udaje się uciec, rany zadane przez bojową scenarzystkę okazały się jednak śmiertelne - mężczyzna kona przy budce telefonicznej parę przecznic dalej.

Sprawa wydaje się zakończona. Policjant gbur przeprasza, jego partner zaś…uwodzi Hilary (sic!!!). Jak się okazuje, olśniewająco piękna, bajecznie bogata i niezmiernie utalentowana kobieta całe swe życie czekała na prostego, uczciwego krawężnika! (ten wątek to jakiś dramat…), 

Kiedy po romantycznej nocy z nowo poznanym facetem nad ranem wraca do siebie… jej gwałciciel (!) atakuje ją ponownie! (No ileż można!). W ostatniej chwili ratuje ją przybycie ukochanego gliniarza, który płoszy napastnika. Para postanawia wyjaśnić tajemnicę. W tym celu wybierają się w podróż do winnicy należącego do martwego (?) plantatora. Tam łączą siły z prawnikiem rodziny, odkrywają jej mroczną przeszłość i w mrożącym w krew żyłach finale poznają przerażającą prawdę.

+

Dobry, energetyczny i pełen suspensu finał podnosi końcową ocenę „Szeptów”, które długimi fragmentami bardziej irytują niż straszą czy bawią.

Sam pomysł na powieść jest niezły. Wprawdzie główna tajemnica jest wręcz boleśnie przewidywalna (jak mawiał Sherlock Holmes - „kiedy wyeliminujemy niemożliwe, wtedy to, co pozostanie, jakkolwiek byłoby nieprawdopodobne, musi być prawdą”), a kolejne powroty nieporadnego gwałciciela/mordercy zaczynają w pewnym momencie niezamierzenie śmieszyć, niemniej zarówno w wątku głównym jak i w zręcznie poprowadzonym sub-plocie policyjnym dzieje się sporo,  sceny akcji napisane są zgrabnie, z nerwem i trzymają w napięciu. 


Na dodatkową pochwałę zasługuje tutaj dramatyczne, sprawnie wykorzystujące klasyczne wzorce gatunkowe zakończenie, potrafiące mocno przestraszyć (nawet jeśli nie zaskoczyć) czytelników. Fani horroru  i thrillera bawić się będą dobrze. W ogóle cała mroczna, gotycka historia rodu plantatorów wypada bardzo efektownie. Palce lizać.


W prowadzeniu tego wątku szczególne uznanie budzi  bardzo umiejętne, charakterystyczne dla całej twórczości Koontza balansowanie na gatunkowej granicy pomiędzy rasowym horrorem („żywy trup”) a szarpiącym nerwy thrillerem (psychopatyczny morderca).


Niestety, nie wszystko jest w „Szeptach” udane. Na krytykę zasługuje przede wszystkim kreacja postaci, żenująco naiwna i tak nieprawdopodobna psychologicznie, że człowiek aż się wstydzi (za autora), jak to czyta. Zachowanie prowadzącego śledztwo policjanta jest nonsensowne i kompletnie nieprawdopodobne. Wezwany do domu hollywoodzkiej celebrytki zachowuje się jak skończony idiota, stawia niczym nie poparte tezy, za które w ciągu paru godzin wylecieć powinien z roboty - tylko dlatego, ze po „ciężkim rozwodzie nie lubi kobiet”. JaCie…

Ale to nic, to dopiero początek. Główna bohaterka to postać z chłopięcej fantazji a nie osoba, której losy mogłyby kogoś na poważnie zainteresować. Olśniewającej urody, bajecznie bogata, genialnie uzdolniona (w wieku 29 lat jest już  nominowana do Oscara!). Do tego samotna ale gotowa, by na pierwszy ruch móc paść w ramiona przystojnego policjanta. Nie sposób sobie nie zadać pytania - co może taką gwiazdę interesować w zwykłym krawężniku? O czym oni mają ze soba rozmawiać, skoro ani najwybitniejsi reżyserzy, ani superprzystojni aktorzy nie wzbudzili zainteresowania naszej bohaterki? 

Spoko, jak się okaże, krawężnik też nie jest taki ostatni. Po godzinach otóż maluje on sobie obrazy. Jest on nieprawdopodobnie wręcz utalentowany (ajć), a od sławy nowego Chagalla chroni go tylko …nadmierna skromność i brak wiary we własne siły.  Zamożna i ustosunkowana kochanka szybko załatwi mu kompetentny mecenat i pierwszą wystawę… 

No, a potem wszyscy się obudzili… Generalnie cały ten wątek romansowy, stanowiący dobrą połowę powieści, mocno ciągnie „Szepty” w dół. Jest nieprawdopodobny, naiwny i okropnie wręcz napisany. Zachowania postaci i ich przeraźliwie tandetne, minoderyjne i pełne banałów dialogi są tak straszne, że kartki książki się od czytania filcują.


W ogóle Koontz ma nieznośną manierę - jakieś ciągoty do mentoringu, coachingu, cholera wie, jak to nazwać. Wymądrza się, sadzi głupawe pseudo-psychologiczne kocopoły w rodzaju „ucz się i pracuj, a sukces w życiu Cię nie ominie”. Jest tego w książce do zemdlenia, życiowe pouczenia wyskakują a to w kiepskich dialogach a to w odautorskich przemyśleniach. 


W efekcie powyższych słabości trudno jednoznacznie pochwalić „Szepty”. Owszem, zapewnią chwile dobrej zabawy - szczęśliwie im dalej, tym się lepiej czyta, niemniej nie ma co owijać w bawełnę - Deana Koontza z Kingiem łączy tylko „K” w nazwisku. Literacko to w ogóle inna liga.

Niemniej dorobek Koontza jest dla całości gatunku istotny i wart poznania. 

Przebojowe „Szepty” to sprawnie napisane czytadło, nie znudzi czytelnika, ma parę efektownych jump scare’ów i bardzo dobre, filmowe zakończenie, zatem, jeżeli ktoś chce zasmakować nieco z jego obfitej bibliografii, można z powodzeniem zacząć od tej właśnie pozycji.


PS.

Popularność „Szeptów” zaowocowała powstaniem nieźle obsadzonej - Victoria Tennant i Chris Sarandon - ekranizacji. 

sobota, 1 maja 2021

Guy N. Smith The Reaper 5/10

Nie każda książka Guya N. Smitha musi być bardzo udana. Wydany w 2018 roku „The Reaper” nie jest niestety ani straszny, ani śmieszny, ani specjalnie ciekawy. Jedyne, co może zainteresować fanów pulp horroru, to fakt, że wydarzenia opisane w powieści stanowią prequel dla….szóstego tomu sagi Sabat (!)

+

Joseph Palmer, tytułowy „Żniwiarz” to mastermind zorganizowanej brytyjskiej przestępczości, kryminalista-satanista (it’s a Guy N. Smith Novel!) żądny zemsty na prywatnym detektywie G.N. Strongu (ihaaa), który w przeszłości pokrzyżował mu Zbrodnicze  Plany. Teraz Reaper z dwójką absurdalnie nieporadnych pomagierów (kłania się Gang Olsena) przybywa na angielską wieś, gdzie Strong zażywa uroków wczesnej emerytury (głównie spacery i polowanie) z żądzą odwetu za swe uprzednie niepowodzenia. Przy okazji Reaper ma  zamiar odnaleźć ukryte w okolicy skarby z czasów angielskiej wojny domowej. Podobno przechowywane są one w tajnej skrytce ulokowanej w starym budynku, zamieszkiwanym obecnie przez atrakcyjną, samotną wdowę.

Trójka przestępców w strojach z epoki cromwellowskiej (ihaaaa!!! jedyny naprawdę zabawny patent w powieści) zaczyna nocami podkradać się pod domostwa pary głównych bohaterów. A to zaszlachtują owcę ze stada wdówki, a to przygodnego leśniczego czy policjanta. 

W obliczu zagrożenia detektyw emeryt i wdowa łączą siły - GNS, uzbrojony w swe myśliwskie flinty (z  zapałem i umiłowaniem opisywane przez Guya - najprawdopodobniej egzemplarze z jego osobistej kolekcji) trzyma  nocną wartę w obleganym przez zbrodniarzy domu kobiety.

Koniec końców wszystko dobrze się skończy -  wprawdzie samego Żniwiarza przed kulą wystrzeloną przrz GNStronga zasłoni przysłany przez Siły Ciemności wilk (ihaa), jednak po tym jak jego pomocników zeżre dziki dzik (ihaaa!), przestępca, międląc pod nosem przekleństwa, umknie, by powrócić …w szóstym Sabacie.

+

Lata pulpowej „sławy” przeminęły, rynek na tanie, małe paperbacki się skończył, a do nowych czasów Smith się za bardzo dostosować nie umiał. Na blockbusterowe czytadła brakło mu umiejętności warsztatowych, na gwałtowną ekstremę był za dobrze wychowany, w rezultacie swe kolejne książeczki wydawał z coraz mniejszą częstotliwością dla dość ograniczonego grona fanów old schoolu.

Impulsem aktywizującym twórczość GNS okazał się internet. Po pierwsze, łatwo było znaleźć szersze, ogólnoświatowe grono fanów paperbacków, łatwiej otworzyć rynek na stare powieści Guya, po drugie zaś pojawiły się e-booki, w które Black Hill (wydawnictwo Smitha) odważnie wjechało z całym katalogiem naszego ulubionego autora.

Jako że ludzie znowu zaczęli te historyjki kupować i czytać, to Guy znalazł odnowioną  motywację by pisać i wydawać kolejne tytuły. Ostatnie lata jego życia cechowało spore ożywienie - wrócił w nich do swoich najbardziej znanych kreacji. Pojawił się ósmy (!!!!) tom sagi o Krabach, pojawiły się piąty i szósty Sabat (oba niedługo wyjdą w Polsce!), pojawiły się kolejne części „Bestii” i „Czarnej Fedory” (pośmiertny „Satanic Armageddon”). 

Z „Reaperem” sprawa jest niejasna. Od strony fabularnej to ewidentnie kontynuacja zmagań detektywa G.N. Stronga z Josephem Palmerem natomiast przyznam, że nie umiem zidentyfikować książki, która byłaby „tą pierwszą”.  Zamieszczone na stronie GNS opisy poszczególnych pozycji nie pomogły mi w rozwiązaniu tej zagadki.  Równie jednak ciekawe jest to, że bezpośrednią kontynuację „Reapera” stanowi …. „Sabat 6 - The Return”.

Obie powieści są fabularnie praktycznie takie same, w obu ”„Żniwiarz” wraz z ekipą pomagierów  nocami łazi po okolicy, nieudolnie usiłując zabić Stronga i odnaleźć cromwellowskie skarby. Jednak „ The Return” bawi czytelników nieco lepiej - Guy odpalił w nim fajerwery swych absurdalnych pomysłów przez co opowieść jest bardziej zabawna i szalona. W „Reaperze” niewiele jest szalonego humoru i niewiele grozy. Brak też pulpowych delicji  (sex&violence), dominuje raczej jesienno-zimowy klimat emerycki. 


Nawet fanowskie uwielbienie dla twórczości Guya N. Smitha miewa swoje granice - i mocno przeciętny „The Reaper” z 2018 roku nieco te granice nadweręża.. Tytuł raczej dla zdeterminowanych komplecistów twórczości Great Scribblera niż przypadkowych przechodniów.


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...