piątek, 25 marca 2022

Alvin Schwartz Upiorne Opowieści Po Zmroku 6/10

 Wahałem się, czy „Upiorne Opowieści Po Zmroku” Alvina Schwartza w ogóle oceniać. Ten zbiór ludowych podań i opowieści „z dreszczykiem”, adresowany do młodszych czytelników to szczególna pozycja -  z jednej strony, dla fanów z USA, fundament, baza formatywna zainteresowania estetyką i literaturą grozy, z drugiej jednak dla obiorców europejskich, zwłaszcza zaś z Polski, to dziś, w 2022 roku raczej ciekawostka niż „real thing”.

Być może „Upiorne Opowieści” nie pojawiłby się w ogóle w świadomości fanów grozy, gdyby nie głośny (i całkiem udany) film z 2019 roku. zręcznie splatający (na szkielecie fabularnym nieco zbliżonym do „Ringu”) motywy kilku z nich w „young adult” horror. To spowodowało, że „Scary Stories” dotarły do Polski. Niemniej to tytuł tak ważny, tak znaczący w historii literackiego horroru, że wart omówienia. 


Wszyscy znamy te sceny z rozlicznych slasherów, kiedy to grupa rozbawionej młodzieży przy ognisku czy też podczas halloweenowej zabawy zaczyna sobie opowiadać różne „straszne historie”. „Upiorne Opowieści Po Zmroku” to właśnie tego rodzaju historyjki - zbiór legend, podań i niesamowitych opowiadań, obecnych w kulturze amerykańskiej od lat - takich trochę creepypast sprzed kilkudziesięciu lat. Schwartz nie tyle je wymyślił, co zebrał i starannie opracował (druga połowa książki zawiera notatki bibliograficzne dotyczące pochodzenia każdej z historii, miejsca i okoliczności, w których powstała, różne ich warianty itp.). 


OK - te historyjki są naprawdę BARDZO krótkie - lektura żadnej nie przekroczy 1 minuty (!). To tylko zgrubne, dosłownie w paru zdaniach, zarysowanie tematu i „straszne” zakończenie. Przez to trudno traktować je jako „pełnoprawną” literaturę grozy. To niejako zalążki, treatmenty pod opowiadania niesamowite. Niemniej nawet w takiej postaci sporo w nich uroku

 

Poszczególne opowiadania zebrane są w różne grupy. Pierwsza z nich, zatytułowana „Aaaach”   sprowadza narrację do….dosłownie - jednego końcowego jump scare’a, łącznie z opisem sposobów (zabawnych, choć infantylnych), w jaki należy prowadzić opowieść, by wywołać w słuchaczach dreszcz strachu zabawny. Chyba najbardziej w pamięć z tej grupy zapadnie „Wielki Paluch” (ten element pojawia w filmie z 2019). Pewien chłopiec przynosi do domu wygrzebany w ogródku….wielki paluch (sic!), który zostaje…. wrzucony do zupy (sic! sic!) i  zjedzony (sic! sic! sic!). W nocy  właściciel palucha wdziera się po domu domagając się jego zwrotu.


Dalej w zbiorze znaleźć można opowieści o duchach („Zimny Jak Glina” - gdzie duch narzeczonego odwiedza po śmierci ukochaną), nawiedzonych domach („Nawiedzony Dom”- odważny pastor spędzając noc w tytułowym domu wyjaśni tajemnicę morderstwa z przeszłości) czy  o  czarownicy  („Nowy Koń” - ofiara wiedźmy zwraca jej czary przeciwko niej samej). Jest grupa opowieści o potworach  - „Biały Wilk” z archetypem białe zwierzęcia symbolizującego mściwą siłę natury, „Aligatory” - o rodzinie zmieniającej się w tytułowe mordercze zwierzęta), czy wreszcie  „Wendigo”, wariant opowieści znanej głownie z opowiadania Algernona Blackwooda (no i z kingowskiego „Cmętaża Zwieżąt”!).

 

Oprócz historii folklorystycznych jest też w „Upiornych Opowieściach” kilka nowocześniejszych urban legends, wśród nich zgrabny „Hak” z seryjnym mordercą czającym się na zakochaną parę, upiorna „Biała Suknia Wieczorna” (dziewczyna umiera włożywszy „przeklętą” suknię; ciekawe, że ten sam schemat fabularny wykorzystał Ligotti w swej przerażającej opowieści o „przeklętych” spodniach) czy w końcu thriller „Długie światła” (z kolejnym mordercą w stylu „Autostopowicza”).


Antologia nie jest wolna od pewnych kontrowersji. Oto z jednej strony jest ona świadomie kierowana do czytelników młodszych, wczesnych nastolatków, wręcz dzieci - infantylność poszczególnych opowieści nie zadowoli wyrobionych, dorosłych fanów horroru - z drugiej jednak strony historie w niej zawarte niekiedy naprawdę konkretnie straszą, mają niepokojącą tematykę i rozwiązania fabularne -  młodsi odbiorcy mogą po prostu bać jej lektury! No ale  minęło 40 lat od publikacji pierwszego tomu „Upiornych Opowieści” (w sumie wyszły trzy części, w Polsce przełożone zostały dwa, ja czytałem tylko pierwszy z nich) a Ameryka nie pogrążyła się w chaosie, zatem chyba można uznać, że nie trzeba się było tak bardzo obawiać.

czwartek, 17 marca 2022

Jonathan Maberry Wschód Złego Księżyca 4/10

 



„Wschód Złego Księżyca” to finał tzw. „trylogii Pine Deep”, finał niestety mocno rozczarowujący. Pal sześć kiepskich, plastikowych bohaterów, pal sześć niezbyt mądrą, komiksową (w złym tego słowa znaczeniu) fabułę, ale horror który nie straszy, no, to już jest naprawdę słabo…


+


Po krwawych wydarzeniach mających miejsce w poprzednich tomach cyklu, miasteczko Pine Deep usiłuje otrząsnąć się i stanąć na nogi. Pozornie siły zła zostały pokonane, ale to złudzenie, to cisza przed burzą - naprawdę straszne czasy dopiero mają nadejść.

Pochowany na pobliskich bagnach nie/umarły złowrogi czarnoksiężnik/wilkołak/wampir (czy czymkolwiek on jeszcze tam nie był) Ubel Griswold, zebrał już swe armie ciemności, złożone ze stad wampirów dowodzonych przez zaufanych Griswolda - okrutnego Vica Wingate oraz upiora-zbrodniarza Karla Rugera, i gotów jest rozpocząć „Czerwoną Falę” - rzeź ludzi w Pine Deep. Planowana masakra pozwoli czarownikowi wrócić do życia, ale to mało - uzyskana w ten sposób moc pozwoli mu rozpętać ogólnoświatową apokalipsę! (a co się ma Maberry ograniczać, trza mieć rozmach).



Opętany religijną manią psychopata Eddie Hulk wciąż krąży po miasteczku w poszukiwaniu nastoletniego pasierba Wingate’a. Za podszeptem Griswolda uważa chłopaka za „bestię”  i chce zamordować (poniekąd ma rację, chłopak bowiem jest „dampirem” - efektem związku wampira ze śmiertelną kobietą). Griswold chce go wyeliminować przed Czerwoną Falą obawiając się magicznych mocy nastolatka i tego, że dołączy on do drużyny „dobrych”. 


Tymczasem bohaterowie, Malcolm Crow wraz z narzeczoną Val Guthrie, pomagający im lokalny dziennikarz i lekarz z miejscowego szpitala, zaczynają rozumieć skalę zagrożenia. Jak na złość zbliża się Halloween a Pine Deep, miasteczko cieszące się sławą „nawiedzonego” i  słynne ze swego horrorowego parku rozrywki zostało zalane tysiącami turystów.


Gdy zapadają ciemności, zaczyna się rzeź….


+


„The harder they fall”… otwierający cykl „Blues Duchów” to doskonały horror wszystkomający, wyglądający niczym efekt jakiegoś literackiego zakładu na ilość monstrów, które można wrzucić do jednej fabuły. Wampiry, wilkołaki, duchy, ożywieni zmarli, czarownik sprzed lat, jego kultyści (ihaaa!), seryjny morderca, seksualny maniak religijny - you have it all. Maberry zręcznie porozstawiał te figury na fabularnej szachownicy, a jeszcze tak efektownie wszystko połączył, żeby poważnie straszyło, a nie bawiło formułą Scooby Doo. Nic dziwnego, że książka zasłużenie została nagrodzona Bram Stoker Award (dla debiutanta, w głównej kategorii wygrał oczywiście Stephen King i to za - uwaga - „Historię Lisey”! sic)


Tym boleśniejszy jest jednak późniejszy upadek. Już druga część serii, „Song Umarłych” mocno obniżyła loty. Nic specjalnego w niej się nie działo, długimi fragmentami po prostu przynudzała, będąc typowym „napychaczem fabuły”, pomostem łączącym „Bluesa” z oczekiwanym Wielkim Finałem. No a tutaj okazało się, że z wielkiej chmury spadł całkiem mały deszcz…


To znaczy, niby wszystko tutaj się zgadza. Akcji jest wreszcie co niemiara, wybuchy, pogonie, strzelaniny, walki z potworami. Ale, niestety, sensu ma to wszystko niewiele a i uroku żadnego. 

Przede wszystkim -  jak już była mowa we wstępie ta powieść NIC A NIC NIE STRASZY! Maberry na ołtarzu szybkiej akcji całkowicie poświęca nastrój, bo mimo mnóstwa dramatycznych i potencjalnie mrożących krew w żyłach wydarzeń, horroru w powieści jest tyle, co kot napłakał.


Gdzie nadprzyrodzona groza, która doprowadzała bohaterów Lovecrafta do szaleństwa? Gdzie dreszcze wzbudzane lekturą opowiadań Barkera czy Ligottiego? Tutaj klimat jest niczym w Avengersach, bohaterowie albo wyznają sobie miłość (średnio do 10 stron), albo płaczą w swych ramionach albo ostatecznie odgrażają się, jak to „skopią dupy” potworom.  Naprawdę, papier ma w sobie więcej życia, niż postaci z sagi Pine Deep.


Nie lepiej jest po ciemnej stronie. Złoczyńcy są opisani naiwnie, jednolicie czarną, pozbawioną krztyny finezji kreską. Są w tym swoim jednostajnym i wszechogarniającym „złu” niezamierzenie śmieszne, niczym postaci z Barei („bo każdy pijak to złodziej”). I nie, hamletyzująca (a może „larytalbotująca”?*) postać burmistrza nic tu nie zmienia, przeciwnie, doskonale ilustruje tę tezę. Na domiar złego potwory wykłócają się między sobą o pozycję w „gangu” niczym nastolatki na wycieczce szkolnej. 


Irytują fabularnie niedoróbki i nielogiczności. Ten niedostępny dom złego farmera, schowany za górami, za lasami! Bohaterowie wędrują do niego godzinami, zjeżdżają na quadach po stromiznach, wycinają maczetami chaszcze, brną w bagnach, gdy tymczasem główny villain przyjeżdża i wyjeżdża sobie samochodem bo jest….inna droga! No sic!. 



Również końcowy showdown z wstającym z bagien „big bossem” przypomina raczej młodzieżową grę komputerową niż powieść grozy. Aż się chce zarzucić kultowym cytatem  z „Wejścia Smoka” - „facet, jesteś jak z komiksu wycięty”.


No i obowiązkowy, mdlący zrzut cukru w zakończeniu powieści…. 


Tak, dobrze się to czytało. Rzemieślniczo powieść napisana jest sprawnie a rozliczne wątki zostału, lepiej lub gorzej, spięte ze sobą w całość. Komiks wyszedłby może niezły, może się ktoś nawet o serial pokusi - ale to będzie YA fantasy a nie horror. Jak ktoś szuka grozy, to szkoda mielić 1000+ stron, lepiej sobie w kwadrans „Figielek” Ligottiego przeczytać. Rozczarowanie.



niedziela, 6 marca 2022

William Hope Hodgson Dom Na Granicy Światów 9/10

 Ta książka to prawdziwe Szaleństwo - zaczyna się jak znakomity, trzymający w napięciu monster horror by w połowie płynnie przejść w trudne do ogarnięcia umysłem, kosmiczne weird fiction o rozmachu mogącym zawstydzić samego Lovecrafta. „Dom Na Granicy Światów” to powieść dziś nieco zapomniana, ale absolutnie fascynująca i zasługująca na poczesne miejsce w panteonie sław literackiej grozy. 


+


Starszy (po pięćdziesiątce, sic!) mężczyzna sam, tylko z siostrą, mieszka w tajemniczym, położonym na irlandzkim bezludziu, domu, który nabył po bardzo okazyjnej cenie. W pobliżu domu ciągnie się mroczny jar, który miejscowi nazywają malowniczo „Piekłem”. Pewnego dnia w tymże Piekle obsuwa się ziemia i otwiera się tajemnicze przejście. Z otchłani wylegają na świat potworne „świniostwory” (sic!), obrzydliwe i agresywne. Z miejsca przystępują do ataku na Dom - mężczyzna barykaduje wszystkie okna i drzwi, ostrzeliwuje się z dubeltówki, zrzuca na napastników fragmenty muru - archetyp fabularny, który zostanie powielony w wielu późniejszych zobiakowych klasykach horroru.

Jak wiadomo,  „po nocy przychodzi dzień”, więc w końcu szturm zostanie odparty, wtedy zaś nieustraszony bohater wraz z wiernym psem podąży śladem potworów i, wyposażony w baterię świec wejdzie w mroczną, podziemną plątaninę korytarzy. Zaprowadzi go ona do bezdennej otchłani, dalszej wędrówce położą jednak kres wody pobliskiego jeziora; przerwawszy tamy zaleją one lochy a mężczyzna ledwo ujdzie z życiem.


A potem, a potem……no ihaaaaa, tego się nie da łatwo zrozumieć, nie da się zręcznie o tym napisać, to po prostu TRZEBA przeczytać. Otóż pewnego popołudnia nasz bohater, zażywając z wiernym psem u nogi wypoczynku w swej bibliotece staje się świadkiem…przyspieszenia czasu (!?!) prowadzącego do końca świata (!!??!!!). Widzi, jak jego pies przemienia się w kupkę popiołu, widzi swe ciało, które najpierw starzeje się gwałtownie, później również niknie pod prochami tysiącleci - widzi, jak gaśnie (!!!???!!!) Słońce, jak martwa Ziemia spada na jego powierzchnię, jak zagładzie ulega cały układ słoneczny !!!!! Jpdrl - nie wiem, co spożywał, wdychał czy zażywał podczas pisania  Hodgson, ale to musiał być naprawdę strongest stuff.

Drugiego takiego tripu nie ma chyba w całej literaturze grozy - to jest coś ekstremalnie dziwnego, esencja weird fiction, kosmiczna groza podszyta fascynacją - numinosum.

Już nawet późniejsze mroczne, ponure zakończenie powieści nie jest w stanie przebić potęgi i niezwykłości tej podróży.


+


Jedyna dostępna polska edycja „Domu”, z „Czytelnika” ma już ponad 35 lat. Szkoda, że Hodgson jest tak zapomniany, niesprawiedliwie. Co prawda sporo jego dorobku wydało nieocenione C&T, ale podobno kiepsko się sprzedawał, więc wydawca poddał temat kontynuacji. Jeszcze bardziej nieocenione Wydawnictwo IX przymierza się do innej jego powieści, „Night Land” (wspaniale!), „Dom Na Granicy Światów” może nieco odstrasza swą „staroświeckością”  i  nietypowym charakterem, wymagającym skupienia i mocno otwartego umysłu?


Bo to naprawdę coś zupełnie niezwykłego. „Dom” w pierwszej połowie jest - znakomitym! - action horrorem. Obrzydliwe monstra atakują bez ustanku domostwo, oblężony mężczyzna gania od drzwi do drzwi i wzmacnia zabezpieczenia, strzela, walczy, miota się - no, full opcja przygodowa. Jasne, jest coś niepokojącego w postaci siostry, która najwyraźniej nie zdaje sobie zupełnie sprawy z zagrożenia (nie widzi potworów?), mało, histerycznie boi się naszego bohatera (!), ale ten trop pozostaje na marginesie, z tyłu (zaniepokojonej) głowy czytelnika, no bo trzeba wraz z bohaterem biegać, walczyć, odpierać szturmy!!!


Późniejsza eksploracja jaskiń,  budząca dalekie skojarzenia z różnymi fragmenty opowieści Lovecrafta, dalej trzyma w napięciu, zamiast akcji wychodzi na pierwszy plan poczucie zagrożenia i tajemnicy. Ponure lochy, klapa w podłodze najgłębszej piwnicznej komory, tunele w ziemi wiodące do mrocznej otchłani - no, gites majonez.


Ale ten szalony, obłąkańczy sen? Naraz powieść zupełnie zmienia swój charakter, z przygodowej historii przechodzi w nawiedzony poemat prozą, w obłąkańcze opisy kosmicznych zjawisk i katastrof.  Ta zmiana łapie czytelnika zupełnie nieprzygotowanego, zaskakuje, dosłownie wbija w glebę.

I - co charakterystyczne - opowieść nie wróci już na pierwotne tory! Owszem, pojawi się ponura, depresyjna coda, ale praktycznie żadna z tajemnic Domu nie zostanie wyjaśniona! Każdy sam może sobie usiłować wyjaśnić, co się działo. Czy to wszystko to efekt szaleństwa głównego bohatera (jak jednak zatem zmarł wierny pies)? Czy może Dom rzeczywiście łączył rożne plany istnienia? Czy gigantyczne bóstwa ze snów istnieją, a wydarzenia w powieści to efekt ich igraszek?


Mimo że momentami - zwłaszcza podczas kosmicznego tripu - niełatwa to lektura, KONIECZNIE  (a fani weird fiction przeKoniecznie) trzeba przeczytać.


PS.

Fani black metalu znający  Inquisition i ich kosmiczny, planetarny satanizm poczują pokrewny vibe 


PPS.

Mistrz Z Providence był die-hard fanem powieści Hodgsona, i obecny w niej klimat „kosmicyzmu” z Domu trochę w swej mitologii wykorzystał. Gdyby ktoś chciał wznawiać, to chyba warto by to zrobić ze stickerem „powieść, która zainspirowała HPL”. 

czwartek, 3 marca 2022

James Herbert Szczury 5/10

 „Animal attack” to podgatunek popularny w czasie trwania „złotej ery horroru”. Jego formuła w skrócie wygląda następująco - należy wybrać paskudne, budzące odrazę i strach zwierzęta, dodać im odpowiednio morderczych cech i wypuścić je na ludzi. „Szczury”, debiut literacki znanego autora grozy Jamesa Herberta to reprezentant tego nurtu wręcz modelowy, trzeba jednak przyznać, że po latach (granicząca z prostactwem) prostota powieści nieco rozczarowuje.


+


W uboższych dzielnicach Londynu, w East Endzie, pojawiają się Groźne Szczury. Takich normalnych szczurów, przez małe „sz” było tam zawsze dużo, miasto zaniedbuje okolice, zrujnowane domostwa i puste cuchnące kanały stanowią dla nich doskonałe siedlisko, ale  ten nowy gatunek jest znacznie niebezpieczniejszy. Gryzonie są bardzo duże i niesłychanie agresywne, działają w sposób zorganizowany, wściekle atakują i pożerają żywcem ludzi, a co najgorsze, każde ich ugryzienie przynosi śmiertelną chorobę.

Atak chmary szczurów w londyńskim metrze doprowadza do masakry pasażerów, kolejny ma miejsce w szkole - tylko dzielna postawa grona nauczycielskiego, w tym zwłaszcza młodego nauczyciela Harrisa, zapobiega kolejnej tragedii. 

Władze powołują sztab kryzysowy. Proponowane przez niego rozwiązanie to zarażenie szczurzej populacji śmiertelnym wirusem. Specjalne grupy bojowe (nasz nauczyciel wchodzi do jednej z nich) przeszukują okolice East Endu, w których najczęściej pojawiają się gryzonie i podrzucają tam zarażone małe pieski (brrrr, paskudny motyw, dzisiaj by Herbertowi płazem nie uszło).

Początkowo wydaje się, że pomysł zadziałał, szczury masowo zdychają, w trakcie jednak bankietu na cześć zwycięstwa dochodzą wieści o kolejnym brutalnym ataku….


+


Bob Dylan śpiewał w swym przeboju „Times, they are a-changin’”. I taka jest główna refleksja, jaka nasuwa się po lekturze „Szczurów”. Debiutancka powieść Herberta cieszyła się w 1974 roku wielkim powodzeniem; jej pierwszy nakład (100.000 egzemplarzy!) sprzedał się w całości w ciągu ledwie 3 tygodni. Herbert w następnych latach napisał 3 kolejne części swego przeboju (w Polsce wyszła jeszcze druga z nich - „Kryjówka”), mało, w roku 1982 pojawiła się (luźna) adaptacja kinowa. 


Jednak z dzisiejszej perspektywy trudno zrozumieć aż takie uznanie - „Szczury” bowiem niczym szczególnym się nie wyróżniają. Prosta, wręcz generyczna fabuła opisuje kolejne ataki potworów na zmianę z opisami działań i walk służb sanitarnych, a sceny pełne obrzydzenia i makabry przeplatane są co jakiś czas flashbackami, w których uwaga narratora koncentruje się przez chwilę na wybranych ofiarach (nieco groteskowe miniaturki na temat prześladowanego za swą orientację geja - it’s 1974!, czy fanatycznie pobożnej nimfomanki, traktującej orgazm jako…dar od Boga!) by w chwilę potem bez litości rzucić je na żer wściekłym szczurom. Scenki te, jakkolwiek mające własny wewnętrzny drajw, są nieco przydługie i zaburzają proporcje powieści na dodatek nieco szkodząc jej zwartości fabularnej. 


Znajdziemy w „Szczurach” inne typowe rozwiązania fabularne podgatunku - szczury zostały oczywiście poddane mutacji popromiennej, w ich gnieździe czai się hiperobrzydliwy Uberszczur, którego trzeba będzie dopaść w finale, pojawi się też postać kłótliwego bucowatego urzędasa,  który poniesie konsekwencje swej arogancji (kolejny archetyp opowieści katastroficznej).

Właśnie, przy tej okazji warto wspomnieć  najbardziej charakterystyczny element - typową dla wczesnej twórczości Herberta punkową, nieco lewicującą złość. Urzędas zamiast walki z zagrożeniem koncentruje się na własnej karierze a wylęgarnia szczurów - slumsy, zaniedbane są przez rządzących konserwatystów skąpiących publicznego grosza na cele publiczne.


Styl Herberta jest energiczny, ale trochę czerstwy, taki„żołnierski”, na dodatek nie pomaga mu niezbyt wdzięczne tłumaczenie. Dobrze, że powieść jest krótka, czytelnik nie ma czasu się zmęczyć lekturą. 


Poważną wadą książki jest brak jakiejkolwiek lekkości - szczypty czarnego humoru czy iskry szaleństwa, które tak udanie napędzają  podobne tytuły Guya N. Smitha. W pulpowym animal attacku to właśnie humor i absurd często ratują dość z założenia głupie fabuły (sprawdźcie, jak dobrze radzi sobie z nimi w swych powieściach Tomasz Siwiec!). 


Warto poznać jako symbol swej epoki, jako niegdysiejszy spory hit, choć, jak mam być szczery, to w tej formule chyba  chyba lepiej sięgnąć po jakieś Kraby czy inną „Odrazę” Guya N. Smitha - fun factor znacznie większy.


Annę Rice Opowieść O Złodzieju Ciał 6/10

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych his...