To jakieś straszliwe nieporozumienie ! Usilnie proszę jw. Redakcję naszej strony o umieszczenie niniejszego raportu jako OSTRZEŻENIA przed kontynuacją sagi rodu Dollagangerów, i to pomimo faktu, że „Płatki Na Wietrze” w ŻADNEJ mierze nie są ani horrorem, ani thrillerem, ani w ogóle „literaturą niepokoju”, już prędzej żałosną parodią amerykańskich telewizyjnych soap oper lat siedemdziesiątych. Tak, jak chwaliłem „Kwiaty Na Poddaszu” tak nie zamierzam zostawić na debilnych „Płatkach” suchej nitki.
+
Po ucieczce z Foxworth Hall młodzi Dollagangerowie trafiają do domu niejakiego doktora Sheffielda, który ratuje wciąż ciężko zatrutą arszenikiem Carrie.
Doktor okazuje się darem niebios - otacza młodych ojcowską opieką, łoży na naukę Chrisa i szkołę baletową Cathy. Rodzeństwo na początku cieszy się sobą (no jasne, że ich kazirodczą miłość trwa nadal), Cathy postanawia jednak, w celu „znormalnieniem” uwieść dobrego doktora. Ten ze dwa lata broni się przed nimfetką, koniec końców jednak pada jej ofiarą.
Ba, to dopiero początek. Jednocześnie Cathy flirtuje z przystojnym tancerzem z jej grupy baletowej, Julianem Marquantem. Kiedy siostra doktora Sheffielda zdradza jej ponure (jak się okazało później, nieprawdziwe) tajemnice dotyczące pierwszego małżeństwa brata, nasza bohaterka w przypływie chwili decyduje się na małżeństwo z Julianem.
Młoda para odnosi sukcesy na scenie baletowej, ale ich związek to co innego.
Historia jest z tych mocno przemocowych. Małżonek Cathy i bija, i zdradza, i jak ma ochotę, to gwałci, ale ta każde jego kolejne chamstwo uznaje za wyraz miłości i trwa w związku (dorobi się nawet dziecka) pomimo faktu, że po ujawnieniu intryg siostry powraca w niej uczucie do przystojnego starszego doktora.
W tle wszystkiego cały czas przejawia się zazdrosny niczym Otello kazirodczy braciszek, sączy się też smutno historia młodszej siostry - Carrie.
Głównym celem Cathy pozostaje jednak zemsta na rodzie Foxworthów, na wrednej babce i wyrodnej matce. Myśli o tym nie opuszczają jej nawet na chwilę. By wziąć odwet zaplanuje ona - no czyżby - uwiedzenie męża matki, przystojnego prawnika Barta Winslow. Zbliża się Wielki Finał...
+
Jak to możliwe, że efektowna powieść gotycka, jaką były „Kwiaty Na Poddaszu” zmieniła się w coś TAK ODRAŻAJĄCEGO i FATALNEGO ? Nie umiem w to uwierzyć, podobnie jak trudno mi zrozumieć ogromną popularność, jaką cieszyła się cała saga. A może nie tyle trudno to zrozumieć, co zaakceptować.
„Płatki Na Wietrze” to historia porównywalna z twórczością Blanki Lipińskiej, z Harlequinami - niskiego lotu szajs-literatura, obficie doprawiona seksem.
„Płatki Na Wietrze” są wielopiętrową parodią. Parodią literatury tzw. kobiecej, potwierdzeniem wszystkich najbardziej seksistowskich i niesprawiedliwych stereotypów na jej temat, czy generalnie na temat tzw. „kobiecego myślenia”. Gdybym uwierzył przez choćby chwilę, że wszystkie kobiety myślą i działają tak, jak bohaterka powieści Andrews, wpadłbym w głęboką panikę.
Cathy Dollaganger, o niech bowiem mowa, to prawdziwa „la donna e mobile”, zmienna w swych wyborach i wietrzna (Scarlett O’Hara wersji turbo). Jej amoralność jest wręcz zaskakująca. Uwodzi ona i zaciąga do łóżka praktycznie wszystkich występujących w powieści mężczyzn, nie ma dla nie znaczenia, czy to dobry, opiekujący się porzuconym rodzeństwem doktor, czy ojczym, czy (to już pamiętamy z pierwszej części) własny brat. Zaś sceny jej zemsty na babce przyprawiają wręcz o mdłości - aż się nie chce wierzyć, gdy przystępuje ona do torturowania (fizycznego!) praktycznie sparaliżowanej babiny. Naprawdę, można było liczyć na odrobinę choćby wyrafinowania.
„Płatki Na Wietrze” są również parodią, jak już wspominałem, telewizyjnych oper mydlanych spod znaku „Mody Na Sukces”. Posługują się charakterystycznymi dla tego stylu zagrywkami fabularnymi, ze skrywanymi tajemnicami, zmianami sojuszy, emocjonalną poligamią bohaterów, kraszonymi co jakiś czas absurdalno groteskowymi kulminacjami fabularnymi.
Odrębny akapit na, zupełnie dziś nieakceptowalny, światopogląd, prezentowany w książce przez V.C. Andrews. No naprawdę, uwagi w rodzaju „tak, zawsze zdradzał mnie z młodymi dziewczętami, ale to była moja wina, bo za mało się dla niego poświęcałam”, budzą zdziwienie, a już pochwały małżeńskiej przemocy „bił mnie często, ale zawsze potem przepraszał” czy „tak, pobił mnie, ale zasłużyłam” czy wręcz gwałtów (sic !!!) powodują, że książka jest wręcz nieczytalna.
Powinno być 1/10, drugi punkcik za tę swoistą lekkość pisania, która charakteryzuje styl Virginii Andrews. Nawet największe głupoty czyta się bez większego bólu oczu, ale przyznam, że mózg paruje. Dramatycznie słabe, odradzam z całych sił (chyba żeby dla beki).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz