Najważniejsze, co można powiedzieć o "Złotym Mauritiusie" to fakt, że zeszytem tym debiutował kolejny wielki polskiego komiksu - Bogusław Polch. Debiutował, warto dodać, całkiem udanie. Niestety, warstwa fabularna, za którą odpowiadał Władysław Krupka, nie do końca dorównała nowemu rysownikowi.
Zaczyna się wszystko jednak całkiem dobrze. Na zlecenie zagranicznego kolekcjonera polska, świetnie zorganizowana grupa przestępcza dokonuje rabunku bardzo cennego znaczka pocztowego - tytułowego "Złotego Mauritiusa". Napad zaplanowany jest bardzo efektownie - na drodze konwoju wiozącego znaczek gangsterzy pozorują...plan filmowy, gdzie kręcony jest film okupacyjny. Efekt komiksowy rewelacyjny, bandyci występują w mundurach Wehrmachtu.
Konwojenci zostają albo uśpieni, albo obezwładnieni, i...w tym momencie cała duża grupa przestępcza przestaje istnieć ! Autor scenariusza dokonuje drastycznej wolty fabularnej i teraz uwagę swą koncentruje wyłącznie na uciekającym wspólnie wraz z jednym z bandytów szefie. Szef, bez specjalnego dania racji, postanawia zabić wspólnika i porzuca jego ciało przy drodze. Jest jednak do tego stopnia nieudolny, że tylko ciężko rani i ogłusza swego kompana. Ten w szpitalu odzyskuje przytomność i wydaje wszystko, w tym miejsce, a którym znaczek ma być przekazany zleceniodawcy. Jest to chatka położona na wyspie pobliskiego jeziora
Kapitan Żbik najpierw popisuje się umiejętnościami pływackimi i płynąc wpław przez jezioro dopada szefa bandy, następnie zaś, udając tegoż szefa dostaje się na spotkanie - podczas którego efektownym prawym sierpowym obezwładnia niegodnego cudzoziemca.
Scenariusz ewidentnie niedorobiony, kreska Polcha w fazie nauki (do wspaniałego poziomu Funky Kovala jeszcze brakuje), ale już żwawa i doskonale opowiadająca fabułę. Dla niej głównie warto dziś poznać "Mauritiusa".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz