Brat-bliźniak kingowskiego „Bastionu”, opowiadający, z wykorzystaniem zbliżonych środków tę samą opowieść - o apokalipsie, która spada na ludzkość, o nielicznych ocalałych usiłujących ułożyć swe życie, o biblijnej walce Dobra i Zła i wreszcie o końcowym triumfie Nadziei. Przy czym, co naprawdę zaskakujące, McCammon radzi sobie z tymi puzzlami znacznie lepiej od Kinga, unikając pułapek naiwności, sentymentalizmu i - momentami - nudy, stawiając od samego początku do końca opowieści na dynamiczną, wysokooktanową akcję.
+
Nerwowa sytuacja międzynarodowa, paru nadto kowbojskich doradców nieco zagubionego Prezydenta USA, i tak, od słowa do słowa - wybucha globalna wojna atomowa. Tysiące pocisków nuklearnych anihilują wszystko, co znajdowało się na powierzchni ziemi. Znikają wszystkie miasta, rozpadają się góry, burze ognia pożerają roślinność. Nad zniszczoną ziemią zapada atomowa zima; jako że czarne chmury odcinają słońce od ziemi panuje wieczny mrok i lodowaty ziąb.
Mimo swego ogromnego rozmachu fabuła jest bardzo zwarta - koncentruje się na trzech grupach bohaterów, którzy przetrwali apokalipsę. Przede wszystkim jest Siostra Nawiedzona - nowojorska bezdomna, która atomową nawałnicę przetrwała głęboko pod tunelami metra. Po wyjściu na zewnątrz rusza ona w wędrówkę, której celu sama nie jest w stanie zrozumieć. Kierują nią wskazania dziwnego przedmiotu znalezionego w ruinach Nowego Jorku - naprzeciw salonu Tiffany’ego ze stopionego szkła, w którym uwięzione zostały złoto, platyna i mnóstwo kamieni szlachetnych powstał tajemniczy artefakt, przypominający diadem lub koronę.
W ślad za kobietą rusza złowrogi, nienazwany Byt (później sam przedstawiać się będzie jako „Przyjaciel”, tak naprawdę to Szatan - taki „Randall Flagg”), sprawca wszystkiego złego, radujący się cierpieniem ludzkości, wyczuwający w diademie niebezpieczną dla niego moc - nadzieję.
Druga grupa to dziewczynka, Sue Wanda (tytułowa „Swan”) i ochraniający ją wrestler, Jim Hutchins. Obydwoje przetrwali atak w podziemiach stacji benzynowej, gdzie jako jedynym udało się przeżyć. W Swan drzemie niezwykła siła - potrafi ona dotykiem rąk wzmacniać rośliny, powodować ich wzrost i kwitnienie. Ta jej zdolność długo będzie drzemała w uśpieniu, ale to właśnie do Swan kieruje się moc diademu i temu połączeniu chce przeciwdziałać „Przyjaciel”.
No i w końcu „ci źli” - bo każdy dobry epos potrzebuje dobrze wymyślonych villainów („przyjaciel” jako byt nadludzki, jako pierwotna siła zła, się nie liczy). Z ruin zawalonego schronu przeciwatomowego wychodzą dowodzący nim weteran wojenny, płk. Macklin i jego przyboczny, nastolatek Ronald Croninger, gotów na każde okrucieństwo, podłość, zbrodnię i przemoc, by pomóc pułkownikowi w realizacji jego celów. A cele Macklin ma jasne - oczyścić Amerykę ze „zła” (złymi są wszystkie okaleczone i poparzone przez promieniowanie osoby), odrodzić potęgę militarną USA i zemścić się na Ruskich. Jego rosnąca w siłę Armia Doskonałych morduje bez litości wszystkich okaleczonych, podbija kolejne siedliska ludzkie i nie ustaje w wędrówce w poszukiwaniu środków żywności.
Szlak wszystkich bohaterów przetnie się w niewielkiej miejscowości Mary’s Nest….
+
Można odnieść wrażenie, że McCammon po lekturze „Bastionu” (pierwsze wydanie w roku 1978) uniósł się ambicją i postanowił napisać „dobre, mistyczne, metafizyczne post-apo”, poprawiając wszystkie irytujące rozwiązania obecne w książce Kinga. Tak, „Łabędzi Śpiew” jest z jednej strony bardzo podobny do kingowskiej epopei, a z drugiej w każdym aspekcie od niej lepszy, lepiej wymyślony, lepiej poprowadzony, lepiej zrealizowany.
Po pierwsze, McCammon z żelazną konsekwencją zapanował nad swymi bohaterami; zamiast tabunów mało interesujących postaci i gubiących się wątków są trzy główne „drużyny” - Siostry, Swan i Rolanda, długi czas prowadzone we własnych, wypełnionych fascynującymi przygodami, liniach fabularnych i połączone dopiero w finałowych stadiach sagi. Do tego ci bohaterowie są dobrze wykreowani, zapadają w pamięć i przyciągają uwagę czytelnika. No, może sama Swan to taka nieco banalna, „anielska” klisza, ale już Jim, Rusty a przede wszystkim Siostra to znakomite postaci. Również demoniczny Roland i szalony pułkownik to udane kreacje. No i absolutnie genialny, przerażający „Przyjaciel” - coż za kontrast wobec kabaretowego Randalla Flagga w kowbojkach, zanoszącego się „demonicznym śmiechem”. Yikes!
Po drugie, jak już pisałem, fabuła aż skrzy się od dziesiątek przygód i twistów. Ani na chwile akcja nie traci tempa, każda „drużyna” non stop walczy o przetrwanie w nieprzyjaznym świecie. Z jednej strony dzikie zwierzęta i zdziczali ludzie, z drugiej brutalna walka o władzę, brak podstawowych zasobów i środków do życia, choroba popromienna - klasyczne składniki post-apo fantastycznie prowadzone i zestawiane, do tego mocno przyprawione horrorem w postaci skradającego się za Siostrą „Przyjaciela”.
Ale najważniejsze - McCammon uniknął innych pułapek. Zamiast uciesznych prób restauracji „amerykańskiej demokracji” i naiwnego mesjanizmu znanych z „Bastionu”, w „Łabędzim Śpiewie” jest poważny namysł nad absurdem i okrucieństwem wojny (rewelacyjnie personifikowanej przez nie/Przyjaciela) i jest pięknie, poetycko opisany powrót Nadziei dla Ludzkości. W tym wypadku naiwność działa na korzyść tej pięknej, przejmującej opowieści.
KANON - rzecz kultowa. Lada moment ma się pojawić wznowienie Vespera (ja czytałem wydanie Papierowego Księżyca) - kto tylko żyw, niech gna kupować i czytać - naprawdę warto!
PS.
Wiem, że się trochę zaprogramowałem, ale, jak jestem fanem Kinga, tak czasami jego obecność jest przytłaczająca (overwhelming). „Bastion” został przeniesiony na mały ekran aż dwa razy (obok serialu z 1994 powstał nowy, z 2020), a genialny „Łabędzi Śpiew” leży odłogiem. Szkoda, bo byłoby wspaniałe kino!.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz