Ihaaa!!! Oto american gothic at it’s best - historia pewnej patologicznej rodzinki, a tak momentami obrzydliwa, że treść żołądkowa wrażliwszemu czytelnikowi się wzburzy! O takiego Dana R. Koontza chodziło! Świeżo, oryginalnie, przerażająco jak diabli i z takimi twistami, od których kopara opada na samą podłogę.
+
Do agencji detektywistycznej Dakota&Dakota trafia pogrążony w amnezji mężczyzna. Jedyne, co pamięta, to swe imię i nazwisko - Frank Pollard, cała cała reszta jego życia ginie w mroku niepamięci. Pollard ma przy sobie dowody osobiste na nazwiska innych mężczyzn i kilkaset tysięcy dolarów niewiadomego pochodzenia
Pollard chce poznać swą przeszłość, chce również ochrony przed zagrażającym jego życiu tajemniczym prześladowcą obdarzonym nadzwyczajną telekinetyczną mocą, manifestującą się wybuchami błękitnego światła.
Właściciele agencji, młode małżeństwo Bobby i Jane Dakota, mają wielkie Marzenie - szybko dorobić się dużej kasy i kupić elegancką willę na kalifornijskiej plaży, by zamieszkać tam w cichym rodzinnym szczęściu, wraz z bratem Jane, upośledzonym Frankiem, który na czas potrzebny do zarobienia stosownej ilości pieniędzy przebywa w szpitalu psychiatrycznym.
Frank jest zaniepokojony, gdyż, obdarzony szczególną intuicją, wyczuwa zbliżającą się do jego bliskich, przerażającą, pełną nienawiści i przemocy siłę, którą określa mianem “Coś Złego”. Tak - słusznie się domyślacie, “Coś Złego” to właśnie tajemnicza siła ścigająca Pollarda…
Pollard skarży się Dakotom, że za każdym razem sypiając wpada w amnezję; budzi się bez świadomości tego, gdzie przebywał i co robił, najwyższy niepokój budzą w nim zaś okoliczności kolejnych przebudzeń - jest cały pokryty krwią, ma przy sobie dziwaczne, czerwone kamienie szlachetne oraz dziwaczny, tajemniczy chrząszcz (sic?!)
Śledztwo Dakotów ujawnia wkrótce, że rodziny mężczyzn, których dowody posiada Pollard zostały brutalnie zamordowane - ofiary miały przegryzione gardła a ich krew została wypita. Czerwone kamienie z kolei okazują się wyjątkowo rzadkimi, prawie nie występującymi w przyrodzie diamentami bezcennej wartości a paskudny robal - nieznaną nauce genetycznie wyhodowaną hybrydą. No, grubo….
Jakby tego było mało, Frank umieszczony przez Dakotów w zaprzyjaźnionej klinice na obserwacji…znika - tak dosłownie ZNIKA - na oczach osłupiałego, pilnującego go pracownika agencji…
+
Oesu, jakie to było dobre! Dean R. Koontz balansując na granicy pomiędzy sensacyjnym thrillerem, horrorem a science fiction (to połączenie to charakterystyczna cecha jego twórczości) przygotował tym razem mistrzowskie danie.
Główny szkielet fabularny opowieści to thriller. Prześladowany mężczyzna bez pamięci, wynajęci detektywi, śledztwo odsłaniające kolejne tajemnice. Z kolei seryjny morderca przegryzający gardła i wypijający krew swych ofiar (“wampir”!), jak również losy całej upiornej rodzinki Pollardów to czystej wody horror - jak już napisałem, american gothic at it’s best. No a jeszcze jest zupełnie szalony, wrzucony jak z czapy, naprawdę uroczo odjechany wątek science fiction - podróże Franka do Innych Światów, klejnoty i Mechaniczne Robale.
Dean R. Koontz najczęściej utożsamiany jest z grozą elegancką, “wysoką”, porównywany bywa czasem do Stephena Kinga, w “Złym Miejscu” jednak porzucił dobry smak, porzucił “klasę” i naprawdę dał po garach - znacznie bliższy jest tutaj pulp horrorowi spod znaku Guya N. Smitha czy nawet momentami ekstremie Edwarda Lee (ten finał!). Pomysły fabularne są tutaj zupełnie szalone, niekiedy wręcz absurdalne, tempo akcji oszałamiające, do tego naprawdę mnóstwo przemocy i perwersji - to jest prawdziwy fun dla fana pulpowej, ejtisowej grozy.
Całą powieść, ani na chwilę nie traci energicznego tempa i, ozdabiana coraz to kolejnymi woltami fabularnymi (naprawdę, podczas podróży międzywymiarowych Franka I Bobbiego można zdębieć…), zmierza absolutnie szalonego finału, a końcowy twist fabularny, jako się rzekło, wgniecie czytelnika w glebę. To, co Koontz tutaj nawywijał, to, no niech mnie….trochę słów brakuje na opisanie - niech każdy sam sobie przeczyta, ale ostrzegam, to jest dla Twardzieli, bowiem skala perwersji i obrzydliwości bliższa jest raczej powieściom Eda Lee niż Stephenowi Kingowi.
Klasę Koontza widać jednak w znakomicie wykreowanych postaciach. Dawno nie czytałem książki z tak zajmującymi bohaterami. Czytelnik troszczy się, martwi i przejmuje losami małżeństwa Dakotów, załogą ich agencji no a przede wszystkim fantastycznie opisanym, wzruszającym, chorym na zespół Downa Frankiem. No a jeszcze lepiej jest po Ciemniej Stronie. Rodzina Pollardów - ucha!, ależ to jest stężenie obrzydliwości i makabry, zaś sam Candy Pollard - to absolutny, totalny wręcz ArcyVillain. Coś pięknego.
Koontz nie jest jednak nihilistą jak Ed Lee, nie jest rockandrollowym buntownikiem, jak Stephen King. Koontz jest poczciwy i prawy, i nawet pisząc takie okropieństwa, jak w “Złym Miejscu”, zawsze stara się dać czytelnikowi jakąś nić nadziei - w tym wypadku topornym niczym ze szkolnych lekcji religii wątkiem “dobrego światła” i biednych tkwiących w ciemnościach ateistów, ale w sumie dość elegancko to napisał, bez złości.
Styl Koontza bywa momentami pocieszny, jak takiego mniej zdolnego ucznia który usiłuje naśladować klasowego prymusa (Kinga), jego all-American mądrości często niezamierzenie śmieszą a czasami wręcz irytują, ale w “Złym Miejscu” na pierwszym planie jest jednak atomowy, szalony, godny Guya N Smitha (w jego najlepszych chwilach) pomysł i dzika, szokująca tempem i szalonymi twistami fabuła.
TO SIĘ CZYTA!!!
PS.
Złe Miejsce nie zostało zekranizowane. Podobno było blisko, coś nie pykło, dzisiaj już chyba nie ma co liczyć na to, dzisiaj bowiem powieść wydaje się już niefilmowalna - jej główny wątek, twist fabularny jest, obawiam się, nieakceptowalny z punktu widzenia obecnej poprawności politycznej.
PPS.
Styl Koontza trochę mi się kojarzy z naszymi gwiazdami “plain horroru” - Arturem Urbanowiczem i Grzegorzem Kopcem, których dynamiczne, przygodowe powieści grozy również starają się jakoś podtrzymywać straszonego czytelnika na duchu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz