Wszystkie istoty i wszystkie przedmioty mają swojego ducha - tzw. manitou. Taki manitou jest z zasady niezniszczalny i nieśmiertelny, nic zatem dziwnego, że pokonany w pierwszym tomie serii indiański szaman Misquamacus, powraca, by podjąć kolejną próbę przywołania Wielkich Przedwiecznych i zniszczenia w ten sposób świata Białych Najeźdźców.
+
Bodega Bay w Kalifornii. Ośmiolatki z lokalnej szkoły zaczynają jednocześnie mieć niepokojące, dziwnie zbieżne ze sobą sny, koszmary ukazujące krwawe rytuały i indiańskie masakry osadników. Jeden z dzieciaków, Toby Fenner, przez sen mamrocze o „dniu ciemnych gwiazd”.
Zaintrygowany sprawą ojciec Tobiego bada te podobieństwa i odkrywa legendę o 20 najpotężniejszych szamanach indiańskich, którzy po śmierci mają „wrócić na ziemię” i odprawić… właśnie rytuał dnia ciemnych gwiazd! Najpotężniejszym z tych czarowników jest niejaki Misquamacus…
Z biegiem czasu sytuacja zmienia się na gorsze. Dzieci zaczynają się niepokojąco, dziwnie zachowywać. Mają swoje tajemnice a ich wspólne zabawy przypominają plemienne rytuały. Jest jasne, że manitou szamanów opętały ośmiolatków. Najgorzej dzieje się z samym Tobym - jego właśnie na swą ofiarę wybrał bowiem sam Misquamacus. Potężny czarnoksiężnik dokonuje wściekłego ataku na rodzinę Fennerów - brutalnie gwałci (pod postacią…prześcieradła - sic!) Susan Fenner.
Wezwany lekarz nie do końca jest przekonany do opowieści rozhisteryzowanego męża - sytuacja przypomina raczej ordynarny gwałt małżeński. Neil Fenner, oburzony podejrzeniami, jest tym bardziej zdeterminowany, by ustalić prawdę.
Kontaktuje się z nowojorskim parapsychologiem Harrym Erskine, o którego walce z Manitou wyczytał w trakcie badania akt, i prosi go o pomoc. Harry, usłyszawszy o powrocie Misquamacusa, natychmiast przybywa do Bodega Bay wraz z zaprawionym w poprzednich bojach szamanem Śpiewającą Skałą.
Tymczasem opętane przez indiańskie duchy dzieci udają się na wycieczkę autokarową nad jezioro Beryassa. Tam dochodzi do kryzysu…Dzień Ciemnych Gwiazd nadchodzi. Czy samotny John Śpiewająca Skała będzie w stanie przeciwstawić się mocy 20 najpotężniejszych indiańskich czarowników?
+
Inspiracją dla fabuły pierwszego „Manitou” było „Dziecko Rosemary”. Złowrogi Misquamacus uznał jednak wyraźnie, że skuteczniej będzie, zamiast odradzać się pod postacią kalekiego noworodka, opętać duszę już odchowanego chłopaka, zważywszy zaś na fakt, że towarzyszy mu tym razem cała ekipa najpotężniejszych indiańskich szamanów, z których każdy wstępuje w ciało innego dziecka, końcowy efekt fabularny przypomina skrzyżowanie „Omena” z „Wioską Przeklętych”.
„Omenowo-poltergeistowa” jest pierwsza część powieści, kiedy to fabuła koncentruje się na rodzinie Fennerów, na kolejnych emanacjach Misquamacusa, na stopniowo pogłębiającym się procesie opętania chłopca. Finałem tej części jest atak szamana i gwałt Susan Fenner (nb. widać zmiany obyczajowości. Wezwany lekarz, owszem patrzy na męża krzywo, bajdom o „niewidzialnym demonie” nie bardzo daje wiarę, ale wyraźnie traktuje sprawę jako „prywatną” i „domową”. W dzisiejszych czasach sprawa musiałaby się zakończyć natychmiastowym wezwaniem policji i aresztowaniem Fennera, co zresztą nadałoby akcji powieści innej, ciekawej dynamiki).
Od momentu, kiedy cała klasa zaczyna odprawiać indiańskie rytuały, wywoływać demoniczne bóstwa i wspólnie knuć, jak w trakcie wycieczki otworzyć bramy do innych wymiarów, fabuła skręca w kierunku znanym z „Wioski Przeklętych” (a dokładnie z jej literackiego pierwowzoru - „Kukułczych Jaj Z Midwich” Johna Wyndhama). Końcowa zaś rozgrywka nad jeziorem Beryassa to już jazda bez trzymanki przez lovecraftowskie uniwersum - dość napisać, że na scenie pojawią się i Yog-Sothoth (Ossadagowah) i sam Wielki Cthulhu (Ka-Tua-Hu-Lu)
Niestety, finałowy pojedynek w stylu Grand Guignol jest trochę rozczarowujący. O ile „manitou chrześcijańskiego komputera” występujący w pierwszym „Manitou” był przynajmniej zdrowo (w stylu godnym samego Guya N. Smitha) odjechany, o tyle „duchy pomordowanych białych” ratujące dzień w „Zemście Manitou” wypadły raczej blado i nieprzekonująco.
Nie ma się co czepiać pulpowej powieści o kreację bohaterów - książeczki Mastertona mają przede wszystkim bawić żywą akcją, niemniej rodzina Fennerów jest opisana całkiem zgrabnie, łatwo z nimi sympatyzować i przejmować się ich losami. Gorzej jednak tym razem wypada Harry Erskine, Jego postać jest zupełnie niewykorzystana, zbudowana na dosłownie jednym grepsie - nieustannym jaraniu szlugów, do fabuły wnosi jedynie średnio dowcipne one-linery i komentarze.
„Zemsta Manitou” to taki typowy mastertonowy średniak. Jak zwykle sprawne, energiczne pióro - to dobrze, nieszczególnie oryginalny pomysł i banalna fabuła - to gorzej. Dla fanów Mastiego i Złotej Ery będzie OK, miłośnicy Lovecrafta nie powinni jednak robić sobie większych nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz