Energiczny pulpowy zombie horror, w którym żywa akcja i dużo grozy pozwalają przejść do porządku nad brakami logicznymi i wadami warsztatowymi.
+
Podczas porządkowania terenu przycmentarnego dwaj robotnicy odnajdują miejsce pochówku straconej przed laty czarownicy. Jeden z nich zabiera z grobu tajemniczy medalion. Magiczna moc artefaktu zamienia go w monstrum - po przybyciu do domu morduje żonę i córkę. Kolejnej nocy ginie sąsiadka. Potwór wyrywa oczy swym ofiarom.
Policja wkrótce osacza zbrodniarza - w ciągu dnia jest on niezwykle osłabiony i łatwo zostaje schwytany. Gdy zapada ciemność, odzyskuje on siły i wpada w morderczy szał. Wyrywa się z uwięzi w szpitalu, do którego został przewieziony, by ostatecznie, wypadając z okna, zginąć wraz z pilnującym go pielęgniarzem.
To jednak dopiero początek koszmaru. Ciała obu mężczyzn wracają do życia i w niezmiernie efektownej scenie wydobywają się ze świeżych grobów, mordując przy okazji miejscowego księdza. Od tej pory w mieście znikają kolejni ludzie. Okazuje się, że każdy zabity natychmiast dołącza do rosnącej hordy krwiożerczych, bezokich zombie. Potwory, kierowane przez grabarza atakują dom szefa miejscowej policji, w którym jego żona bada przeklęty medalion. Na szczęście w walce przeciw nim skuteczna okazuje się bron palna. Policjanci rozpoczynają szukanie kryjówki potworów...
+
"Dzień Śmierci" Shauna Hutsona lokuje się wpół drogi pomiędzy twórczością Guya N.Smitha a Grahama Mastertona. Od tego pierwszego Hutson zapożyczył angielską prowincję z jej niepowtarzalnym klimatem, od drugiego dynamiczną, pełną makabry i przemocy akcję. W rezultacie powstał zgrabny, pełen akcji horror, który powinien przypaść do gustu sympatykom obu wspomnianych autorów.
Jasne, w powieści nie ma nic odkrywczego, motywy przeklętego artefaktu, zemsty po latach, ataki zombie - wszystko to było już wałkowane w horrorze ze sto razy. Ale też nie w nowatorskich pomysłach siła Hutsona, a w werwie, z jaką opowiada on swoją historię, w stężeniu makabry i grozy, w dynamicznej akcji.
I tutaj Hutson wypada bardzo korzystnie. Historia szybko mknie naprzód, mnożą się kolejne jump scare'y a żywe trupy wypadają niezmiernie efektownie, przywołując echo znanych z filmowego cyklu hiszpańskich templariuszy (podsobne jak kinowe monstra, zombiaki Hutsona są pozbawione oczu). Overall radosny, pulpowy fun bez szczególnych ambicji czy pretensji.
Słabiej wypada konstrukcja postaci. Bohaterowie "Dnia Smierci" są papierowi do bólu, a opisy relacji międzyludzkich młodemu Hutsonowi wyszły pociesznie. Podczas gdy taki Guy N. Smith potrafi, tworząc swych bohaterów, cedzić złośliwości kwaśne jak zeschła cytryna, to idylliczne opisy małżeńskiego szczęścia szefa policji, upływającego pomiędzy młodzieńczym seksem i wzajemnym szeptaniem "kocham cię" niepomiernie śmieszą.
Jest też powieść fabularnie niechlujna, nawet uwzględniając jej pulpowy charakter. Zupełnie nie wiadomo, po co w prologu pojawia się torturowana i stracona czarownica (jej postać już później nie wraca). Zniknięcie kilkuset osób w miasteczku obchodzi, wydaje się, wyłącznie grupkę miejscowych policjantów. Do tego dochodzi jeszcze banalny, generyczny finał. No i te dwumiesięczne badania, w wyniku których udało się ustalić, że "Mortis Dei" oznacza "Dzień Smierci" - nie dziwota, że Anglicy sobie Brexit przegłosowali. Tytani intelektu normalnie...
Pomijając wyżej wymienione mankamenty (większość z nich złożyć można na młody wiek autora - pisząc "Dzień Smierci" Hutson miał, jak sam pisze, dziewiętnaście lat) całość opisana jest całkiem zręcznie i czyta się piorunem. Dużo horroru w horrorze, dynamiczna akcja, efektowne żywe trupy i do tego wszechobecny pulpowy klimat. Byłby fajny oldschoolowy film z tego. Fani Mastertona i Guya nie powinni być rozczarowani. Trochę naciągane 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz