Bardzo udana “grahamka”, jedna z tych bardziej klasycznych. Zaczyna się jak kolejna opowieść o nawiedzonym domu, w połowie przechodzi w historię opętania przez mściwego ducha doprawioną w finale majańską magią temporalną, a całość napisana sprawnie i z dużą werwą. Aż się chce czytać!
+
Zamożny nowojorski prawnik podczas wakacji odkrywa opuszczoną, zrujnowaną rezydencję “Walhalla” należącą niegdyś do pewnego milionera hazardzisty o dość przykrym charakterze.
Zafascynowany budynkiem mężczyzna, nie zważając na ogromne koszty wiążące się zakupem i remontem, kupuje posiadłość, twierdząc, że Walhalla “ właściwie oddaje jego charakter.
Żona prawnika jest znacznie mniej zachwycona, w ogóle coś ją w zrujnowanym domu straszy, ale jako że kobieta bardziej dba o swoje małżeństwo niż o swoje uczucia, więc ostatecznie akceptuje decyzję męża. Sam prawnik ma totalną fazę na nieruchomość; sama decyzja o kupnie wyraźnie zmienia jego nastrój i usposobienie. Do tej pory ponury, słaby, pogrążony w depresji po tym, jak, napadnięty, został brutalnie okaleczony przez ulicznych bandytów ( młotkiem rozwalili mu…jądro! Sic! It’s a Masterton novel!), teraz jest władczy i pewny siebie, a w łóżku to już staje się prawdziwym wulkanem seksu. Furda zatem jakieś strachy, duchy i zawodzenia!
Nawet tragiczna i makabryczna śmierć inspektora budowlanego, który na zamówienie agenta nieruchomości ma dokonać oszacowania niezbędnych remontów, nie zniechęca małżeństwa od zamiaru kupna. Shit happens i tyle.
Atmosfera gęstnieje; w Nowym Jorku ktoś brutalnie morduje wrogów prawnika; niewierną mu kochankę, zdradzieckiego wspólnika, bandziorów którzy go okaleczyli, a wszystko to w czasie, kiedy ten akurat przebywał w mieście w interesach. Policja nawet chętnie uznałaby go za podejrzanego, ale znalezione na narzędziach zbrodni odciski palców wykluczają jego winę.
Tymczasem żona jest coraz bardziej zaniepokojona, tak zmianą osobowości męża, jak i samą “Walhallą” gdzie w niejasnych okolicznościach poraniła sobie ciężko stopy (miała wizję balu, podczas którego została zmuszona do tańca na potłuczonych kieliszkach). Wraz z lokalną post-hippiską prowadzącą sklep magiczno-zielarski, bada przeszłość milionera, który wzniósł domiszcze. No i tam nic fajnego się nie działo, odrażające to było indywiduum, namiętny hazardzista który z upodobaniem doprowadzał do ruiny swych karcianych kompanionów, dodatkowo paskudny typ, który po tym, jak raz wygrał w karty (sic!) żonę (sic!) jednego z przeciwników, doprowadził ją swym przemocowym okrutnym traktowaniem do samobójstwa, po tragedii sam raczył był zaś zniknąć w dość tajemniczych okolicznościach.
Koniec końców hippie-wiccanka podejmuje się dzieła “duchowego oczyszczenia” Walhalli. Kiedy jednak żona przybywa sprawdzić rezultat oczyszczania, zastaje swą rzekomą przyjaciółkę w łóżku z własnym mężem. No, grubo, rozwścieczona kobieta nie chce słuchać absurdalnych tłumaczeń obydwojga wiarołomców bajdurzących coś o tym, że to “nie oni się kochali a inne osoby z przeszłości”…
+
Można odnieść wrażenie, że “Walhalla” rodziła się Mastertonowi w trakcie pisania, że nie jest to dzieło “architekta” starannie planującego konstrukcję opowiadanej historii ale owoc pracy “ogrodnika”, który zasiawszy ziarno patrzy, w którym kierunku rośnie mu opowieść.
I tak, początkowe fragmenty “Walhalli” budzą wyraźne skojarzenia z klasyką współczesnych opowieści o nawiedzonych domach, od Shirley Jackson z jej Hill House począwszy; najbardziej chyba przypominając “Piekielny Dom” Richarda Mathesona. Fabuła początkowo zmierza dość utartymi schematami, ale w pewnym momencie (gdzieś na wysokości śmierci inspektora budowlanego) Graham dokonuje wolty fabularnej i historia zmienia się w wariację na temat rozdwojenia osobowości, znaną świetnie z Dr Jekylla&Mr Hyde (a nawet z lovecraftowskiego Dextera Warda). W finałowych partiach powieść staje się zaś nowoczesnym jak na lata 90te XX wieku manifestem “women liberation” opisując psychologiczny i emocjonalny pojedynek woli toczony między kobietą (a nawet kobiecością) a mężczyzną (a nawet mężczyznością, czy jak toto nadczasowe machismo zwać).
Taki pojedynek wymagał kolejnego switcha narracyjnego. Początkowo czytelnik gotowy jest, dość tradycyjnie dla Mastertona, uznać, że bohaterem powieści będzie sam prawnik, ale, wraz ze zmianą tonu opowiadanej historii okazuje się, że tak naprawdę cała uwaga skupi się na początkowo wycofanej żonie. To właśnie z jej perspektywy poznajemy wydarzenia, jej oczami obserwujemy stopniowo zmieniającego się męża, to jej walka o samą siebie, o niezależność i o godność osobistą staje się w końcu głównym tematem efektownego finału.
Effie zaczyna powieść jako typowa “żona przy mężu”. On znakomicie zarabiający, zamożny, władczy i decyzyjny, ona “gejsza” (to porównanie pojawia się wielokrotnie). Stopniowo kobieta musi zacząć coraz bardziej desperacką walkę o zachowanie własnej godności, kiedy sadystyczna, przemocowa osobowość tajemniczego milionera wkracza na scenę, obejmując w posiadanie jej męża.
Bardzo udane są kreacje postaci. Na pierwszym planie sama Effie. Zaczyna w cieniu męża, by stopniowo wysuwać się na pierwszy plan, skupiać uwagę czytelnika, wzbudzić sympatię i zainteresować swym losem. Równie udana jest przyjaciółka, lokalna post-hipiska z kadzidełkami i strumieniami energii. Nawet prawnik, ostatecznie koniec końców villain, początkowo budzi sympatię; wprawdzie od razu, od pierwszych stron, można rozpoznać ten typ zamożnego, pewnego siebie i swoich pieniędzy buca, no ale generalnie to człowiek stojący, wydaje się, po jasnej stronie mocy. Później, ciężko skrzywdzony, budzi tym więcej współczucia, i, paradoksalnie, mimo całego okropieństwa fabuły, nieco tego współczucia zachowuje do końca powieści.
Co do stylu, cóż, ta książka czyta się sama! Jest na tyle dobrze i zgrabnie zbudowana i napisana, że człowiek przewraca kartki gnając z fabułą, nawet jeśli rozpoznaje doskonale znane schematy i rozwiązania fabularne. Doskonała zabawa, jedna z lepszych grahamek, bardzo warto.