Madremio! A cóż tu się nie odjaniepawla? Satanistyczne obrzędy, piekielne demony i chowańce, kultyści mamroczący ofiarne klątwy, wulgarny seks, gwałty, tortury, śmierć, najczarniejszy z czarnych humor, a wszystko bulgoczące jak w kotle pełnym smoły i siarki, gorącym i smrodliwym. Nie tylko rozliczne ofiary bluźnierczych rytuałów, ale również dobry smak oraz zasady poprawnej polszczyzny zostaną brutalnie, wielokrotnie i boleśnie zgwałcone w tej iście apokaliptycznej, przy czym przewrotnie wciągającej i zabawnej orgii campowego szaleństwa, jaką jest zbiór opowiadań Adama Deki „Samhain Agenda”.
+
Wszyscy znają przysłowie „don’t judge a book by its cover”. A jednak nie sposób nie zacząć od okładki… Wydana własnoręcznie (dosłownie!), rzemieślniczo, w nakładzie raptem 100 egzemplarzy, stylizowana na wczesnonajntisowe ziny „Samhain Agenda” swą urodą (a również żarliwą fanowską pasją, która stoi za jej wydaniem) po prostu urzeka.
Okładka „wycinanka”, z tzw. okienkiem, na niej przyklejone makabryczne ozdobniki (świeca i, jak to się na Śląsku godo - „śmiertka”), sama okładka rozkładana (!), dodatkowe elementy ozdobne wklejone między strony książki. Wszystko ręcznie wykonane, ręcznie sklejone (zaskakująco mocno się trzyma!), z odpowiednio dobraną „zinową” czcionką - tomik jest prawdziwym rarytasem kolekcjonerskim i dla samego faktu posiadania takiego rarytasu wydawniczego warto go nabyć. No ale tak naprawdę szaleństwo zaczyna się, kiedy czytelnik usiłuje (ihaa) rozpocząć lekturę :)
Adam Deka debiutował w Domu Horroru, wydawnictwie znanym z tego, że nie waha się wydawać najbardziej ekstremalnych form literackiego horroru. Karolina Kaczkowska, Tomasz Czarny, Patryk Bogusz, Marcin Piotrowski, czy z zagranicznych : Carlton Mellick a przede wszystkim sam Edward Lee - to jest full power extreme. Ale dla Deki nawet i takie podejście okazało się zbyt komercyjne, zbyt „oszlifowane” i ocenzurowane. Dlatego, po wydaniu dwu powieści („Wije” i „Splunę Ci W Pysk”) zdecydował on, w poszukiwaniu totalnej wolności twórczej - o samodzielnym wydawaniu swych kolejnych tytułów w ramach self publishingowej oficyny Xeromorph. No i cóż - trzeba powiedzieć, że w swym pisaniu nie bierze żadnych jeńców i nie idzie na żadne kompromisy. Jest w Xeromorphie sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem - płynie tam, gdzie chce płynąć. Albo wsiadamy z nim (to ci najodważniejsi) albo nie podejmujmy ryzyka.
Pierwsze, co rzuci się w oczy, to szalony styl narracji, balansujący między nawiedzoną campową prozą „poetycką”, sprawnym B-klasowym horrorem przygodowym z dużą dawką seksu i gore a tekstem black metalowej kapeli (dla fanów metalu dodatkowym smaczkiem będzie wyszukiwanie w opowiadaniach fragmentów liryków Romana Kostrzewskiego - obok oczywistości rodzaju „cmok-cmok, mlask-mlask” czy „wonnych rodni” są i inne).
Większość opowiadań oparta jest o podobny schemat - na początku jest jakiś plugawy satanistyczny rytuał (którego kultysta pada dobrowolną ofiarą), w efekcie którego dochodzi do narodzin/ujawnienia się Zła, które w drugiej części tekstu dokonuje radującej serce fana ekstremy rzezi. Wspólnym mianownikiem jest satanistyczna magiczna klątwa, pojawiająca się w trakcie każdego z tych obrzędów. Tak jest np. w „Chowańcu Dr. Ghoula”, gdzie tytułowy, przywołany z zaświatów chowaniec masakruje pewną (trzeba trafu że oddającą się kazirodczej orgii) rodzinę, w „Psie Na Trupy”, w którym w efekcie nekrofilskiego obrzędu rodzi się wataha morderczych tasiemcy (ihaaa!), czy w mrocznych „Fantazmatach Sukubatu” (tym razem akcja toczy się w upiornym domu dla obłąkanych, zarządzanym przez doktora satanistę i oddane mu dwie pielęgniarki-kultystki).
Najciekawsza jest jednak „Astralna Konkwista”. Kosmiczny astro-satanizm w znany fanom black metalowego Inquisiton. Pojazd kosmiczny w podróży w kierunku czarnej dziury („czarna” dziura - you got it?), astro templariusze, demoniczny byt (jeszcze jeden….) zrodzony na jego pokładzie - no, miód z benzynką.
Wyróżnia się nieco oryginalnym założeniem opowiadanie „Io Pan”, z fabułą osadzoną w czasach starożytnego Rzymu, kiedy to cezar Kaligula potrzebuje demonicznej pomocy w opanowaniu żądz swych nałożnic, „Animator”
Znajdziemy również w „Agendzie” odrażająco uroczy i uroczo odrażający, spójny „artystycznie” z resztą zbiorku poemat „Szątopierz”, z bohaterką, chrześcijańską fanatyczką, której masochistyczne samopoświęcenie posłuży wyłącznie siłom zła.
Tylko opowiadanie „Animator” wydało mi się mniej przekonujące. Już pal sześć, że polityka międzynarodowa zdezaktualizowała sporą część fabuły - i teraz czas na rozliczanie się z ukraińskimi siepaczami z Wołynia jest raczej kiepski, ale nie bardzo umiałem skleić poszarpane fragmenty narracji w jednolitą całość. z - to są perły czarnego nonsensownego extreme horroru.
+
Jeszcze raz na zakończenie - „Samhain Agenda” nie podlega „normalnej” ocenie, trzeba być w szczególnym „Adam Deka state of mind”, nieco przestroić percepcję, żeby te teksty zadziałały, żeby wady narracji przestały przeszkadzać w lekturze a błędy przestały irytować. Ale kiedy człowiek nastroi się odpowiednio, wtedy opowiadania zaczynają być naprawdę catchy, chwilami rozwijając się w uroczo makabryczne, pełne ekstremalnie hiperbolizowanych bluźnierstw i przemocy miniaturowe opowieści.
Zresztą - niech ostateczną oceną będzie fakt, że po lekturze „Agendy” zakupiłem na pniu WSZYSTKIE pozostałe horrory Adama Deki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz