Nie, nie i jeszcze raz nie ! Dramatycznie opasła (zdrowe 500 stron za dużo) epopeja Stephena Kinga, łącząca horror medyczny, madmaxowe post-apo i społeczno religijne fantasy z odrobiną grozy i tonami łzawo naiwnej hiper-Amerykańskości. Napisane to jest nawet sprawnie (w końcu wyszło spod ręki mistrza stylu) ale, fabularnie to, IMO, grube nieporozumienie. Mam świadomość, że "Bastion" powszechnie uważany jest za kingowskie arcydzieło (sama Wiki pisze o nim jako o "opus magnum"), że wielu fanów Króla uznaje go za wręcz najlepszą jego powieść. Cóż, ja do tego bandwagonu wskoczyć nie jestem w stanie, a dlaczego, spróbuję poniżej wyjaśnić.
+
Zarazki zabójczej supergrypy, zwanej Kapitanem Tripsem, o śmiertelności rzędu 99%, wymykają się z rządowego laboratorium, gdzie Trips, jako broń biologiczna, był wytwarzany i, niczym ogień na suchej prerii, w mgnieniu oka ogarniają całą Amerykę.
Po dwu miesiącach szalejącej choroby na przepełnionym smrodem gnijących ciał świecie przeżywają jedynie nieliczni naturalnie odporni ludzie.
Wszyscy survivorzy zaczynają mieć dwa intensywne sny - jeden, z nich ukazuje wizję dobrej starej Murzynki - Matki Abagail, zamieszkałej gdzieś wśród pól kukurydzy. Drugi to koszmar o demonicznym mężczyźnie z niewidoczną twarzą i płonącymi oczami, zwącym się Randall Flagg. Za pośrednictwem obu snów siły Dobra i Zła rozpoczynają zmagania o przyszłość pozostałych przy życiu ludzi.
Kierując się wskazówkami ze snów, jak również znakami pozostawianymi przez wcześniejsze grupy ocaleńcy zaczynają zmierzać w kierunku domu Murzynki, instynktownie czując potrzebę zgromadzenia się w tym miejscu. Niektórzy jednak napotykają na swej drodze Mrocznego Mężczyznę, dołączają do niego i jego złowrogich sił. Co gorsza, okazuje się, że zło mieszka głęboko w sercach i nawet niektórzy z "dobrych" ukrywają w sobie wewnętrzny mrok.
Obie społeczności zaczynają się organizować - "dobrzy" w Boulder w Colorado, a "źli" w Las Vegas. "Dobrzy" zaczynają odtwarzać świat sprzed zagłady, przyjmują Konstytucję i wybierają pierwsze demokratyczne władze, wśród złych panuje brutalna dyktatura, a oporni są krzyżowani.
Obie siły dzieli łańcuch Gór Skalistych i zbliżająca się jesień, która utrudni komunikację. Jednak wiosną Mroczny Mężczyzna będzie n chciał zaatakować Boulder. "Dobrzy" muszą wcześniej wymyślić swój ruch...
+
Zacznijmy od dobrego. Czytało się to wybornie, (w końcu pisał to mistrz King), a przebieg, twisty i sploty fabuły były przez większość lektury bardzo udane (pisał to mistrz Koing). Jednak niewątpliwie całość książki jest dramatycznie przegadana. Bastion to największa objętościowo powieść Kinga, ale dobre 500 stron możnaby z niej wywalić lekkim łukiem i prawie nikt by nie płakał po nich.
Pierwsza część, epidemiczna, jest wspaniała. Zbudowana jest na zasadzie zwijającej się do środka spirali, różne epizody i poznawane postaci początkowo nie wiążą się ze sobą (odmienne wrażenie wywoływała konstrukcja "Tego" - gdzie historia rozwija się z jednego miejsca - lat pięćdziesiątych w Derry). Świetne są jadowite ataki Kinga na armię USA (Trips to chodowana przez wojsko zaraza, wybuch epidemii jest ukrywany przez społeczeństwem z użyciem najbardziej zbrodniczych narządzi, ostatecznie z wprowadzeniem brutalnego stanu wojennego, w złowrogim finale wojskowi, w celu "utrzymania równowagi sił" celowo rozsiewają zarazę po całym świecie).
Również post-apokaliptyczna część "madmaxowa" jest naprawdę dobra. Jest w niej sporo przygód, a poszczególne postaci i ich wzajemne relacje są bardzo intrygująco budowane postaci.
Niestety, katastrofa nadchodzi z finałową częścią "fantasy". Książka staje się, dosłownie, ze strony na stronę gorsza. Fabuła jest rąbana tak topornie, że aż wstyd czasami było czytać. Wszystko jest do zemglenia wręcz ckliwe - częstotliwość, z jaką (praktycznie wszyscy!) bohaterowie płaczą i przełykają "gule w gardle" jest wręcz groteskowa (momentami szlochali oni niczym postaci z gotyckich romansów Ann Radcliffe, na sam widok błękitnego nieba, najlżejszą niedogodność życiową, a ostatecznie, ot tak, z wielkiej wzajemnej miłości - wyśmiewane już amerykańskie "kocham Cie" pojawia się średnio co 5 stron).
A już zakończenie jest, jak pisałem, absolutnie katastrofalne - zdecydowanie najgorsze ze znanych mi u Kinga a w dziedzinie kiepskich finałów cieszy się on zasłużoną "renomą"). Dosłownie chwilami człowiek ma wrażenie, że sobie autor robi z niego jaja. Przede wszystkim jego dramatyczna naiwność wręcz obraża ludzi myślących. Plan "dobrych" na walkę ze złymi.....buchachachacha. Po prostu nie do zniesienia, tak bardzo to było głupie. To przekonanie, że jak się Złu spojrzy w twarz, to to Zło się zawstydzi. O święta naiwności...wystarczy spojrzeć w telewizor, zobaczyć, jak wygląda chociażby współczesna polityka. Jak podłość, podstęp i zło triumfuje i jak nie tylko niczego się nie wstydzi, ale wręcz rechocze w twarz zwiędłemu dobru (zaiste, markiz de Sade ze swą nihilistyczną filozofią, zgodnie z którą silne Zło zawsze zatriumfuje nad słabą Cnotą miałby zdrową polewkę przy lekturze "Bastionu").
Do tego dochodzi mocno irytujące religianctwo. Cały czas po historii kręci się biblijna opowieść o Hiobie, ale to żadna głęboka myśl, a raczej swoista bezczelność młodego Kinga (pisząc "Bastion" miał około trzydziestki), uważającego, że tanimi grepsami potrafi potrafi udzielić odpowiedzi na najpoważniejsze pytania, jakie stawia religia - te o przyczynę niezawinionego Zła, o odpowiedzialność Stwórcy za straszliwą śmierć miliardów ludzi i nieszczęścia, które dotykają tych, którzy przeżyli plagę.
Zaskakująco też, jak na zwyczajowy poziom Kinga, są nieudani bohaterowie powieści - płascy, jednowymiarowi, i nieprawdziwi. Co ciekawe, w większości "wchodzą w powieść" dobrze, to na przestrzeni kolejnych stron tracą wszystko, co ciekawe i przyciągające uwagę. Dotyczy to zwłaszcza tych "dobrych" - teksańskiego rednecka Stuarta Redmana, startującego do kariery muzyka popowego Larry Underwooda, Nicka Androsa - głuchoniemego chłopaka podróżującego po USA, czy Fran Goldsmith, ciężarnej dziewczyny z Maine. Po ciemnej stronie jest lepiej, pojawia się paru intrygujących grajków, ale i tu ciekawie się zapowiadający bandyta Lloyd Hendreid czy szalony piroman zwany przez swych znajomych "Śmieciarzem" z upływem czasu rozpływają się w mdłej opowieści. No a sam Główny Zły, Sauron tej sagi, Randall Flagg...OK, wchodzi w opowieść nieźle, ale z biegiem stron coraz bardziej śmieszy, zamiast straszyć, kiedy po raz setny wybucha operetkowym "demonicznym śmiechem". Aż się cytat przypomina z "Wejścia Smoka" (murzyński karateka do Hana) - "Panie, Pan jesteś jak z komiksu wycięty!".
"Bastion" chwilami ludzi skojarzenia z filmową serią "Sharknado", tak bardzo jest Turbo Amerykański. Konstytucyjne wartości i Pambóg kochający obywateli USA. Tyle, że "Sharknado" to był świadomy żart, a "Bastion" King pisał na poważnie... Przy rąbanych siekierą podziałach na dobro i zło poczciwy Tolkien wydaje się arcymistrzem zniuansowania, a już współczesna gritty fantasy(z ambiwalencją Gry O Tron na czele) pokłada się ze śmiechu. Zupełnie nie tędy droga. To nie jest "dno dna", styl Kinga wciąż jest porywający, w natłoku stron Bastionu jest sporo dobrych pomysłów i rozwiązań fabularnych ale zaskakująco nieudane postaci główne, słabnąca wraz z czytanymi stronami ogólna jakość powieści i katastrofalne wręcz zakończenie (a w końcu finis coronat opus) nie pozwala ocenić na wyżej niż 4/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz