środa, 4 grudnia 2024

Andrzej Zahorski - Stanisław August Polityk 6/10

Zgrabnie napisana biografia ostatniego króla Polski. Dowiadujemy się o jego młodzieńczych latach, o romansie z (przyszłą) carycą Katarzyną (skandal w Petersburgu, gdy o wszystkim dowiedział się Pan Małżonek), o podróżach europejskich, w końcu o elekcji 1764 roku, na której, ze znacznym już udziałem rosyjskich sił, został on wybrany na króla.

A ootem już obserwujemy 30-letnie hamletyzowanie “króla Stasia” - błyskotliwie inteligentnego, świetnie wykształconego, zakochanego w sztukach pięknych człowieka, mężczyzny bardzo przystojnego, cieszącego się powodzeniem u kobiet i na wdzięki kobiece łasego, człowieka, który zasadniczo zawsze “chciał dobrze”, ale brakowało mu siły, energii, zdecydowania charakteryzującego prawdziwych mężów stanu. 

Zaraz po elekcji planuje szereg reform mających unowocześnić i wzmocnić państwo - ale nie radzi sobie z konserwatywną opozycją magnacką. No to na “pomoc” przybywają mu wojska rosyjskie, w reakcji na ich działania zawiązuje się konfederacja barska (jest nawet efektowny, dramatyczny epizod, kiedy konfederaci  porywają króla, ale ten, złotousty przegaduje porywaczy i zostaje przez nich uwolniony), a w konsekwencji ostatecznej jest 1 rozbiór a Polska staje się protektoratem Rosji.

Potem są lata względnego spokoju, w Warszawie kwitną sztuki piękne, kraj wciąż jest bidny i zacofany a kolejni przysyłani przez carycę Katarzynę ambasadorowie pomiatają krajem (a i trochę królem ) w sposób urągający przyzwoitości.

A potem jest ostatnia próba ratunku - Konstytucja III Maja, zdradziecka Targowica i kolejne dwa rozbiory które kończą polski byt państwowy i panowanie Poniatowskiego. 

Umiera w 1798 roku, zdetronizowany, choć cały czas traktowany z honorami  przez cara Piotra (jest plotka, że syna własnego z tąż Katarzyną poczętego).


Ten barok cały czas “chciałby dobrze”; początkowo wspierał wszystkie reformy, i te z 1795 i te Sejmu 4-letniego i Konstytucję, ale całe życie spędził w przemożnym strachu przed siłą Rosji i swą byłą kochanką, toteż każde ruskie tupnięcie nogą powodowało, że natychmiast się wycofywał z dobrych zamiarów; czasami w strachu zapominając nawet o godności zaprzeczał poparciu i przystępował do prorosyjskich sił (taaa, do Targowicy również). 

Autor pisze o Poniatowskim generalnie z sympatią, większą, niż żywi generalnie do jego postaci polska szkoła historyczna - to był prawdopodobnie przeuroczy człowiek, dobry, łagodny i wyrozumiały, a do tego inteligetny i z poczuciem smaku - może i dobry władca na czas pokoju, na czas wojny jednak zbyt słaby.


Czytałem z zainteresowaniem prawdziwym.

środa, 20 listopada 2024

Edward Lee - "Ludzie Z Bagien" 7/10

Wczesna powieść Edwarda Lee, z roku 1994 kiedy to dzisiejszy władca bezkompromisowego horroru ekstremalnego rozmyślał chyba jeszcze o karierze w grozowym mainstreamie, przez co “Ludzie Z Bagien”, mimo iż pełna przemocy i zwyrodniałego seksu była jeszcze nieco “kompromisowa” w efekcie sytuując się bliżej, powiedzmy, Mastertona (ale z górnej półki!) niż ekscesów nie/sławnego Bigheada. No i okazuje się, że Ed Lee potrafi zbudować staranną, trochę w duchu mocnych ejtisowych horrorów VHS,  opowieść.


+


Philip Straker robił szybką karierę w wielkomiejskiej policji, kiedy nieszczęśliwy przebieg nieudanej akcji (oraz spisek zazdrosnego kolegi) spowodowały, że z planów zostały nici, a bezrobotny Straker musi wracać do miejsca swego urodzenia, zapadłej południowej mieściny Crick City i podjąć tam kiepską posadę ochroniarza w lokalnej fabryce. 


Tam odnajduje go miejscowy szeryf, który, znając Strakera osobiście, oferuje mu, mimo zabagnionej dokumentacji, posadę  na lokalnym posterunku. Szeryf skarży się, że brak mu personelu; poprzedni zastępcy rzucili robotę i zniknęli bez śladu, a problem stanowi okoliczny bar ze striptizem, tak naprawdę przykrywka do rozprowadzania twardych narkotyków. Szeryf podejrzewa, że za wszystkim stoi niejaki Cody Natter, wywodzący się z mieszkającej na bagnach komuny “ludzi z bagien” (zamkniętej społeczności, w której chów wsobny i rozpowszechnione kazirodztwo spowodowało szereg odrażających mutacji fizycznych). Na dodatek okolicy odnajdywane są obdarte ze skóry ciała dealerów narkotykowych;  policja podejrzewa, że to Natter wykańcza konkurencję.


Straker jako “przykrywkowiec” zaczyna odwiedzać bar. Spotyka tam kumpla ze szkolnych lat, który wprowadza go w tajniki klubu, a także dowiaduje się, że jego dawna miłość jest teraz : a. striptizerką w klubie, b żoną Nattera i c. narkomanką. Sprawa robi się osobista, choć, na pocieszenie, Pjhilip wdaje się  romans z uroczą Susan, dyspozytorką posterunku.


Strakera prześladuje upiorne wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to, błądząc w lesie razem z kumplem natrafił na przerażającą Chatę bagiennych a tam, jakieś Niewymowne Okropności. Im bardziej jego śledztwo wiedzie w głąb bagiennego lasu, tym silniejsze staje się wspomnienie…..


+


Hicksploitation oznacza szczególny gatunek popkultury bazujący na eksploatacji stereotypów dotyczących ludzi i kultury Południa USA. To taki szczególny rodzaj southern gothic, nastawiony na krzykliwe opisy zwyrodnień, głupoty, brudu, ograniczenia i innych deficjencji. “Deliverance”, “Teksaska Masakra”, “Wzgórza Mają Oczy” - te sprawy. W klimat hicksploitatibn często wpisują się powieści mistrza ekstremę horroru, Edwarda Lee, a wśród nich niepoślednie miejsce zajmują “Ludzie Z Bagien”.


Wydani w 1994 roku “Ludzie Z Bagien” trochę obiegają od tego, co Lee oferuje czytelnikom obecnie. Po pierwsze, to jest całkiem długa, regularna, dobrze skonstruowana i starannie napisana powieść. Po drugie zaś,  jak już pisałem, mniej jest tutaj elementów ekstremalnych, drastycznych opisów przemocy czy zwyrodniałego seksu. Oczywiście “Ludzie” to nie jest historia dla “faint hearted”, tutaj przemocy jest pod dostatkiem, ale ona jeszcze się mieści w plain-horrorowym spektrum późnej “Złotej Ery”. Najbardziej szokujące w powieści są rozliczne i szczegółowe opisy przerażających deformacji Bagiennych Ludzi.


W ogóle “Ludzie Z Bagien” to jest bardziej powieść sensacyjna niż pełnowymiarowy horror. Akcent jest położony na działania policyjne i zmierzające do ujęcia gangu producentów narkotyków śledztwo Strakera, nadnaturalna groza pojawia się dopiero w samym finale (ale jak już, to bardzo efektownie, z fajnym mrugnięciem oka w kierunku “Widma Nad Innsmouth”); wcześniej tylko makabryczne opisy kolejnych zmasakrowanych ofiar przypominają o gatunku.


Styl Lee jest, nazwijmy to, użytkowy, czyta się dość przyjemnie, ale chwilami bywa sztywno, do przysłowiowego Kinga tu sporo brakuje. Zdarzające się tu i ówdzie powtórzenia, błędy fabularne można wybaczyć, po powieść ma energię, drajw i dobry klimat. A skoro już o Kingu, warto zwrócić uwagę na podobieństwo głównego wątku powieści  do początku “Instytutu” - zwolniony dyscyplinarnie policjant trafia na prowincję, podejmuje upokarzającą robotę ochroniarza i zostaje zatrudniony przez lokalnego szeryfa. Nie wykluczam, że Stephen kiedyś “Ludzi Z Bagien” sobie zapodał i wątek mu z tyłu głowy pozostał. 


Postaci są  drewniane i nierealne, żadna nie przyciąga uwagi w swej papierowości (co ciekawe, główny bohater to trochę aktor ego samego Edwarda - Philip Straker to jeden z jego pseudonimów literackich) ale też nie dla psychologii postaci się horror ekstremalny. Za to kilka zaszytych w fabule twistów jest efektowne i dobrze wymyślone.


To nie jest jakaś wybitna powieść, nie jest nawet “wybitna” w cudzysłowie (no bo tylko tak można określić słynnego Bigheada) ale czyta się bardzo dobrze, ma fajną pełną przygód i emocji fabułę, kilka jump scare’ów i sporo grossowych obrzydliwości, głównie obejmujących binarne deformacje Bagiennych. Fani horroru chętnie powinni sięgnąć, dla fanów horroru ekstremalnego - lektura obowiązkowa. 


PS.

Dwa zbrodnicze bumpy, ganiające po bezdrożach stanu w zdezelowanej półciężarówce, dla własnej głupiej uciechy gwałcący, torturujący i mordujący kolejne ofiary wrócą, jako wątek fabularny, w   późniejszym “Bigheadzie”.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych jakie kiedykolwiek czytałem i robi większe wrażenie niż groteskowe hiperbole przemocy z powieści Eda Lee czy inne komiksowe ekscesy ekstreme horroru; tutaj brutalność spada na czytelnika niespodziewanie w skali przekraczającej to, czego się można po konwencji spodziewać.


Ale potem, niestety, napięcie bynajmniej nie rośnie…


+


Seryjny, niewiarygodnie brutalny morderca grasuje w San Francisco. Jego ofiarami padają całe rodziny, zamęczone podczas rytualnych zbrodni. Właśnie, rytualnych, ich nieludzkie okrucieństwo ma bowiem w sobie pewien nadnaturalny, rytualny element. Dlatego szef policji przekazuje prowadzenie sprawy porucznikowi o otwartej głowie, Larremu Foggi. 


Ten postanawia, obok regularnego “by the numbers” śledztwa policyjnego wszcząć również śledztwo “nadnaturalne” - inspiracją jest telefon sprawcy, nazwanego przez prasę Szatanem Z Mgły, w którym ten mamrocze coś o “drugiej stronie” z której, na skutek popełnianych morderstw ma przybyć obca moc.

 

“Druga strona” znaczy zaświaty, kombinuje policjant, a że jego mama ma w zwyczaju uczęszczać na seanse spirytystyczne i w ten sposób rozmawiać sobie ze zmarłym tatą, prosi ją o pomoc.

No i poprosił….podczas seansu ujawnia się monstrualny byt, który - dosłownie! -  wysysa mamę i zostawia zmniejszoną, wciąż żywą (sic!) skorupkę wysuszonego ciała (ten patent to obok wstępnej masakry chyba najlepszy moment Anioła). Ten sam byt podobnie wysysa jedna z informatorek Foggii, tymczasem Szatan Z Mgły zamęcza na śmierć spirytystę pomagającego policjantowi.


Okazuje się, że - jak to zawsze w horrorach bywa-  “ślad wiedzie w przeszłość”, do połowy XIX wieku, kiedy to w San Francisco objawiło się tzw. Czarne Bractwo, usiłujące przy pomocy ekstremalnie brutalnych zbrodni przywołać …Upadłego Anioła, Beliala (ihaaaa!). Zniknięcie ich ówczesnego przywódcy odłożyło plany w czasie, Bractwo jednak co jakiś czas podejmowało kolejne próby wezwania demona. 

Przy kolejnej odsłonie, mającej miejsce w latach 70tych XX wieku towarzystwo zostało, jak się wydawało, całkowicie  zniesione z powierzchni ziemi (jego wszyscy członkowie zginęli  spaleni w katastrofie samochodowej), ale oto w 1988 roku ktoś najwyraźniej ponownie podejmuje się rytuału…


+


“Opowieść powinna zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie na rosnąć” mawiał Alfred Hitchcock. I faktycznie, początek “Czarnego Anioła” jest takim trzęsieniem. Okrucieństwo zbrodni Szatana Z Mgły jest absolutnie szokujące, i kiedy chwilę potem detektyw policyjny rusza do pracy nad wyjaśnieniem zbrodni można mieć nadzieję na superjuicy mroczną przygodę. 

Niestety, im dalej tym gorzej. Po miażdżącym początku pojawiają się nieprzekonujące wątki i rozwiązania, co gorsza, długimi stronami powiewa nudą, a jak już na koniec zaczyna się coś konretnie dziać to nadchodzi pospieszne, niechlujne i koszmarnie głupie finałowe rozwiązanie. Szkoda.


Szkoda, bo powieść zaczyna się jak dobrze napisany  klon “Czerwonego Smoka”, hitowej powieści Thomasa Harrisa (pierwszej z Hannibalem Lecterem); okrutne morderstwo i detektyw specjalista specjalnie przydzielony do prowadzenia sprawy. Mógł z tego powstać podobnie zajmujący do harrisonowego miks horroru z thrillerem, niestety, jak się okazało, w  w owym czasie (akcja powieści toczy się w 1988r.)  Masti nie był jeszcze gotowy na staranie planowane policyjne thrillery i poszedł w znanym, ale dość banalnie poprowadzonym kierunku okultystycznego horroru z kolejnym przywoływanym z zaświatów demonem - tym razem Belialem z Piekła.  Owszem, całkiem sporo się dzieje, jest nieco makabrycznych scen i jump scare’ów, dość sprawnie wszystko opisane,  ale jednak napięcie na długie strony mocno siada, a  finał jest naprawdę rozczarowujący i mocno  obniża końcową ocenę.


To jest  jeszcze wczesny Masterton, często niestaranny w prowadzeniu fabuły i niezbyt mądry w przyjętych rozwiązaniach. Do tego papierowe do bólu postaci-tandetne klisze osobowe  (policjant jest pochodzenia włoskiego, więc ofkors  je focaccię, pije cappuccino i włoskie wina, chodzi do włoskiej knajpki). Ot, level wyżej od Guy N. Smitha, ale daleko do tych naprawdę dobrych “grahamek” z lat ‘90tych (Drapieżcy, Walhalla, Zjawa).

Dobrze się czyta więc czas nie jest stracony, ale Masterton napisał od groma lepszych powieści - pierwszy rozdział koniecznie warto poznać  dla jego shock values, ale resztę można sobie odpuścić, bo i tak się błyskawicznie zapomni.

poniedziałek, 4 listopada 2024

F. Paul Wilson - "Odwet" 7/10

“Odwet” to kolejna część cyklu powieści o Adwersarzu - mrocznym  bycie Rasalomie, którego fani grozy poznali w znakomitej “Twierdzy”. O ile jednak “Twierdza” to trochę komiksowy horror przygodowy, a sam Rasalom ucharakteryzowany tam był na “wampira”, o tyle “Odwet” przypomina raczej serię “Omen” (a najbardziej “Omen III), z vibem nowoczesnego psycho-horroru spod znaku dzisiejszego studia A 24. 


+


Na Uniwersytecie Darnella w Północnej Karolinie pracuje pani doktor Lisl Whitman. Samotna, po rozwodzie (nieprzyjemnym), trochę zaniedbana. Aż tu nagle na jakimś uczelnianym raucie poznaje młodego, szalenie atrakcyjnego doktoranta, Rafa Losmarę (“losmara”, hehe, nie z nami takie numery Brunner). Ku sporemu zaskoczeniu nieco zakompleksionej pani doktor między parą z miejsca zaczyna iskrzyć; krok po kroku wybucha płomienny romans. Przygoda miłosna oddala kobietę uczelnianego ogrodnika, z którym łączyło ją koleżeństwo i intelektualne pokrewieństwo; ogrodnik to człowiek “ z przeszłością”, znacznie mądrzejszy i lepiej wykształcony, niżby się można było spodziewać po człowieku jego profesji. 


Co ciekawe, w związku Losmary z panią doktor to nie starsza, bardziej doświadczona kobieta a młodzian dominuje emocjonalnie i intelektualnie. Raf snuje nietzcheańskie wywody o “nadludziach” którzy nie podlegają zwykłej moralności a chcąc teorię poprzeć praktyką namawia swą kochankę do łamania “banalnych” norm społecznych. Zaczyna się dość drobnymi kradzieżami w sklepach, potem pora na różne, coraz bardziej moralnie wątpliwe zachowania i działania; i ile jeszcze złośliwy prank pod adresem byłem męża jest zabawny, o tyle okrutny żart, jakiemu poddany zostaje kolega z katedry budzi gigantyczne, wciąż rosnące w Lisl  wyrzuty sumienia. Kobieta zdaje sobie ze zgrozą sprawę, że młody kochanek nihilista doprowadził ją do prawdziwego upadku moralnego….


Tymczasem przeszłość upomina się o ogrodnika. To były ksiądz, który ścigany koszmarną traumą porzucił święcenia i zmienił otoczenie. Lata temu, jako opiekun kościelnego sierocińca doprowadził do adopcji jednego z podopiecznych przez - wydawałoby się - wzorową parę małżeńską. Sprawa zakończyła się monstrualną tragedią; chłopiec został zamęczony przez zwyrodnialców, a jakby tego było mało, policja podejrzewała księdza o udział w zbrodniczym spisku. Pewien zażarty śledczy, który nie daje sprawie spokoju mimo upływu lat w końcu ustala, że szemrany klecha przyczaił się w stanowym uniwersytecie na etacie ogrodnika…


+


Kurde, naprawdę bardzo dobra powieść, doskonale wymyślona i świetnie napisana. Wilson to nie jest zwykły hack “złotej ery”, to bardzo porządny warsztatowo autor, i to się czuje w trakcie lektury. Co ciekawe, niewiele w “Odwecie” scen nadnaturalnej grozy, pojawia się ona tylko w środkowym flashbacku dotyczącym makabrycznej sytuacji, która doprowadziła do załamania ojca Ryana; reszta fabuły to, wyłączając krzykliwy, filmowy finał, raczej mroczny dramat psychologiczny, duszna wiwisekcja duszy ludzkiej, niczym w filmach wspomnianego studia A 24. Niemniej jak już się robi gatunkowo, to jest Naprawdę Grubo, nie ma to tamto.


Doskonałe, przejmujące są postaci tego dramatu, Samotna, nieco zaniedbana kobieta pod Złym Wpływem, poraniony życiem mężczyzna kryjący przed sobą samym traumę, bodaj czy nie najbardziej przejmujący “suchy” alkoholik, skrywający swój nałóg przed otoczeniem i jeszcze użarty, zafiksowany na “złapaniu obrzydliwca” policjant,  no i stojący obok (a może nawet ponad) tą grupki uwodzicielski Demon, paragon Zła.


Konstrukcja powieści jest sprawna, przejrzysta konstrukcja - takie muzyczne A-B-A, gdzie środek to makabryczne wspomnienie ojca Ryana a “zewnętrzne” części to dzisiejsza akcja - uwiedzenie i upadek pani doktor oraz finałowa walka ze Złem. Jako że czeka na nas jeszcze ostatni tom cyklu - “Świat Mroku”, łatwo się domyślić, że walka nie zakończy się powodzeniem.


Bardzo dobra, mimo braku jump scare’ów książka, owszem przeznaczona głównie dla znających cykl o Adwersarzu,  ale w sumie, ja wiem?…Może nawet byłoby ciekawiej nie zaśmiać się od razu na tego “Losmarę” tylko dać sobie nieco niepewności?W sumie odwołania do poprzednich części cyklu są na tyle delikatne, że nie trzeba bardzo ich pamiętać, żeby ogarnąć temat.

poniedziałek, 28 października 2024

Graham Masterton - "Zjawa" 7/10

“Zjawa” - kolejny udany, bardzo dobrze napisany horror Grahama Mastertona, efektownie wykorzystujący motywy mrocznej baśni Hansa Christiana Andersena “Królowa Śniegu”. Trzeba przyznać, że również kolejny horror, który jest przeciętnie zakończony (to już się robi taki trochę trademark Mastiego, kiepskie finały, a ludzie się Kinga czepiają…), ale nie ma co narzekać, bo wcześniej jest kupa dobrej, trzymającej w napięciu lektury.


+


Trzy siostry, małe dziewczynki, zimowa posiadłość w Connecticut. Jedna z nich, Peggy, podczas zabawy na śniegu topi się w basenie, gdy nagle załamuje się pod nią lód. Tragedia wstrząsa rodziną; matka wpada w chorobę psychiczną, a starsza siostra, Elisabeth, czuje się winna; często czytała Peggy do snu “Królową Śniegu” Andersena; dziewczynka uwielbiała baśń i prawdopodobnie odgrywając ją wpadła pod lód.


Mija parę lat, dziewczyny stały się nastolatkami, obie ładne, choć różne pod względem charakteru - Elisabeth lubi czytać książki, Laura interesuje się już mężczyznami, przyjaźni się np. z młodym, przystojnym pastorem… Pewnego dnia Elisabeth, szukając Laury wpada na plebanię, gdzie znajduje pastora…konającego od ekstremalnego odmrożenia. W środku lata! Nikt nie potrafi wyjaśnić tej sytuacji.


Od tego czasu w otoczeniu obu dziewczyn zaczynają się mnożyć przypadki tajemniczej śmierci od mrozu i zimna. Dotyka ona osób, które w jakiś sposób skrzywdziły (lub chciały skrzywdzić) siostry. W tych sytuacjach obie siostry co jakiś czas widują zjawę - ducha ubranej na biało dziewczynki. Z jednej strony nie jest ona podobna do zmarłej Peggy, z drugiej obie podświadomie wiedzą, że to właśnie ich siostra, powtarzająca słowa Gerdy, bohaterki “Królowej Śniegu”. Elisabeth robiąc kwerendę wśród źródeł mitologicznych natrafia na teorię, w myśl której czasem po śmierci zmarły może stać się osobą ze swej…wyobraźni. Wygląda na to, że Peggy zamieniła się w Gerdę i wraz z wyimaginowaną Królową Śniegu realnie zamraża żyjących ludzi. 


Niestety, mściwy upiór nie konsultuje swych akcji odwetowych z dziewczynami, sam osądza kogo należy ukarać - w ten sposób obok paskudników śmierć spotyka również niewinnych…

Na dłuższą metę tak się nie da żyć, zagrożenie ze strony Peggy i jej “opiekunki” rozciąga się na wszystkie bliskie siostrom osoby, tymczasem Lizzie myśli o małżeństwie ze swym chłopakiem…


Trzeba będzie jakoś zmierzyć się z sytuacją; jedyną metodą walki okazuje się wejście w świat wyobraźni i pokonanie złych sił…


+


“Zjawę” rozpoczyna przepiękny, świetnie napisany, smutny początek, trochę jak “Nie Oglądaj Się Teraz” Daphne du Maurier. Szczęśliwa rodzina, rodzice, trzy córeczki i nagle tragedia, rozbijająca w pył tę idyllę.


Potem mamy do czynienia z dobrze prowadzoną opowieścią - śledzimy koleje losów dwu sióstr, poznajemy ich życiowe wybory i postawy. I tylko gdzieś na marginesie pojawia się dziewczynka w bieli, która jednocześnie jest i nie jest ich zmarłą siostrzyczką. No i pojawiające się co jakiś czas, pełne body horroru  opisy kolejnych ofiar ataków niewytłumaczalnego mrozu… 


Świetnie zostały wykreowane postaci w powieści, i to nie tylko główne bohaterki, ale i osoby z drugiego planu, ciotka z Hollywoodu czy starszy pisarz-przyjaciel. Jest sporo przejmujących momentów obyczajowych, mamy krytykę kościelnej pedofilii, mamy też koszmarny opis “weinsteinowskich” hollywoodzkich standardów (z którymi walkę podejmie dopiero #metoo),  uwagę przyciąga też fajny subplot z pisarzem, a wszystko osadzone w doskonale oddanym settingu fiftiesowym. 


Również dobrze jest od strony gatunkowej - powieść mimo spokojnego tempa i klimatu zawiera sporo jump scarów, sporo mocnego gore i całkiem intrygujący pomysł walki z upiorem, generalnie  widać że się Masterton tym dobrze bawi.


No i niestety, tradycyjnie (dla Mastertona) wątły  finał. Nie przekonuje przypadkowa nieprzekonująca scena, gdzie na siłę Marti usiłuje uzasadnić, dlaczego narzeczony ma paść ofiarą Królowej Śniegu. Sama konfrontacja w krainie wyobraźni jest zdawkowa i nadto pospieszna. No i  kto do jasnej ciasnej dziś zna Dickensa? I to jakąś “Samotnię”? Orężem do walki z demonem powinien być jakiś powszechnie znany hicior, najlepiej inna baśń Andersena albo braci Grimm (tam się co jakiś czas kogoś żywcem paliło…) a nie zapomniany XIXwieczny angielski klasyk w mało znanej powieści.  


Ale na koniec znowu wychodzi słońce i ocenę końcową poprawia doskonała, przejmująca w sumie smutna, coda. “Zjawa” to jedna z poważniejszych powieści Grahama, mimo elementów gore elegancka, “w dobrym tonie”, oszczędna też w tak dla niego typowy dosłowny seks, przy tym zwracająca uwagę na poważny problem wykorzystywania kobiet (druga po “Walhalli” zajmująca się tą tematyką - dobry był 1995 roku dla Grahama). 


Naprawdę warto poznać, dobra lektura.


piątek, 18 października 2024

Dean R. Koontz - Północ 8/10

Whoah, ależ petarda! “Inwazja Porywaczy Ciał” spotyka “Wyspę Doktora Moreau” (oba te tropy sprytny Koontz wprost podał w powieści) czyli kolejna zapierająca dech w piersiach fana horroru mieszanka horroru i science fiction. E viva Dean Koontz!


+


W spokojnym kalifornijskim miasteczku Moonlight Cove niepokojąco wzrasta ilość nagłych przypadków śmiertelnych. Niby wszystkie mają racjonalne wytłumaczenie, są odpowiednie raporty koronera i policji, niemniej FBI postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie i wysyła tam swego agenta undercover. Dodatkowym wyzwaniem jest fakt, że wszystkie ciała są szybko kremowane w lokalnym zakładzie pogrzebowym. 

Równocześnie w mieście pojawia się siostra jednej z tragicznie zmarłych osób, z podobną misją; kobieta nie bardzo wierzy, by przyczyną śmierci było, jak wynika z raportu policyjnego, samobójstwo.


Jak się wkrótce okazuje, słuszne były obawy władz państwowych i słuszna nieufność przybyłej dziewczyny, źle się bowiem dzieje w Moonlight Cove. Mieszkańcy miasteczka poddani są eksperymentowi prowadzonemu przez lokalnego geniusza, właściciela wielkiej firmy komputerowej - eksperyment polega na podaniu specjalnego serum, dzięki któremu zwykli do tej pory ludzie przemieniają się w tzw. Nowych Ludzi, pozbawionych szkodliwych, ograniczających efektywność i zdolności umysłowe człowieka, emocji. Podstawą działania eksperymentu jest zachowanie go w całkowitej tajemnicy, kiedy więc policja zrozumie, że na ich terenie działa agent FBI, rozpocznie się wyścig - z jednej strony nasz bohater, do którego dołączy siostra zaginionej oraz uciekająca przed Konwersją mała dziewczynka, z drugiej policja i wszyscy “przemienieni” mieszkańcy Moonlight Cove…


Niestety, szalone eksperymenty wiodą do złych rezultatów…niektóre z poddanych Konwersji osób źle poprzez pozbawienie emocji ulegają tzw. Regresji - zmieniają się, pisząc wprost, w dzikie zwierzęta i kiedy wpadną w krwiożerczy szał, mogą zamordować przypadkowego przechodnia. Co gorsza, okazuje się, że regresja nie jest marginesem, drobnym błędem Nowi Ludzie ulegają jej bez wyjątku, jedni prędzej, drudzy później. 


Szef lokalnej policji, zrozumiawszy nieuchronność tragedii wiszącej nad wszystkimi przemienionymi mieszkańcami, zaprzysięga, póki życia i świadomości, zemścić się na szalonym naukowcu… 


+


Absolutnie cudowne, trzymające w napięciu, przeurocze w swej absurdalności arcydzieło pulpy. Tak, pulpy, bowiem Koontz, mimo że ma ambicje trochę wyższej rangi, takie blockbusterowe, to najlepiej realizuje się w jaskrawo-komiksowo, krzykliwych, bliższych Guy N. Smithowi niż Stephenowi Kingowi, scenariuszach.


Bo bohaterowie powieści, ich psychologia, motywacje, to, co czyni powieść grozy produktem z wyższej półki to jest jeden wielki śmiech na sali. I główny inwestygator i jego pomocnica to kartonowe wycinanki bez śladu większego przeżycia czy cech indywidualnych (nie żeby Koontz nie próbował, tylko efekt jego wysiłków marny). Podobnie banalni, komiksowi są villaini - szalony naukowiec i ponury policaj. No a jeszcze mądrości i pouczania Koontza, których nie szczędzi czytelnikowi, ufff, przy niektórych co mocniejszych szarżach mentoringowych włos człowiekowi siwieje z poczucia krindżu.

 

Ale za to obłędne pomysły fabularne, suspens, który można nożem kroić i mnóstwo pędzącej na łeb na szyję akcji - to jest szczere złoto! Koontz to całkowite przeciwieństwo tzw. slow-burnera. Tu się dzieje na maxa od samego początku, pierwsza scena to atak dzikich bestii na niewinną ofiarę, a potem tempo fabuły tylko przyspiesza, a krótkie, czasem bardzo krótkie rozdziały tylko poganiają lekturę. Rewelacja!


I to świadome i umiejętne granie na pop-kulturowych schematach! Zaczyna się rasową “Inwazją Porywaczy Ciał” - pozbawieni uczuć, chłodni, skrywający tajemnicę przezdprzybyszami Nowi Ludzie, przekształcający kolejne ofiary na swą modłę. Za chwilę powieść wchodzi w vibe “Dr Jekylla i Mr Hyde’a” oraz filmowych “Odmiennych Stanów Świadomości” - niektórzy ze skonwertowanych uwalniają swą wewnętrzną bestię i przemieniają się w krwiożercze, wilkołacze monstra. Ale to nie koniec, nagle okazuje się, że każdy potrafi się, mocą własnego umysłu, przeształcić w prawie dowolną formę! I tu się zaczyna, tutaj rusza grand guignolowa, rozbuchana wyobraźnia Koontza!… Ludzie-gady, ludzie-insekty, cyber-ludzie spleceni z komputerami czy samochodami (yikes!), mamy wreszcie nawet regularnego fiftiesowego Bloba! W tym elemencie jest Koontz po prostu genialny. A na koniec tego wszystkiego - szalony, dyrygujący całym pandemonium grozy naukowiec - jawny ukłon w kierunku doktora Moreau (to nawiązanie do znudzenia powtarzane jest przez samego Koontza).  


Z takich fajnych składników dobry kucharz potrafi ugotować arcysmaczne danie, a że Koontz kucharzem jest wręcz świetnym, to “Północ” czyta się z zapartym tchem. I nie przeszkadzają drewniane do bólu postaci, bo to nie o postaci tutaj chodzi, nie przeszkadza nawet koontzowskie pocieszne kaznodziejstwo…choć ok, pora parę słów napisać i o tym…


Dean R. Koontz to prawdziwy Apostoł Światła. Świat jest dobry, PamBuk jest dobry, american way of life jest dobra i generalnie trzeba się cieszyć z życia a nie buntować, bo Bunt Jest Zły. Tego mentorskiego kocopołstwa sadzi nam nasz autor w Północy coniemiara, aż się wewnętrzny, zbuntowany cynik w człowieku wzdryga. Niemniej generalnie nie psuje to radochy z lektury. Generalnie, bo ostatni rozdział najlepiej wytargać 😁 (ja przy opisie Taty Pełnym Miłości Ojcowskim Uściskiem leczącego syna z back metalowego spłakałem się ze śmiechu).


Jan Reychman - Mahomet I Świat Muzułmański 3/10

Okrutnie przestarzała książka, niezbyt ciekawie i chaotycznie opisująca życie Mahometa, powstanie i ekspansję islamu oraz zasady religijnie kierujące muzułmanami. 
Część współczesna, pisana pod koniec lat 50tych XX wieku zupełnie do niczego nie przystaje (w Europie Zachodniej mieszkało wówczas.....10.000 muzułmanów! Sic! Dzisiaj w średniej wielkości miasteczku niemieckim, francuskim czy hiszpańskim mieszka ich więcej...). I jeszcze nieustanne propagandowe wstawki o "kolonializmie" i "krajach socjalistycznych". 

Nudno i nieprzekonująco, raczej szkoda czasu.

Andrzej Zahorski - Stanisław August Polityk 6/10

Zgrabnie napisana biografia ostatniego króla Polski. Dowiadujemy się o jego młodzieńczych latach, o romansie z (przyszłą) carycą Katarzyną (...