poniedziałek, 11 listopada 2024

Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych jakie kiedykolwiek czytałem i robi większe wrażenie niż groteskowe hiperbole przemocy z powieści Eda Lee czy inne komiksowe ekscesy ekstreme horroru; tutaj brutalność spada na czytelnika niespodziewanie w skali przekraczającej to, czego się można po konwencji spodziewać.


Ale potem, niestety, napięcie bynajmniej nie rośnie…


+


Seryjny, niewiarygodnie brutalny morderca grasuje w San Francisco. Jego ofiarami padają całe rodziny, zamęczone podczas rytualnych zbrodni. Właśnie, rytualnych, ich nieludzkie okrucieństwo ma bowiem w sobie pewien nadnaturalny, rytualny element. Dlatego szef policji przekazuje prowadzenie sprawy porucznikowi o otwartej głowie, Larremu Foggi. 


Ten postanawia, obok regularnego “by the numbers” śledztwa policyjnego wszcząć również śledztwo “nadnaturalne” - inspiracją jest telefon sprawcy, nazwanego przez prasę Szatanem Z Mgły, w którym ten mamrocze coś o “drugiej stronie” z której, na skutek popełnianych morderstw ma przybyć obca moc.

 

“Druga strona” znaczy zaświaty, kombinuje policjant, a że jego mama ma w zwyczaju uczęszczać na seanse spirytystyczne i w ten sposób rozmawiać sobie ze zmarłym tatą, prosi ją o pomoc.

No i poprosił….podczas seansu ujawnia się monstrualny byt, który - dosłownie! -  wysysa mamę i zostawia zmniejszoną, wciąż żywą (sic!) skorupkę wysuszonego ciała (ten patent to obok wstępnej masakry chyba najlepszy moment Anioła). Ten sam byt podobnie wysysa jedna z informatorek Foggii, tymczasem Szatan Z Mgły zamęcza na śmierć spirytystę pomagającego policjantowi.


Okazuje się, że - jak to zawsze w horrorach bywa-  “ślad wiedzie w przeszłość”, do połowy XIX wieku, kiedy to w San Francisco objawiło się tzw. Czarne Bractwo, usiłujące przy pomocy ekstremalnie brutalnych zbrodni przywołać …Upadłego Anioła, Beliala (ihaaaa!). Zniknięcie ich ówczesnego przywódcy odłożyło plany w czasie, Bractwo jednak co jakiś czas podejmowało kolejne próby wezwania demona. 

Przy kolejnej odsłonie, mającej miejsce w latach 70tych XX wieku towarzystwo zostało, jak się wydawało, całkowicie  zniesione z powierzchni ziemi (jego wszyscy członkowie zginęli  spaleni w katastrofie samochodowej), ale oto w 1988 roku ktoś najwyraźniej ponownie podejmuje się rytuału…


+


“Opowieść powinna zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie na rosnąć” mawiał Alfred Hitchcock. I faktycznie, początek “Czarnego Anioła” jest takim trzęsieniem. Okrucieństwo zbrodni Szatana Z Mgły jest absolutnie szokujące, i kiedy chwilę potem detektyw policyjny rusza do pracy nad wyjaśnieniem zbrodni można mieć nadzieję na superjuicy mroczną przygodę. 

Niestety, im dalej tym gorzej. Po miażdżącym początku pojawiają się nieprzekonujące wątki i rozwiązania, co gorsza, długimi stronami powiewa nudą, a jak już na koniec zaczyna się coś konretnie dziać to nadchodzi pospieszne, niechlujne i koszmarnie głupie finałowe rozwiązanie. Szkoda.


Szkoda, bo powieść zaczyna się jak dobrze napisany  klon “Czerwonego Smoka”, hitowej powieści Thomasa Harrisa (pierwszej z Hannibalem Lecterem); okrutne morderstwo i detektyw specjalista specjalnie przydzielony do prowadzenia sprawy. Mógł z tego powstać podobnie zajmujący do harrisonowego miks horroru z thrillerem, niestety, jak się okazało, w  w owym czasie (akcja powieści toczy się w 1988r.)  Masti nie był jeszcze gotowy na staranie planowane policyjne thrillery i poszedł w znanym, ale dość banalnie poprowadzonym kierunku okultystycznego horroru z kolejnym przywoływanym z zaświatów demonem - tym razem Belialem z Piekła.  Owszem, całkiem sporo się dzieje, jest nieco makabrycznych scen i jump scare’ów, dość sprawnie wszystko opisane,  ale jednak napięcie na długie strony mocno siada, a  finał jest naprawdę rozczarowujący i mocno  obniża końcową ocenę.


To jest  jeszcze wczesny Masterton, często niestaranny w prowadzeniu fabuły i niezbyt mądry w przyjętych rozwiązaniach. Do tego papierowe do bólu postaci-tandetne klisze osobowe  (policjant jest pochodzenia włoskiego, więc ofkors  je focaccię, pije cappuccino i włoskie wina, chodzi do włoskiej knajpki). Ot, level wyżej od Guy N. Smitha, ale daleko do tych naprawdę dobrych “grahamek” z lat ‘90tych (Drapieżcy, Walhalla, Zjawa).

Dobrze się czyta więc czas nie jest stracony, ale Masterton napisał od groma lepszych powieści - pierwszy rozdział koniecznie warto poznać  dla jego shock values, ale resztę można sobie odpuścić, bo i tak się błyskawicznie zapomni.

piątek, 18 października 2024

Dean R. Koontz - Północ 8/10

Whoah, ależ petarda! “Inwazja Porywaczy Ciał” spotyka “Wyspę Doktora Moreau” (oba te tropy sprytny Koontz wprost podał w powieści) czyli kolejna zapierająca dech w piersiach fana horroru mieszanka horroru i science fiction. E viva Dean Koontz!


+


W spokojnym kalifornijskim miasteczku Moonlight Cove niepokojąco wzrasta ilość nagłych przypadków śmiertelnych. Niby wszystkie mają racjonalne wytłumaczenie, są odpowiednie raporty koronera i policji, niemniej FBI postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie i wysyła tam swego agenta undercover. Dodatkowym wyzwaniem jest fakt, że wszystkie ciała są szybko kremowane w lokalnym zakładzie pogrzebowym. 

Równocześnie w mieście pojawia się siostra jednej z tragicznie zmarłych osób, z podobną misją; kobieta nie bardzo wierzy, by przyczyną śmierci było, jak wynika z raportu policyjnego, samobójstwo.


Jak się wkrótce okazuje, słuszne były obawy władz państwowych i słuszna nieufność przybyłej dziewczyny, źle się bowiem dzieje w Moonlight Cove. Mieszkańcy miasteczka poddani są eksperymentowi prowadzonemu przez lokalnego geniusza, właściciela wielkiej firmy komputerowej - eksperyment polega na podaniu specjalnego serum, dzięki któremu zwykli do tej pory ludzie przemieniają się w tzw. Nowych Ludzi, pozbawionych szkodliwych, ograniczających efektywność i zdolności umysłowe człowieka, emocji. Podstawą działania eksperymentu jest zachowanie go w całkowitej tajemnicy, kiedy więc policja zrozumie, że na ich terenie działa agent FBI, rozpocznie się wyścig - z jednej strony nasz bohater, do którego dołączy siostra zaginionej oraz uciekająca przed Konwersją mała dziewczynka, z drugiej policja i wszyscy “przemienieni” mieszkańcy Moonlight Cove…


Niestety, szalone eksperymenty wiodą do złych rezultatów…niektóre z poddanych Konwersji osób źle poprzez pozbawienie emocji ulegają tzw. Regresji - zmieniają się, pisząc wprost, w dzikie zwierzęta i kiedy wpadną w krwiożerczy szał, mogą zamordować przypadkowego przechodnia. Co gorsza, okazuje się, że regresja nie jest marginesem, drobnym błędem Nowi Ludzie ulegają jej bez wyjątku, jedni prędzej, drudzy później. 


Szef lokalnej policji, zrozumiawszy nieuchronność tragedii wiszącej nad wszystkimi przemienionymi mieszkańcami, zaprzysięga, póki życia i świadomości, zemścić się na szalonym naukowcu… 


+


Absolutnie cudowne, trzymające w napięciu, przeurocze w swej absurdalności arcydzieło pulpy. Tak, pulpy, bowiem Koontz, mimo że ma ambicje trochę wyższej rangi, takie blockbusterowe, to najlepiej realizuje się w jaskrawo-komiksowo, krzykliwych, bliższych Guy N. Smithowi niż Stephenowi Kingowi, scenariuszach.


Bo bohaterowie powieści, ich psychologia, motywacje, to, co czyni powieść grozy produktem z wyższej półki to jest jeden wielki śmiech na sali. I główny inwestygator i jego pomocnica to kartonowe wycinanki bez śladu większego przeżycia czy cech indywidualnych (nie żeby Koontz nie próbował, tylko efekt jego wysiłków marny). Podobnie banalni, komiksowi są villaini - szalony naukowiec i ponury policaj. No a jeszcze mądrości i pouczania Koontza, których nie szczędzi czytelnikowi, ufff, przy niektórych co mocniejszych szarżach mentoringowych włos człowiekowi siwieje z poczucia krindżu.

 

Ale za to obłędne pomysły fabularne, suspens, który można nożem kroić i mnóstwo pędzącej na łeb na szyję akcji - to jest szczere złoto! Koontz to całkowite przeciwieństwo tzw. slow-burnera. Tu się dzieje na maxa od samego początku, pierwsza scena to atak dzikich bestii na niewinną ofiarę, a potem tempo fabuły tylko przyspiesza, a krótkie, czasem bardzo krótkie rozdziały tylko poganiają lekturę. Rewelacja!


I to świadome i umiejętne granie na pop-kulturowych schematach! Zaczyna się rasową “Inwazją Porywaczy Ciał” - pozbawieni uczuć, chłodni, skrywający tajemnicę przezdprzybyszami Nowi Ludzie, przekształcający kolejne ofiary na swą modłę. Za chwilę powieść wchodzi w vibe “Dr Jekylla i Mr Hyde’a” oraz filmowych “Odmiennych Stanów Świadomości” - niektórzy ze skonwertowanych uwalniają swą wewnętrzną bestię i przemieniają się w krwiożercze, wilkołacze monstra. Ale to nie koniec, nagle okazuje się, że każdy potrafi się, mocą własnego umysłu, przeształcić w prawie dowolną formę! I tu się zaczyna, tutaj rusza grand guignolowa, rozbuchana wyobraźnia Koontza!… Ludzie-gady, ludzie-insekty, cyber-ludzie spleceni z komputerami czy samochodami (yikes!), mamy wreszcie nawet regularnego fiftiesowego Bloba! W tym elemencie jest Koontz po prostu genialny. A na koniec tego wszystkiego - szalony, dyrygujący całym pandemonium grozy naukowiec - jawny ukłon w kierunku doktora Moreau (to nawiązanie do znudzenia powtarzane jest przez samego Koontza).  


Z takich fajnych składników dobry kucharz potrafi ugotować arcysmaczne danie, a że Koontz kucharzem jest wręcz świetnym, to “Północ” czyta się z zapartym tchem. I nie przeszkadzają drewniane do bólu postaci, bo to nie o postaci tutaj chodzi, nie przeszkadza nawet koontzowskie pocieszne kaznodziejstwo…choć ok, pora parę słów napisać i o tym…


Dean R. Koontz to prawdziwy Apostoł Światła. Świat jest dobry, PamBuk jest dobry, american way of life jest dobra i generalnie trzeba się cieszyć z życia a nie buntować, bo Bunt Jest Zły. Tego mentorskiego kocopołstwa sadzi nam nasz autor w Północy coniemiara, aż się wewnętrzny, zbuntowany cynik w człowieku wzdryga. Niemniej generalnie nie psuje to radochy z lektury. Generalnie, bo ostatni rozdział najlepiej wytargać 😁 (ja przy opisie Taty Pełnym Miłości Ojcowskim Uściskiem leczącego syna z back metalowego spłakałem się ze śmiechu).


Jan Reychman - Mahomet I Świat Muzułmański 3/10

Okrutnie przestarzała książka, niezbyt ciekawie i chaotycznie opisująca życie Mahometa, powstanie i ekspansję islamu oraz zasady religijnie kierujące muzułmanami. 
Część współczesna, pisana pod koniec lat 50tych XX wieku zupełnie do niczego nie przystaje (w Europie Zachodniej mieszkało wówczas.....10.000 muzułmanów! Sic! Dzisiaj w średniej wielkości miasteczku niemieckim, francuskim czy hiszpańskim mieszka ich więcej...). I jeszcze nieustanne propagandowe wstawki o "kolonializmie" i "krajach socjalistycznych". 

Nudno i nieprzekonująco, raczej szkoda czasu.

wtorek, 1 października 2024

Tomasz Czarny&Karolina Kaczkowska - Ofiarologia 7/10

“Ofiarologia” to wydany w 2017 roku przez Dom Horroru zbiór opowiadań ekstremalnych (a nawet seks-tremalnych, bowiem seks, exploitation i przeróżne perwersje stanowią temat wszystkich praktycznie opowiadań ze zbioru) duetu Tomasz Czarny i Karolina Kaczkowska. Jak widać, książka trochę czekała na lekturę, ale też przyznam, że siadałem do niej ze sporą obawą. Horror ekstremalny to nie jest moja najbardziej preferowana nisza, raczej pojawiają się u mnie wątpliwości niż entuzjazm dla tego rodzaju grozy. Problemem nie jest sam fakt ekstremalności, ale to, by poza samymi ekscesami zostało coś więcej, żeby one były tylko ozdobą ciekawych fabuł i pomysłów, a nie celem samym w sobie.

Okazało się jednak, że wcale nie jest tak źle, jak się obawiałem, przeciwnie, jest całkiem dobrze a momentami wręcz bardzo dobrze. Sprawna narracja, sporo ciekawych pomysłów i porządny warsztat - jak ktoś zdzierży tematykę to naprawdę dobrze się to czyta, tak użytkowo patrząc, od strony funu czytelniczego. Może i to 7/10 jest trochę naciągane, ale chciałem dać wyraz pozytywnemu zaskoczeniu, stąd i tak wysoka ocena.


Jako się rzekło, “Ofiarologia” to dzieło duetu autorskiego Tomasz Czarny i Karolina Kaczkowska. Współpraca przy zbiorze opowiadań jest zawsze ryzykownym wyzwaniem, czymś na kształt pojedynku, porównywanie bowiem tekstów obu autorów jest w takiej sytuacji wręcz nieuniknione. I wniosek jest taki, że z tego pojedynku zwycięsko wychodzi Kaczkowska, to jej opowiadania mają najciekawsze rozwiązania i pomysły, ale duże brawa również dla Czarnego, bo mimo mocnej konkurencji sobie całkiem sprawnie w tym pojedynku poradził i również nieźle wypadł.


Zacznijmy od najlepszych rzeczy. Przede wszystkim wyborna “Fanka”! Groza na pierwszym planie, seks, mimo że intensywnie wykorzystywany, jest tu tylko przyprawą do opowieści o sukkubie z piekła rodem, który tworzy trójkąt z owdowiałym pisarzem fantastyki i zakochaną w nim sąsiadką. Całkiem straszące, znakomicie, świeżo wymyślone. Perła zbioru.


Po drugie urocza “Noc Koprowampirów”. Seryjny morderca kanibal uwodzi dwie dziewczyny licząc na noc tortur i konsumpcji świeżego mięska, ale, jak się okazuje, trafił swój na swego, “panie” (cudzysłów zamierzony) mają wobec zboka swe własne, kopro-plany. Groteska, body horror, twist, uśmiałem się setnie. O taki extremehorror!


I po trzecie mroczna “Córeczka Tatusia”, efekt współpracy obojga autorów, taka czarnokaczkowska wersja “Nightwhere” Johna Eversona, dziesięć razy bardziej obrzydliwa i ekstremalna, jedno z bardziej szokujących opowiadań, jakie czytałem, absolutnie w duchu markiza de Sade. Ojciec chcąc ratować córkę, która wpadła w szpony narkotyków i internetowego ekstremalnego porno wchodzi w darknet, odnajduje miejsce orgii i udaje się tam jako seksualny niewolnik  by wyciągnąć ją ze szponów zepsucia. Brrrr…


To topka zbioru, ale jest jeszcze całe mnóstwo wartych  tekstów. Najpierw  dwa opowiadania Kaczkowskiej. “Lewa” bierze wprost z prozy Clive Barkera pomysł zbuntowanej przeciwko “właścicielowi”  i osadza go w histerycznie rozseksualizowanej stylistyce horroru eksremalnego, z elementami survival horroru. Tytułowa “lewa” ręka bohaterki zyskuje, poprzez wieloletnią masturbację (yikes!) samoświadomość, kiedy więc jej pani wchodzi w normalny związek, szybka rączka objawia wobec kochanka agresję i zazdrość. W końcu, kiedy para wyjedzie do odludnego domku na romantyczny weekend, ręka zaatakuje skutecznie, a jej panią czekać będzie mordercza walka ze zbuntowaną kończyną.

Z kolei “Dom Gier” to turpistyczne dark fantasy. Pewna kobieta bez pamięci budzi się bez nerki w dziwacznym, zagraconym, ponurym budynku, zamieszkałym przez najbardziej freakowe indywidua. Krok po kroku, pokój po pokoju, przypomina sobie swoje życie i przyczynę, dla której znalazła się w Domu Gier… 


“MILF” to jeszcze jedna współpraca duetu autorów. Tytułowa “milfka” doprowadza do ognistego romansu z podglądającym ją z naprzeciwka sąsiadem, lecz wkrótce zdrowie chłopaka podupada….więcej bizarro niż horroru, aczkolwiek finał efektownie gore’owy.


Z solowych dokonań Tomasza Czarnego najbardziej udał mi się “Worek Na Spermę”. Dziewczyna nimfomanka zamęczona przez trzech facetów powraca z zaświatów by wywrzeć krwawą, bizarrową pomstę. Szereg innych opowiadań krótko referuje do coraz to innych parafilii i sekscesów.

W “Dysmorphofilii” mamy opis dziewczyny zafascynowana amputacjami i jej kochanki, gotowa na maksymalne poświęcenie. “Oddam Ciało W Dobre Ręce” bierze na warsztat tzw. feederyzm  czyli “kochanego ciała nigdy nie za dużo”; on dokarmia ją poza wszelkie granice, ona je i je i je…” Nisza” to opis seksualnego umęczenia bohaterki, zakończony zgrabnym (choć ofkors przewidywalnym) twistem. “Poświęcenie” to kolejne opowiadanie dość by the numbers Dziewczyna szukając pieniędzy, które ułatwią życie jej ubogiej rodzinie wchodzi w świat ekstremalnego porno. Zostaje zatrudniona do filmu - nikt tylko jej nie powiedział, że to będzie stuff movie…

Warto wyróżnić jeszcze “Zniewolenie”, bodaj jedyne w zbiorze nie koncentrujące się na tematyce seksualnej,  zgrabną opowieść o mężczyźnie doprowadzonym do szaleństwa przez  narkotykowe  zwidy (to właśnie tytułowe “zniewolenie”). 


Mniej mi się udały “Wielka Miłość”, “Lalka” i “Dominacja” a najniżej oceniam irytującą, zupełnie nieśmieszna groteskę “Chłopiec Z Kutasim Łbem” .


+


Zbiór zdecydowanie nie dla każdego, w tę grę trzeba wchodzić ostrożnie, ze świadomością sub-gatunku i rządzących nim praw, ale jak się komuś uda znaleźć w sieci (po tylu latach od premiery raczej nie ma już “Ofiarologii” w dystrybucji) a jest ciekawy przygody, to, ostrzeżony o zawartości, może spróbować. Ja już się cieszę na lekturę “Galerii” Karoliny Kaczkowskiej i “Siostry” Tomasza Czarnego, które czekają na półce.


wtorek, 24 września 2024

Graham Masterton - Walhalla 8/10

Bardzo udana “grahamka”, jedna z tych bardziej klasycznych. Zaczyna się jak kolejna opowieść o nawiedzonym domu, w połowie przechodzi w historię opętania przez mściwego ducha doprawioną w finale majańską magią temporalną, a całość napisana sprawnie i z  dużą werwą. Aż się chce czytać!


+


Zamożny nowojorski prawnik podczas wakacji odkrywa opuszczoną, zrujnowaną rezydencję “Walhalla” należącą niegdyś do pewnego milionera hazardzisty o dość przykrym charakterze.

Zafascynowany budynkiem mężczyzna, nie zważając na ogromne koszty wiążące się zakupem i remontem, kupuje posiadłość, twierdząc, że Walhalla “ właściwie oddaje jego charakter.


Żona prawnika jest znacznie mniej zachwycona, w ogóle coś ją w zrujnowanym domu straszy, ale jako że kobieta bardziej dba o swoje małżeństwo niż o swoje uczucia, więc ostatecznie akceptuje decyzję męża. Sam prawnik ma totalną fazę na nieruchomość; sama decyzja o kupnie wyraźnie zmienia jego nastrój i usposobienie. Do tej pory ponury, słaby, pogrążony w depresji po tym, jak, napadnięty, został brutalnie okaleczony przez ulicznych bandytów ( młotkiem rozwalili mu…jądro! Sic! It’s a Masterton novel!), teraz jest władczy i pewny siebie, a w łóżku to już staje się prawdziwym wulkanem seksu. Furda zatem jakieś strachy, duchy i zawodzenia! 

Nawet tragiczna i makabryczna śmierć inspektora budowlanego, który na zamówienie agenta nieruchomości ma dokonać oszacowania niezbędnych remontów, nie zniechęca małżeństwa od zamiaru kupna. Shit happens i tyle.


Atmosfera gęstnieje;  w Nowym Jorku ktoś brutalnie morduje wrogów prawnika; niewierną mu kochankę, zdradzieckiego wspólnika, bandziorów którzy go okaleczyli, a wszystko to w czasie, kiedy ten akurat przebywał w mieście w interesach. Policja nawet chętnie uznałaby go za podejrzanego, ale znalezione na narzędziach zbrodni odciski palców wykluczają jego winę.


Tymczasem żona jest coraz bardziej zaniepokojona, tak zmianą osobowości męża, jak i samą “Walhallą” gdzie w niejasnych okolicznościach poraniła sobie ciężko stopy (miała wizję balu, podczas którego została zmuszona do tańca na potłuczonych kieliszkach).  Wraz z lokalną post-hippiską prowadzącą sklep magiczno-zielarski, bada przeszłość milionera, który wzniósł domiszcze. No i tam nic fajnego się nie działo, odrażające to było indywiduum, namiętny hazardzista który z upodobaniem doprowadzał do ruiny swych karcianych kompanionów, dodatkowo paskudny typ, który po tym, jak raz wygrał w karty (sic!) żonę (sic!) jednego z przeciwników, doprowadził ją swym przemocowym okrutnym traktowaniem do samobójstwa, po tragedii sam raczył był zaś zniknąć w dość tajemniczych okolicznościach.


Koniec końców hippie-wiccanka podejmuje się dzieła “duchowego oczyszczenia” Walhalli. Kiedy jednak żona przybywa sprawdzić rezultat oczyszczania, zastaje swą rzekomą przyjaciółkę w łóżku z własnym mężem. No, grubo, rozwścieczona kobieta nie chce słuchać absurdalnych tłumaczeń obydwojga wiarołomców bajdurzących coś o tym, że to “nie oni się kochali a inne osoby z przeszłości”…


+


Można odnieść wrażenie, że “Walhalla” rodziła się Mastertonowi w trakcie pisania, że nie jest to dzieło “architekta” starannie planującego konstrukcję opowiadanej historii ale owoc pracy “ogrodnika”, który zasiawszy ziarno patrzy, w którym kierunku rośnie mu opowieść.


I tak, początkowe fragmenty “Walhalli” budzą wyraźne skojarzenia z klasyką współczesnych opowieści o nawiedzonych domach, od Shirley Jackson z jej Hill House począwszy; najbardziej chyba przypominając “Piekielny Dom” Richarda Mathesona. Fabuła początkowo zmierza dość utartymi schematami, ale w pewnym momencie (gdzieś na wysokości śmierci inspektora budowlanego) Graham dokonuje wolty fabularnej i historia zmienia się w wariację na temat rozdwojenia osobowości, znaną świetnie z Dr Jekylla&Mr Hyde (a nawet z lovecraftowskiego Dextera Warda). W finałowych partiach powieść staje się zaś nowoczesnym jak na lata 90te XX wieku manifestem “women liberation” opisując  psychologiczny i emocjonalny  pojedynek woli toczony między kobietą (a nawet kobiecością) a mężczyzną (a nawet mężczyznością, czy jak toto nadczasowe machismo zwać).  


Taki pojedynek wymagał kolejnego switcha narracyjnego. Początkowo czytelnik gotowy jest, dość tradycyjnie dla Mastertona, uznać, że bohaterem powieści będzie sam prawnik, ale, wraz ze zmianą tonu opowiadanej historii  okazuje się, że tak naprawdę cała uwaga skupi się na początkowo wycofanej żonie. To właśnie  z jej perspektywy poznajemy wydarzenia, jej oczami obserwujemy stopniowo zmieniającego się męża, to jej walka o samą siebie, o niezależność  i o godność osobistą staje się w końcu głównym tematem efektownego finału.

Effie zaczyna powieść jako typowa “żona przy mężu”. On znakomicie zarabiający, zamożny, władczy i decyzyjny, ona “gejsza” (to porównanie pojawia się wielokrotnie). Stopniowo kobieta musi zacząć coraz bardziej desperacką walkę o zachowanie własnej godności, kiedy sadystyczna, przemocowa osobowość tajemniczego milionera wkracza na scenę, obejmując w posiadanie jej męża. 


Bardzo udane są kreacje postaci. Na pierwszym planie sama Effie. Zaczyna w cieniu męża, by stopniowo wysuwać się na pierwszy plan, skupiać uwagę czytelnika, wzbudzić sympatię i zainteresować swym losem. Równie udana jest przyjaciółka, lokalna post-hipiska z kadzidełkami i strumieniami energii. Nawet prawnik, ostatecznie koniec końców villain, początkowo budzi  sympatię; wprawdzie od razu, od pierwszych stron, można rozpoznać ten typ zamożnego, pewnego siebie i swoich pieniędzy buca, no ale generalnie to człowiek stojący, wydaje się, po jasnej stronie mocy. Później, ciężko skrzywdzony, budzi tym więcej współczucia, i, paradoksalnie, mimo całego okropieństwa fabuły, nieco tego współczucia zachowuje do końca powieści.


Co do stylu, cóż, ta książka czyta się sama! Jest na tyle dobrze i zgrabnie zbudowana i napisana, że człowiek przewraca kartki gnając z fabułą, nawet jeśli rozpoznaje doskonale znane schematy i rozwiązania fabularne. Doskonała zabawa, jedna z lepszych grahamek, bardzo warto.

poniedziałek, 16 września 2024

Henry James - O Duchach 5/10

Henry James to tytan literatury anglojęzycznej, popularny, czytany, ekranizowany i analizowany do dziś, ale twórcą głównie był mainstreamowym, autorem takich pomnikowych dzieł jak “Daisy Miller”, “Bostończycy”, “Portret Damy” czy “Plac Waszyngtona”, dramatów społeczno psychologicznych opisujących społeczeństwo amerykańskie i angielskie końca XIX wieku. Gatunkowa twórczość niesamowita zajmuje jedynie niewielki wycinek twórczości Henry Jamesa; jedna powieść i garść trochę dziś zapomnianych opowiadań to wszystko. O ile o powieści (“The Turn Of The Screw” a po polski “W Kleszczach Lęku” vel “Dokręcanie Śruby”) napisano i powiedziano mnóstwo, bo to prawdziwy Kanon Literackiej Grozy, o tyle opowiadania do niedawna znane były w Polsce tylko w bardzo drobnym fragmencie; kilka z nich umieszczone było w starych, jeszcze sięgających PRLu antologiach klasycznej grozy. Nieocenione Wydawnictwo  C&T w ramach swej serii “Biblioteka Grozy” zapełniło tę lukę. Pora zatem sięgnąć do zbioru “O Duchach” i zapoznać się z twórczością słynnego Ammerykanina :

“Opowieść O Pewnej Garderobie” to efektowna, rasowa ghost story, gdzie 95% energii autor poświęcił na setting - dwie siostry i jeden kandydat na męża. Młodsza wygrywa wyścig, i zdobywa rękę mężczyzny, a kiedy parę lat później będzie umierać w połogu, to poprosi męża o zachowanie jej garderoby dla córeczki. Co łatwe do przewidzenia, po jej śmierci druga siostra wychodzi za wdowca, a marząc o strojnej garderobie zmarłej siostry, wymusza na mężu klucz, do kufra, w którym jest ona zamknięta…. Jeden jump scare, ale faktycznie, finał jest krzepki.


“Owen Wingrave” ma bardzo podobną budowę, ponownie 95% czasu antenowego i uwagi idzie na (niepozbawiony nuty humoru) opis dramatu młodego angielskiego szlachcica z rodu wojskowych, który wbrew woli całej rodziny, przyjaciół i  bliskich nie zamierza podjąć kariery militarnej; koniec końców pojawia się najbardziej zniesławiające oskarżenie, o tchórzostwo, brak odwagi, co młodzieniec postanawia przełamać spędzając noc w nawiedzonym pokoju w rodowej posiadłości…..


“Przyjaciele Przyjaciół” to  zgrabnie zapleciona opowieść, być może najbardziej znana Jamesowska ghost story. Mężczyzna i kobieta, każde z nich z osobna, za młodu zostali nawiedzeni przez duchy swych krewnych; to wydarzenie naznacza ich na całe życie. Mimo wspólnego kręgu towarzyskiego całymi latami nie mają okazji się spotkać. Przyjaciółka kobiety, zaręczona z mężczyzną pewnego razu decyduje się ich ze sobą zapoznać, ale, wystraszona możliwymi konsekwencjami (tak naprawdę zazdrosna) w ostatniej chwili odwołuje spotkanie. Mimo tego kobieta wieczorem i tak zjawia się u mężczyzny, by następnie, po powrocie do domu, umrzeć z nadmiaru emocji. Od tej pory duch zmarłej leży między narzeczonymi. Czy odwiedziła mężczyznę po śmierci ,czy, rzecz niepodobna, zrobiła to jeszcze za życia? Czy zatem zabiło ją wzruszenie wywołane spotkaniem czy odmową spotkania? Prawdziwe mistrzowsko niedopowiedzenia i wieloznaczności.


I wreszcie “Sir Edmund Orme” - ponownie udana historia o duchu mężczyzny, który, skrzywdzony w odtrąconej miłości przez kobietę popełnił samobójstwo i nawiedza ją, ilekroć w obecności jej dorosłej już  córki pojawi się zakochany mężczyzna. Strachu nie ma nic, bardzo udanie natomiast oddany jest klimat wyższych sfer Anglii przełomu XIX i XX wieku, konwenanse, zachowania, obyczaje i rozrywki  tamtych czasów. 


Niesatety, nie zawsze jest tak zwycięsko, nie zawsze jest wiosna. S.T. Joshi w swym pomnikowym “Unutterable Horror” sponiewierał dorobek fantastyczny Jamesa na zasadzie “być może to dobry pisarz mainstreamu, ale z grozą radził sobie kiepsko” i, czytając pozostałe opowiadania,  coś jest na rzeczy. Bo to, że James potrafi pisać jak szatan to wie każdy fan grozy, który czytał “W Kleszczach Lęku”. Ale bywa też, że potrafi bajdurzyć bez sensu jak ch…. spod kredensu… I tak  :

w “To Co Właściwe” duch znanego pisarza nawiedza młodego autora, który na prośbę wdowy szykuje się do napisania biografii zmarłego. Niestety, nie bardzo wiadomo, o co chodziło Jamesowi, a grozy nawet nie na naparstek. 

W “Trzeciej Osobie” jest już BARDZO ŹLE. Dwie spokrewnione stare panny mieszkają wspólnie w odziedziczonym domostwie, nawiedzanym (?) przez ducha przodka przemytnika. Duch nie duch, ale zawsze chłop, więc miedzy paniami narasta szczególna rywalizacja o względy zmarłego. Trudno w ogóle zrozumieć, co James chciał opisać, nawet nie wiadomo, czy to nie mało być na śmiesznie, ale jeśli, to nie śmieszyło, za to fatalnie się czytało. Do lamusa!

I jeszcze “Życie Prywatne” - literacko się może i zgadza, ale z punktu widzenia gatunku leżymy… Angielskie grono na wczasach w Alpach Szwajcarskich, spacery, wieczory, życie towarzyskie, takie tam. Jeden z obecnych, poczytny autor, ma jakby dwie osobowości, prostacką na co dzień i uduchowioną, piszącą genialne dzieła, z kolei inny, znany lord, nie ma w zasadzie żadnej osobowości, istnieje tylko w oczach innych, pozostawiony samotnie “znika”. Metafory grube, fabuły niewiele, gatunkowej grozy wcale. Ot, ramota sprzed 150 lat.


In conclusion - bardzo nierówny zbiór. Jak James ma story do powodzenia, to potrafi to całkiem udanie zrobić, choć nie ma co popadać w nadmierne uniesienia; są to tylko poprawne ghost stories. Znakomicie wypada tam, gdzie jest mocny, w oddaniu nastrojów, zachowań, klimatów towarzyskich swej epoki, ale że zupełnie nie interesuje go straszenie, to i opowiadania nic a nic nie straszą. Albo jeden biedny jump scare na sam koniec, albo i tego nie ma, zastąpionego przez gęste tematy międzyludzkie.  A jest  też grupa totalnych stinkerów, która chyba tylko literaturoanawców może dziś interesować. 

Raczej nie polecam w całości, tylko dla fanów klasycznej grozy i dla komplecistów Biblioteczki Strachu C&T.

niedziela, 1 września 2024

Robert Ziębiński - "Medea" 7/10

Maks “Diabeł” Achtelik powraca! Tym razem, trochę przypadkiem odwiedzając Teatr Wielki  Opery Narodowej wpada w sam środek zamachu terrorystycznego gdzie głównymi ofiarami mają być….Prezydent i Premier Rzeczypospolitej Polskiej! Grubo!


+


Maks po wydarzeniach z “Diabła” (uwaga SPOJLER! - nie zginął w finale!) utrzymuje tzw. low profile; mieszka na warszawskim blokowisku i czeka, aż jego sprawy zostaną rozpatrzone przez Ważne Czynniki.


Była szefowa z GROMu (tak, znana nam dobrze Łabędź) rzuca ideą, że dobrze, jakby Ważne Czynniki Maxa sobie zobaczyły na żywo, żeby im się jakoś gdzieś przypomniał, pokazał, a nuż to jego sprawom dopomoże. No a że akurat w Teatrze Narodowym zaplanowana jest uroczysta premiera opery Medea, którą swą obecnością mają zaszczycić najwyższe władze państwowe, w tym Prezydent i Premier RP, no to dla Maxa znalazła się wejściówka jedna  - niech pochodzi po korytarzach, pouśmiecha się do oficjeli, przypomni o swym istnieniu.


W dniu premiery Max ubiera się w elegancki garnitur i razem z Suką (a jakże!) startuje do Teatru. Trzeba trafu, że się odrobinę spóźnia, jeszcze sprzeczka z portierem, który sprzeciwia się stanowczo wejściu Suki na salę (no czyżby…) i drzwi na salę zostają zamknięte. Jak się jednak okazuje, spóźnienie wyszło na dobre, i dla Maxa, i dla całej sytuacji i w sumie dla państwa polskiego…Na sali bowiem  wybucha terror; nieznani sprawcy wdzierają się na scenę, mordują kilka osób, opanowują całe pomieszczenie i Stawiają Żądania, w tym najdziwniejsze…żeby władze kraju “przyznały się do winy i przeprosiły”. Jakiej winy? O co kaman? Owa….


Służby specjalne opanowuje amok; stawiane są różne hipotezy (za najbardziej prawdopodobny przyjmuje się oczywisty trop islamski), różne frakcje rozpoczynają wzajemne podchody i przepychanki; rozważane są najdrastyczniejsze rozwiązania a telewizja publiczna (biedna, bo przecież bez dotacji) sprzedaje prawa do transmisji aktu terrorystycznego na cały świat… Tymczasem wewnątrz Teatru Diabeł (wraz z Suką) rozpoczynają swój taniec śmierci. Jo ho ho (że zacytuję “Die Hard”, nieprzypadkiem).


+

Robert Ziębiński uwielbia się bawić schematami pop-kulturowymi, tym razem, w drugiej części przygód byłego komandosa Maksa Achtelika pora na motyw samotnego komandosa w obliczu aktu terrorystycznego, znany tak dobrze z legendarnych akcyjniaków w rodzaju już przywołanego “Die Hard” (czyli Szklanej Pułapki, ale tłumaczenie jest tak nieszczęsne, że zawsze wolę oryginalny tytuł) czy “Liberatora”. No i ten schemat autor wykorzystuje z charakterystyczną dla siebie zręcznością i sprawnością narracyjną do budowania zapierającej dech w piersiach fabuły wypełnionej scenami akcji i gęstej od napięcia. “Medeę” czyta się tak, jak oglądałoby się Bonda albo inny action flick na streamingu


Ale jak się już tak człowiek tym popcornem naje, zabawi przygodową fabułą, uśmieje ze złośliwości pod adresem klasy politycznej, to nagle zaczyna do niego docierać, że tu nie wszystko jest takie śmieszne i rozrywkowe, że tutaj, za tą efektowną fabułą,  jest schowany poważniejszy problem, problem sygnalizowany już w “Diable” i tutaj ponownie się pojawiający. To kwestia tego, jak państwo polskie odnosi się do swych bohaterów, do ludzi, którzy dla kraju ryzykują życie, to brud polityki która dla tanich gierek gotowa jest dowolnego złamać człowieka. To dłużej zostaje w głowie niż akcyjne hopsztosy i strzelaniny.


Początkowo pewne wątpliwości budzi gigantyczna skala wydarzeń powieści. Prezydent? Premier? No grubiej się nie da! Ale wbrew obawom wypada to bardzo dobrze, przypominając w tym elemencie inny hit sensacyjny - serial “24 Godziny”; przy okazji daje to Ziębińskiemu duże możliwości złośliwych zabaw fabularnych, z których ten chętnie korzysta (bezwzględnie najlepiej wypadają relacje pary prezydenckiej i rozbuchana romansowa natura Pierwszej Damy ;-).


Główne postaci dramatu znamy, Max i Łabędź  (jak również Suka) wracają tacy sami, jakich ich zostawiliśmy w Diable, pojawia się całe mnóstwo drugoplanowych bohaterów, różnej maści pieczeniarzy, karierowiczów czy to w służbach czy prasie, a już najlepsi się znakomici (choć ofkors komiksowo przerysowani)  politycy, Prezydent, Pierwsza Dama, Premier (a i były Premier się trafił w wybornym kameo) - a że Prezydent i Premier są z przeciwnych opcji politycznych (hehehe) i na dodatek nienawidzą się śmiertelnie, to dodaje niezliczonych smaczków całej sytuacji (a i powieści). Czytelnik będzie miał mnóstwo frajdy i zabawy z tej lektury. 



Jako psiarz nie mogę ani słowem skarżyć się na postać Suki, która jest fabularnie jeszcze bardziej znacząca niż w Diable, aczkolwiek wewnętrzny cynik co jakiś czas przypomina sobie złośliwie o “Komisarzu Aleksie” a nawet “Psie Cywilu” (to dla seniorów :-D). Taki jest efekt wykorzystania psiaka jako głównego bohatera opowiadanej historii, a Suka długimi fragmentami tę rolę przejmuje.


Z zastrzeżeń - finałowe rozstrzygnięcia dzieją się jakoś tak zbyt nagle; trudno, szybko czytając (a z kolei ciężko wolno czytać, tak bardzo powieść wciąga) się zorientować, w którym momencie tak naprawdę zamach się załamuje, trudno też przyjąć rozumem, że sterroryzowani, mordowani artyści wciąż grają (fakt, że pod lufami, no ale jednak!) przedstawienie; intuicyjnie taki rodzaj siły woli wydaje się trudny do  wyobrażenia.


Po lekturze/seansie “Diabła” koniecznie -  “Medea” dostarcza mnóstwo adrenalinowej przygody, znakomitą zabawę i niejeden moment gorzkiej refleksji na temat wad i słabości państwa polskiego a także osób nim władających (jasne, wyłącznie tych z powieści, to oczywiste! no ale zawsze…). WARTO.


Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych j...