Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych jakie kiedykolwiek czytałem i robi większe wrażenie niż groteskowe hiperbole przemocy z powieści Eda Lee czy inne komiksowe ekscesy ekstreme horroru; tutaj brutalność spada na czytelnika niespodziewanie w skali przekraczającej to, czego się można po konwencji spodziewać.
Ale potem, niestety, napięcie bynajmniej nie rośnie…
+
Seryjny, niewiarygodnie brutalny morderca grasuje w San Francisco. Jego ofiarami padają całe rodziny, zamęczone podczas rytualnych zbrodni. Właśnie, rytualnych, ich nieludzkie okrucieństwo ma bowiem w sobie pewien nadnaturalny, rytualny element. Dlatego szef policji przekazuje prowadzenie sprawy porucznikowi o otwartej głowie, Larremu Foggi.
Ten postanawia, obok regularnego “by the numbers” śledztwa policyjnego wszcząć również śledztwo “nadnaturalne” - inspiracją jest telefon sprawcy, nazwanego przez prasę Szatanem Z Mgły, w którym ten mamrocze coś o “drugiej stronie” z której, na skutek popełnianych morderstw ma przybyć obca moc.
“Druga strona” znaczy zaświaty, kombinuje policjant, a że jego mama ma w zwyczaju uczęszczać na seanse spirytystyczne i w ten sposób rozmawiać sobie ze zmarłym tatą, prosi ją o pomoc.
No i poprosił….podczas seansu ujawnia się monstrualny byt, który - dosłownie! - wysysa mamę i zostawia zmniejszoną, wciąż żywą (sic!) skorupkę wysuszonego ciała (ten patent to obok wstępnej masakry chyba najlepszy moment Anioła). Ten sam byt podobnie wysysa jedna z informatorek Foggii, tymczasem Szatan Z Mgły zamęcza na śmierć spirytystę pomagającego policjantowi.
Okazuje się, że - jak to zawsze w horrorach bywa- “ślad wiedzie w przeszłość”, do połowy XIX wieku, kiedy to w San Francisco objawiło się tzw. Czarne Bractwo, usiłujące przy pomocy ekstremalnie brutalnych zbrodni przywołać …Upadłego Anioła, Beliala (ihaaaa!). Zniknięcie ich ówczesnego przywódcy odłożyło plany w czasie, Bractwo jednak co jakiś czas podejmowało kolejne próby wezwania demona.
Przy kolejnej odsłonie, mającej miejsce w latach 70tych XX wieku towarzystwo zostało, jak się wydawało, całkowicie zniesione z powierzchni ziemi (jego wszyscy członkowie zginęli spaleni w katastrofie samochodowej), ale oto w 1988 roku ktoś najwyraźniej ponownie podejmuje się rytuału…
+
“Opowieść powinna zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie na rosnąć” mawiał Alfred Hitchcock. I faktycznie, początek “Czarnego Anioła” jest takim trzęsieniem. Okrucieństwo zbrodni Szatana Z Mgły jest absolutnie szokujące, i kiedy chwilę potem detektyw policyjny rusza do pracy nad wyjaśnieniem zbrodni można mieć nadzieję na superjuicy mroczną przygodę.
Niestety, im dalej tym gorzej. Po miażdżącym początku pojawiają się nieprzekonujące wątki i rozwiązania, co gorsza, długimi stronami powiewa nudą, a jak już na koniec zaczyna się coś konretnie dziać to nadchodzi pospieszne, niechlujne i koszmarnie głupie finałowe rozwiązanie. Szkoda.
Szkoda, bo powieść zaczyna się jak dobrze napisany klon “Czerwonego Smoka”, hitowej powieści Thomasa Harrisa (pierwszej z Hannibalem Lecterem); okrutne morderstwo i detektyw specjalista specjalnie przydzielony do prowadzenia sprawy. Mógł z tego powstać podobnie zajmujący do harrisonowego miks horroru z thrillerem, niestety, jak się okazało, w w owym czasie (akcja powieści toczy się w 1988r.) Masti nie był jeszcze gotowy na staranie planowane policyjne thrillery i poszedł w znanym, ale dość banalnie poprowadzonym kierunku okultystycznego horroru z kolejnym przywoływanym z zaświatów demonem - tym razem Belialem z Piekła. Owszem, całkiem sporo się dzieje, jest nieco makabrycznych scen i jump scare’ów, dość sprawnie wszystko opisane, ale jednak napięcie na długie strony mocno siada, a finał jest naprawdę rozczarowujący i mocno obniża końcową ocenę.
To jest jeszcze wczesny Masterton, często niestaranny w prowadzeniu fabuły i niezbyt mądry w przyjętych rozwiązaniach. Do tego papierowe do bólu postaci-tandetne klisze osobowe (policjant jest pochodzenia włoskiego, więc ofkors je focaccię, pije cappuccino i włoskie wina, chodzi do włoskiej knajpki). Ot, level wyżej od Guy N. Smitha, ale daleko do tych naprawdę dobrych “grahamek” z lat ‘90tych (Drapieżcy, Walhalla, Zjawa).
Dobrze się czyta więc czas nie jest stracony, ale Masterton napisał od groma lepszych powieści - pierwszy rozdział koniecznie warto poznać dla jego shock values, ale resztę można sobie odpuścić, bo i tak się błyskawicznie zapomni.