No i jest! Megaklasyk Złotej Ery Horroru, jeden z najbardziej wzorcowych animal attacków - obrzydliwe krwiożercze, przerośnięte i zmutowane karaluchy, odcięta od świata wyspa, grono (szerokie!) ludzkich ofiar i zdeterminowana grupa Łowców walcząca z zagrożeniem. Jest gore, jest gross, jest mnóstwo akcji - nic tylko się cieszyć bezpretensjonalną makabreską.
+
Dużo fabularnie nie ma do pisania, w zasadzie we wstępie wszystko już wyjawiłem. Mała wyspa Yarkie u wybrzeży USAm na niej wysypisko śmieci, na którym zebrała się, zorganizowała i zmutowała armia potwornych, morderczych karaluchów, no i reszta jest absolutnie przewidywalna.
Karaluchy atakują, mordują i zjadają kolejne osoby - mamy makabryczne, obrzydliwe opisy rzezi i śmierci (a jeśli nawet nie do końca zgodne z biologią czy anatomią - who cares? liczy się fun), nie mamy zbyt dużego “plot armor” - tutaj naprawdę każdy może w mgnieniu oka zginąć i będzie nieraz tak, że zdumiony okrucieństwem i gwałtownością autora czytelnik otworzy ze zdumienia i szoku szerzej oczy.
Grupa bohaterów; dwójka wezwanych na wyspę naukowców i dzielni, pełni Amerykańskich Cnót (ihaaa) lokalesi staje do nierównej walki z abominacją. Robale nieraz są górą, brutalnie atakując a to przypadkowych przechodniów, a to wycieczkę na plaży, a to latarnię morską, gdzie zabarykadowali się walczący ludzie, na koniec jednak, co było do przewidzenia, ludzie znajdują sposób, by pokonać karaluszą inwazję i koniec końców mogą triumfalnie wznieść kielichy zwycięstwa (no, nie wszyscy :-)
+
Mam nadzieję, że nikt nie uzna powyższego wpisu za “spojler”. Animal attack w swej bazowej formie jest bardzo formulaiczny i oczywisty w przebiegu zdarzeń : zarówno krwiożercze obrzydliwe/zmutowane potwory, jak i przebieg akcji - makabryczne śmierci kolejnych ofiar, pełna determinacji walka garstki bohaterów oraz końcowe zwycięstwo człowieka są niezbędnymi elementami podgatunku, no a“Gniazdo” to taki model z Sevres typowego “animala”, więc i wszystko tutaj przebiega zgodnie z receptą.
Co na plus? Przede wszystkim creme de la creme animal attacków - gore, gross i okrucieństwo :-) Douglas nie bierze jeńców i parę razy zdrowo zaszokuje skalą brutalności nawet przygotowanego na animalowe “atrakcje” czytelnika.
Po drugie, dynamiczna, ani chwili nie zwalniająca akcja, porządnie, sprawnie opowiedziana.
No ale właśnie, “porządnie” 0 i nic więcej. Do klasy, elegancji naprawdę dobrze piszących autorów jest tutaj daleko, wspominając już niekoniecznie Kinga (nikt nie pisze tak, jak King), ale powiedzmy Herberta czy Mastertona. Brakuje też trochę grand guignolowego szaleństwa obecnego u Guy N. Smitha, jakichś groteskowych, absurdalnych pomysłów, przy których człowiek myśli “oesu, co ten autor brał przy pisaniu?”. Jest tak dziennikarsko sprawne, rzetelne, poukładane
Kiepskie są też banalne, kartonowe postaci. Jasne, animal attack to nie dramat psychologiczny (chyba że King pisze “Cujo”, no ale potem mało kto tego “Cujo” za animal attack uznaje), tutaj ludzie to głównie cannon fodder dla obrzydliwców, ale nawet na tle relatywnie niewielkich wymagań podgatunku bohaterowie “Gniazda” trochę rozczarowują.
Uwagę zwraca też trochę MAGA-owski konserwatyzm autora. Dzielni, Typowo Amerykańscy mężczyźni, walczą i bronią słabszych, a Delikatne i Miękkie Kobiety podziwiają ich i gotują im kawę. W ogóle piękny jest świat Tradycyjnych Wartości, czystych ogródków i uśmiechniętych rodzin (skądinąd prawda…) Za to opis trzech wielkomiejskich bumpów przybyłych na wyspę jest pełen szczerej odrazy, niechęci, w powietrzu aż czuje się klimat “Easy Ridera”, gdyby nie karaluchy to może ci “porządni, miłujący tradycję” mieszkańcy wyspy zrobiliby z nimi porządek..
Końcowa - 6/10, bo formulaiczny animal attack na więcej nie zasługuje, ale bezwzględnie kanon literackiego horroru. Każdy fan gatunku powinien koniecznie poznać.
Komentarze
Prześlij komentarz