Przejdź do głównej zawartości

Joe Abercrombie - "Mądrość Tłumu" 10/10

Och, och! Cóż za obrzydliwa, gorzka i czarna jak przepalone espresso opowieść, amoralna i pozbawiona choćby krztyny optymizmu, cóż za parada odrażających indywiduów, których nie to że “nie sposób polubić”, których się szczerze nienawidzi!!! A jak się to do jasnej cholery czyta!!!


+


Król Orso nie miał okazji nacieszyć się zwycięstwem nad buntownikami, bowiem zaraz po powrocie do stolicy zostaje zdetronizowany i uwięziony przez wybuchłą w międzyczasie rewolucję Burzycieli i Podpalaczy.


Rewolucja pozwala rozładować narosłą w masach ludowych wściekłość, kiedy jednak okazuje się, że w zanarchizowanym państwie wciąż brakuje jedzenia i opału, szaleje inflacja a trudno o pracę, ulice są niebezpieczne a na dodatek wierne królowi wojska wciąż walczą z nadzieją na przebicie się do stolicy, wściekłość tłumu wraca. W Adui rozpętuje się rewolucyjny terror - zupełnie jak w robespierrowskim Paryżu czy stalinowskim ZSRR, krzewią się donosy i publiczne egzekucje “wrogów ludu”, wkrótce nie tylko pozostałości ancien regime’u, ale i niewystarczająco dobrzy dla Rewolucji giną, zrzucani ze szczytu Wieży Łańcuchów.


Tymczasem obywatel Leo Brock (porzucił arystokratyczne “dan”) robi karierę w zrewolucjonizowanych masach; koniec końców, wobec niekompetencji kolejnych generałów z awansu społecznego, jemu buntownicy powierzają  przywództwo rewolucyjnej armii mającej powstrzymać szarżujące na stolicę wojska rojalistów. 


Tylko że w międzyczasie Leo przystał do spisku - dla wielu jasne się staje, że jedyną szansą na powrót normalności jest restauracja monarchii, pora więc schować dawne urazy i wspólnie stawić czoła 


+


Na północy też wszystko się rozsypuje. Rikke niby opanowała Carleoon, gdzie uwięziła okaleczonego Stoura, ale Czarny Calder jest wciąż bardzo silny, gromadzi wielkie wojska i siły. Tymczasem córka Wilczarza pogrąża się w niekontrolowanych napadach wściekłości i w kolejnych awanturach traci sojuszników. Najpierw odchodzi Gwóźdź ze swą drużyną, potem północni od Isern-i-Phail a na koniec, na skutek wzajemnych waśni, główne siły bojowe wyruszają na walkę z ludźmi Gwoździa. Pod murami słabo obsadzonego Carleonu staje potężna armia Czarnego Caldera…


+


Abercrombie jest przewidywalny w swojej nieprzewidywalności, w takim “expect unexpected” i jak komuś idzie dobrze, do dostanie od losu kopa, a jak ktoś leży w kałuży na dnie, to na koniec wbrew wszystkiemu wygra swoje. Zatem zakończenie drugiego tomu drugiej trylogii - “Kłopotliwego Pokoju” w zasadzie nie dawała szans na inne zakończenie całej sagi. A i tak gorzko w gębie…


Wyobraźcie sobie Grę O Tron, w której na koniec królem zostaje Joffrey Baratheon ze stowarzyszonym z nim Królem Północy Ramsayem Boltonem. No, to mniej więcej to dostaniecie u Abercrombiego. Najgorsze ścierwo odniesie największe sukcesy, jedyne w miarę przyzwoite osoby zostaną, niczym nieszczęsna Justyna u de Sade’a, sponiewierane i przegrane, rany, na sam koniec człowiek zacznie kibicować, w nadziei zemsty, dotychczasowym  złolom tej opowieści! 


Kreacja postaci… zapiera dech w piersiach. Po setkach randomowych bohaterów/villainów z dziesiątek randomowych sag fantasy mamy tutaj takie zatrzęsienie niezwykłych osobowości, że głowa paruje. Wyobraźcie sobie (wciąż odwołujemy się do Gry O Tron, tego wzorca sewrskiego grimdarkowej fantasy) powieść, gdzie każda postać ma głębię Tyriona Lannistera. Orso, Rikke, Leo, Savine, Vick, Gunnar, Jonas Koniczyna, co jedno, to ciekawsze, co jedno bardziej fascynujące, co jedno do bardziej obrzydliwe…


No właśnie, te postaci… Nie używam terminu “bohater”, u Abercrombiego bowiem nie ma bohaterów. Nikt nie zasługuje na takie określenie, tutaj większość postaci to prawdziwi szubrawcy, zdrajcy, łajdaki, ale nie takie “sympatyczne szwarc-charaktery”, jakie pojawiały się w poprzednich częściach cyklu, takie, które mimo wad skupiają sympatię czytelnika. Gdzie tam, w “Wieku Obłędu” wiodące fabułę osoby to zasadniczo odrażające indywidua, którym szczerze życzy się jak najgorzej, a które, na przekór czytelnikowi, na koniec mają albo “winning hand” albo przynajmniej unikają zasłużonej kary. 


Dawno nie czułem się tak brudny moralnie po zakończeniu lektury książki, a już nigdy nie spodziewałbym się tego wobec sagi fantasy, nihilizm tej powieści jest naprawdę szokujący, iście “sadyczny”. Ale tym wspanialsza to lektura, bo napisane jest wszystko tak, że oderwać się nie sposób, twisty swą pomysłowością szokują (nawet jeśli - kierunkowo - przez fana są przewidziane, bowiem wiemy CO będzie, ale nie JAK się to wydarzy), do tego mnóstwo szokujących, genialnych scen akcji, i obłędnie ostre, skrzące się zjadliwymi one-linerami dialogi. O wspaniałych postaciach już pisałem. 


Wyjątkowo gorzko pisze Abercrombie o rewolucji, tak, jak w pierwszym tomie, wydawało się, sympatyzował z wykorzystywaną biedotą, tak teraz nie ma krztyny litości dla tępych, niekompetentnych, przepełnionych nienawiścią, złych do szpiku kości mas. Ukazuje cynicznych graczy budzących emocje motłochu, pokazuje, jak łatwo sterować tłumem, jak ludzie głupieją zbiorowo a mądrzeją indywidualnie.


As usual - to jest “no fantasy”, elementy fantastyczne praktycznie nie istnieją, dominuje szybka przygoda, zmiany akcji, sceny bitewne i makabryczne opisy upadającego pod ciosami rewolucji świata.


PS.

Wiem, ze Abercrombie odpala nowy cykl (Diabły), ale dzięki pewnej krótkiej scenie finałowej można mieć nadzieję na ciąg dalszy sagi; człowiek po cichu liczy, że ci “nieco lepsi” źli jednak rozprasują gęby wszystkich niesprawiedliwie triumfujących obrzydliwców.

Komentarze