poniedziałek, 11 kwietnia 2022

David Wong John Ginie Na Końcu 10/10

 Ależ szalona jazda! „John Ginie Na Końcu” pomnikowe dzieło nurtu „bizarro” to pędząca niczym bolid formuły 1 na paliwie rakietowym mieszanka horroru i czarnej komedii, naćpani „Ghostbustersi” skrzący się od przygód, jump scare’ów i twistów fabularnych, jednocześnie bawiący do łez i mocno straszący (to wyjątkowo rzadki przypadek). W życiu by się człowiek czegoś aż tak intensywnego nie spodziewał! 


+


David i John to para  „paranormalnych detektywów”, speców od walki ze złymi mocami i demonami. Sława ich kolejnych wyczynów budzi zainteresowanie pewnego dziennikarza, który umawia się na wywiad z Davidem, podczas którego opowiedziana zostanie historia ich działalności (taki wink w kierunku „Wywiadu Z Wampirem”).


Wszystko rozpoczęło się podczas amatorskiego koncertu rockowego, na którym przybysz z Jamajki, niejaki Robert Marley (buchacha) częstuje kilka osób nowym narkotykiem, nazywanym „sosem sojowym”. Specyfik ten oprócz typowego dla wszystkich narkotyków „otwierania bram percepcji”, otwiera - i to dosłownie - bramy między światami. W ten sposób pomiędzy uczestnikami narkotykowej biby pojawiają się złowrogie siły. Sam gospodarz zostaje rozerwany na strzępy, w innego uczestnika wstępuje demoniczny byt. Pozostali  ruszają do Las Vegas, gdzie swe magiczne show daje doktor Marconi, jako jedyny dysponujący odpowiednią mocą i kwalifikacjami, by zaradzić przepychającemu się na Ziemię złu.


Poprzez kontakt z sosem sojowym nasza dwójka bohaterów uzyskuje trwały kontakt z zaświatami; widzą oni demony i duchy zmarłych,  zaczynają też przyjmować zlecenia dotyczące manifestacji nadnaturalnych.


Pewnego razu znika młodsza siostra przyjaciela, który zginął podczas walki w Las Vegas. Śledztwo wskazuje, że w sprawę zamieszani są „ludzie cienia”, tajemnicze byty z równoległego wszechświata. W tymże wszechświecie czai się złowrogi (oczywiście) boski byt - Korror, który planuje (oczywiście) inwazję na starą dobrą Ziemię. No i (oczywiście) tylko nasi bohaterowie będą mogli pokrzyżować mu wstrętne plany….


+


Nieee, tego się nie da w żaden sposób opisać ani ogarnąć! Tej wirującej niczym kalejdoskop nawałnicy przygód, przygód komicznych, strasznych, fascynujących, mknącej przed siebie na oślep, prowadzącej czytelnika w najbardziej obłąkane odmęty wyobraźni. Podczas lektury naprawdę trzeba się bardzo mocno trzymać, żeby nie wypaść z tego rollercoastera. Dosłownie na każdej stronie czeka na czytelnika potężny zonk, szok, śmiech lub/i strach. 


Kompletna nieprzewidywalność kolejnych zdarzań, ich absurdalność (pies kierujący samochodem, oderwane ramię policjanta zmieniające się w anakondę, parówka z hot doga jako telefon komórkowy - a to tylko sam wierzchołek góry lodowej!) i, dosłownie, bezlik,  powodują, że czytelnik czuje się jak w oku cyklonu. Jeszcze jakoś można ogarnąć aktualnie dziejące się wydarzenia, ale naokoło wiruje tłum pozostałych przygód, zacierający się w pamięci, zlewający w migającą feerię barw. Tylko gdzieś w tle maluje się strzelista konstrukcja ramowa całej opowiadanej historii. 


Wong postarał się, by zaskoczyć czytelników końcowymi rozwiązaniami - i uwierzcie, będzie Twist co niemiara! Wybitnie dobrze poprowadzony i absolutnie zaskakujący, nawet jeśli oparty na archetypie gatunkowym. Poznamy się na nim dopiero, kiedy wyskoczy nam z kart powieści w twarz.


„John” napisany jest warsztatowo z niezwykłym nerwem, aż trudno się oderwać od lektury. No i ciekawa sprawa z bohaterami. Teoretycznie „John” to nie jest powieść opisująca rzeczywiste ludzkie postaci, ich dramaty, uczucia czy marzenia, to szalony, groteskowy komiks. Tym ciekawsze, że w tym natłoku zdarzeń udaje się autorowi oddać i szczerą przyjaźń dwójki bohaterów i, naprawdę przejmująco, opisać miłość rosnącą między narratorem a jego dziewczyną.


Horrory komediowe to najczęściej po prostu komedie. Śmiech to bardzo silne uczucie, potrafiące pokonać strach. Nikogo przecież nie przestraszy pocieszny „Upiór Rodu Cantervilleów”. Tymczasem „John”, powodując u czytelników salwy śmiechu jest jednocześnie absolutnie przerażający, jak rzadko który „poważny” horror. Tutaj wszystko brzmi szczerym złotem, proporcje między żartami a autentyczna grozą są idealnie zbalansowane. Fantastyczne! 



„David Wong” to pseudonim, literackie alter ego autora, który naprawdę nazywa się Jason Pargin. Historia powstania powieści została - oczywiście zabawnie - opisana przez niego w posłowiu. Popularność „Johna” spowodowała, że Wong napisał kolejne dwie części o przygodach Davida i Johna -  „This Book Is Full Of Spiders’ (2012) i „‚What The Hell Did I Just Read’’ (2017) - niestety, do tej pory powieści tych w Polsce nie ma. NIECH TO KTOŚ WYDA, pls!!!!!


Absolutnie koniecznie - i to ASAP. Kanon jak diabli!


PS.

Inaczej być nie mogło - na podstawie takiego dynamitu powstała ekranizacja Dona Coscarellego (reżysera „Phantasmu”). Film jest dość udany i wiernie oddaje szalone pomysły i klimat powieści Wonga, niemniej do scenariusza zmieściła się tylko część przygód Davida i Johna, tak naprawdę tylko początek i koniec tej historii sklejone w jedną całość, znikające dużą część oryginalnej fabuły (gdzie są ludzie cienia!) w tym sam Fundamentalny Twist! Ale i tak warto obejrzeć.


PPS.

W posłowiu do „Inkuba” Artur Urbanowicz zachęca czytelników, by oddali się ponownej lekturze powieści w celu odnalezienia ukrytych w niech smaczków. Taka propozycja po tym, jak człowiek ledwo się otrząsał po wysiłku lektury sążnistego przecież dzieła wydawała się mało zachęcająca. Wong do takiego czegoś bynajmniej nie zachęca, niemniej skończywszy „Johna” (też przecież bardzo konkretną, blisko 500 stronową książkę) natychmiast mam ochotę wrócić do powieści, by spróbować lepiej poukładać wszystkie jej bogactwa fabularne. Trudno o większy komplement.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych j...