Przygodowa opowieść sci-fi z elementami horroru, lektura fabularnie może i nieco zwietrzała, ale dla fanów obu gatunków wciąż kanoniczna.
+
Rozbitek trafia na nieznaną wyspę, zamieszkałą przez tajemniczego doktora Moreau, jego asystenta Montgomery’ego i gromadę dziwacznych, brzydkich i niekształtnych ludzi.
Doktor wraz z pomocnikiem przeprowadzają na wyspie jakieś eksperymenty medyczne. Przybysz zostaje przyjęty gościnnie, ale naukowcy utrzymują przedmiot swych badań w tajemnicy. Odkrywszy, że tak naprawdę dokonują oni wiwisekcji na żywych organizmach, przerażony ucieka w głąb dżungli, przekonany, że ma być kolejną ofiarą.
Tutaj trafia do osiedla, zamieszkałego przez półzwierzęce, półludzkie mutanty - wyniki eksperymentów doktora Moreau. Mężczyzna początkowo uważa, że są to ludzie, doprowadzeni wiwisekcyjnymi torturami do stanu zdziczenia, przybyły jednak w międzyczasie doktor wyjaśnia, że jest odwrotnie, że to zwierzęta, którym operacyjnie nadano cechy ludzkie.
Pewnego dnia na wyspie dochodzi do katastrofy. Poddawana wiwisekcji puma wyrywa się z niewoli i ucieka w las. Doktor wraz z pomocnikami ruszają w pościg. Wśród zwierzoludzi tymczasem narasta opór wobec „uczłowieczenia”, odradzają się dzikie instynkty…
+
Herbert George Wells jest, obok Julesa Verne, uważany za jednego z twórców gatunkowego science fiction. O ile jednak u Francuza fantastyka z reguły łączyła się z żywiołową przygodą, to u Wellsa prawie zawsze podbudowana ona była rzetelną dawką grozy. Czy to kanibalistyczne wizje „Wehikułu Czasu”, czy klimat post-apo w „Wojnie Światów”, w końcu nawet obecne w „Niewidzialnym Człowieku” rozwiązania rodem z ghost story - czytanie fantastyki Wellsa miało w założeniu również straszyć.
Stężenie niesamowitości i niepokoju chyba najsilniej jednak jest odczuwalne w „Wyspie Dr. Moreau”; można wręcz uznać, że książka to wczesny reprezentant nurtu „sci-fi horror”. Przede wszystkim sama postać Moreau - to wręcz grozowy archetyp szalonego doktora, której popkulturowe znaczenie porównywalne może być wyłącznie z Victorem Frankensteinem. Przy czym jest Moreau znacznie bardziej od Frankensteina przerażający. Całkowicie amoralny, obojętny wobec zadawanego cierpienia, przejawiający cechy wręcz psychopatyczne.
Niepokój graniczący z grozą budzą również prawie wszyscy zwierzoludzie, ich odmienność, tłumiona dzikość i narastająca w nich stopniowo agresja. Do tego dochodzi przygodowa, pełna elementów przemocy i makabry fabuła.
Sam główny pomysł na powieść nieco się zestarzał. Owszem, w czasie, kiedy Wells pisał „Wyspę” temat wiwisekcji na zwierzętach był szeroko dyskutowany w publicystyce angielskiej (można o tym poczytać w bardzo dobrym posłowiu), stąd pewnie wówczas jego książka była głosem w tej dyskusji, ale z dzisiejszej perspektywy nie jest ona aż tak ciekawa. Pomijam już wątpliwy sens wszystkich eksperymentów szalonego doktora - po kiego grzyba usiłował on „uczłowieczać” dziesiątki przeróżnych zwierząt (lepiej sobie z tym zagadnieniem poradził Papcio Chmiel w „Tytusie, Romku i A’Tomku”), ale brakuje podania jakichkolwiek nawet przyczyn braku znieczulenia operowanych ofiar ! A okrucieństwo wobec zwierząt nawet wtedy nie było obojętne, bowiem główny bohater swą pierwszą wędrówkę po wyspie wyrusza, kiedy nie może już słuchać ryków torturowanej pumy.
Co ciekawe, nawet jeżeli Wells, pisząc „Wyspę” chciał zająć stanowisko przeciwne dręczeniu zwierząt, to trudno go uznać za Animal lovera w typie obecnie działajacych aktywistów. Gdy ma wyspie wybucha bunt mutantów, bohater całkiem poważnie rozważa scenariusz wybicia ich wszystkich bez większego rozpatrywania, czy udział w rebelii, ot tak, na wszelki wypadek, i z emocjami nie większymi niż rozważając ubój stada chorego bydła.
W ogóle najciekawsza jest końcowa część powieści, pomijana lub pomniejszana w kolejnych ekranizacjach, ta po upadku dr. Moreau, kiedy narrator, niczym „odwrócony” Robinson, zostaje na wyspie sam, i usiłuje znaleźć wyjście ze swej sytuacji (jako że powieść na formę jego późniejszej relacji, wiemy, że mu się to uda).
Dwa zdania nt wydania - oczywiście bardzo efektownie, jak to u Vespera bywa, „na bogato”. Z nowym tłumaczeniem Krzysztofa Sokołowskiego oraz ze stylowymi ilustracjami z epoki. Z tym, że ilustracje specjalnie mi się nie podobały, a tłumaczenie…Sokołowski to świetny tłumacz, bardzo lubię np. jego przekłady kingowskie, ale przyznam, że „Wyspę” mi się czytało dość ciężko. Do tego stopnia, że w połowie „przesiadłem” się na stary, jeszcze PRLowski przekład Ewy Orlińskiej, który był w mej ocenie bardziej „reader friendly”. (z tym, że „Piękna Pani” - nazwa statku u Sokołowskiego, brzmi akurat znacznie ładniej, niż „Królowa Próżności” Orlińskiej. Nawet jeśli w oryginale było „Vanity Queen”).
Deczko przykurzony, dzielony na pół z fantastyką naukową, ale KANON literackiej grozy.
PS.
W znakomitym posłowiu można poczytać o kinowych losach dr. Moreau. Powieść była ekranizowana aż trzy razy (1932, 1976 i 1990), zawsze w gwiazdorskiej obsadzie - tytułowego doktora grali bowiem sir Charles Laughton, Burt Lancaster oraz sam Marlon Brando. Ja nieodmiennie najbardziej lubię najstarszą, czarno białą wersję zatytułowaną „Wyspa Zagubionych Dusz” (nawet Bela Lugosi się w obsadzie znalazł!), taką trochę odpowiedź Paramountu na serię horrorów wytwórni Universal. Dla fanów starego kina - mus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz