niedziela, 23 sierpnia 2020

Robert Ziębiński Piosenki Na Koniec Świata 7/10

Robert Ziębiński w 2020 roku z impetem wszedł na rynek polskiej grozy rewelacyjnym monster slasherem „Dzień Wagarowicza” oraz doskonałym młodzieżowym „Czarnym Stawem”. Warto jednak pamiętać, że jego samodzielny debiut grozowy to wydany w Phantom Books zbiór opowiadań niesamowitych „Piosenki Na Koniec Świata”. 


+


„Chłopiec” - nawiedzający dziecinne sny pewnego chłopca potwór w pewnym momencie zaczyna naprawdę mordować osoby w jego życiu. Dobry, mocny tekst na początek, jest makabrycznie i odpowiednio strasznie, końcowy twist bardzo fajny (choć oczywisty), może trochę brak wytłumaczenia opowiadanej historii - 6/10.


„Dzieci To Nasza Przyszłość” - jeden z najlepszych teksów całego tomiku. Szczególne post apo, a którym autor, tworząc świetną (kapitalnie zakręconą!) Historię znakomicie bawi czytelników żonglując znanymi i rozpoznawalnymi motywami i cytatami z klasyki, zapraszając  do szukania tychże tropów. Czego tu nie ma ! - „It’s Alive”, „Dziecko Rosemary”, „Ludzkie Dzieci”, „Obcy” (!) a nawet „Jestem Legendą” - absolutnie przepyszny post-modernistyczny koktajl. 8/10


„Jasny, Słoneczny Dzień” - to bardzo „kingowskie” w klimacie opowiadanie (gdzieś w tle duch „Worka Z Kościami” się unosił); odnoszący niegdyś sukcesy autor grozy (no czyżby…) powraca po latach przerwy z nowym bestsellerem. Wraz z żoną i swym wydawcą wyjeżdża do domku letniskowego, by uczcić ten fakt. Na mały minus - nie całkiem zrozumiałem zakończenie (jeszcze wrócę do tego tematu) - 6/10


„Kuchnia Z Gwiazdami”  - zabawna (podejrzewam sporo żartów środowiskowych) makabreska o kanibalu żywiącym się mięsem…. upolowanych celebrytów. Bardzo zgrabne i udane wyjście na mit Wendigo, choć anegdota z Jaruzelskim (i ostatni rozdział opowiadania) wydały mi się o pół mostu za daleko -  7/10


„Nocna Taksówka Ze Wschodniego” - drugi tytuł aspirujący do miana najlepszego w zbiorze. Wracający z Krakowa do Warszawy pijany biznesmen spieszy do swej żony, kochanej, a od lat zaniedbywanej na rzecz kulejącej firmy. Ma dla niej doskonałe wiadomości, właśnie podpisał lukratywny kontrakt, który odmieni ich życie. Na tytułowym warszawskim dworcu wpadnie jednak w spiralę dziwnych zdarzeń… Naprawdę znakomite opowiadanie na temat relacji damsko-męskich i problemów w związkach, niesamowite choć  pozbawione elementu fantastycznego, nieco przywołujące wspomnienie  genialnego „Po Godzinach” - 8/10.


Za to „Śpij Kochanie, Śpij” wzbudziło we mnie nieco mieszane  uczucia. Bohater, prywatny detektyw, otrzymuje zlecenie - ciotka skazanej za wielokrotne mężobójstwo angażuje go do wyjaśnienia okoliczności  ostatniej zbrodni. Na plus - po raz kolejny efektowna zabawa konwencją (tym razem kryminał noir, do tego bardzo ciekawe postaci bohaterek i intrygujący węzeł psychologiczny. ALE od strony faktograficznej opowieść nieco kuleje.  Po pierwsze - nie wiadomo, w jaki sposób w Polsce miałaby powrócić kara śmierci (a przecież historie Ziębińskiego dzieją się tu i teraz, żadna to Nibylandia).  Co więcej, zasadniczo nie da rady skazać  nikogo bez dowodów zbrodni! (A tych dowodów w opowiadaniu brak; właśnie nasz detektyw ma je odnaleźć). Nie da się ni tylko w Polsce (sprawdzić, czy nie  Rywin), ale nawet w putinowskiej Rosji. Bez dowodów to i kolejnych pięciu mężów może umrzeć (nb. przypomina się znakomity thriller ejtisowy „Czarna Wdowa” w  którym policjantka właśnie prowadziła długotrwałe śledztwo mające za zadanie udowodnienie zbrodniczej żonie zabójstw kolejnych mężów). - 6/10


Bohaterka opowiadania „Karolina” to opuszczona przez męża kobieta, pozostawiona w luksusowym domu, z wysokimi alimentami i  trójką dzieci na głowie. No, można było w życiu gorzej wylądować…Karolina planuje postawić na siebie, znaleźć zajęcie, nowego mężczyznę,  wypełnić czymś puste życie. Ten tekst to eksperymentalna zabawa formułą weird fiction, przywołująca dalekie skojarzenia z prozą Kathe Koja. Element obyczajowy wypada  lepiej i bardziej przekonująco niż weirdowy finał - 6/10.


„531” - to opowiadanie z kolei najmniej mnie przekonało. Użalający się nad sobą, wspominający zmarłą samobójczo byłą żonę  manager firmy farmaceutycznej obserwuje w kolejnych odwiedzanych biznesowo hotelach szczególne zjawisko - migotanie numerków na drzwiach sąsiadujących pokojów…Nie bardzo ogarnąłem zamysł, ideę opowiadania, została tylko sprawna narracja - 5/10


„Ostatnia Audycja” - jeszcze raz tematyka post-apokaliptyczna. Świat staje na skraju katastrofy z powodu epidemii samobójstw. Autor internetowego bloga przeprowadza śledztwo w poszukiwaniu momentu, od którego wszystko się zaczęło… Bardzo efektowna forma opowiadania i bardzo dobry pomysł - mocne 7/10 


„Jestem Miłością” - wszyscy mieszkańcy małego podkrakowskiego  miasteczka  giną dosłownie rozszarpani w nieznanych okolicznościach. Policja prowadzi śledztwo… Mimo porażającego początku i (aż nadmiernego) grand guignolowego rozmachu opowiadanie to przede wszystkim mroczny dramat rodzinny, przejmujący takim szczególnym „polskim” realizmem, z przemocowym mężem i terroryzowaną przez niego żoną, planującą ucieczkę z domowego piekła. Trochę mi zabrakło (ponownie!), jednego, dwu akapitów wyjaśniających wpływ tej historii na masakrę mieszkańców. 6/10.


+


W tym roku z ogromną przyjemnością przeczytałem przywołane już na początku dwie książki Roberta Ziębińskiego  - „Dzień  Wagarowicza” i „Czarny Staw”. Wydany w Phantom Press z zeszłym roku zbiór opowiadań „Piosenki Na Koniec Świata” trzymałem sobie zatem „na czarną godzinę”, trochę jak pudełko pysznych czekoladek. Poszczególne opowiadania z tej bombonierki to bowiem takie właśnie, różnych smaków, luksusowe przysmaki. Zgrabnie wymyślone,  doskonale bawiące i wspaniale napisane. 

No bo Ziębiński pióro ma wyborne - znakomicie potrafi opowiadać, narracja jest energiczna, przejrzysta i bardzo przystępna w lekturze (czuć dobrą dziennikarską szkołę). Co ważne - ta narracja ta nie nadużywa cierpliwości czytelnika nadmiarem słów. Robert pisze oszczędnie, precyzyjnie, wręcz minimalistycznie. Tu każde zdanie, ba, każde słowo ma znaczenie. Mało, czasem przydałoby się wręcz WIĘCEJ tekstu, jeden, dwa akapity lepiej wyjaśniające mniej uważnym czytelnikom wszystkie aspekty opowiadanej historii (Robert najwyraźniej postanowił tutaj nie iść śladami mistrza Stephena Kinga, który niewątpliwie dałby upust swej pisarskiej logorei).


„Piosenki Na Koniec Świata” to lektura (mimo ponurych tematów) lekka i przebojowa, a przy tym, jak już pisałem zaproszenie czytelników do zabawy w rozczytywanie popkulturowych tropów porozrzucanych przez autora. 


piątek, 21 sierpnia 2020

Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu 3 8/10

Trzeci tom przygodowej sagi fantasy (z elementami sci fi) to kolejne przygody „kosmicznego komandosa” Vuko Drakkainena oraz następcy tronu cesarstwa Amitraju - Filara syna Oszczepnika. Cieszy, że jakość i energia fabuły wraca do doskonałego poziomu pierwszego tomu.

+

Płynąc na pokładzie lodowego drakkara Vuko wraz ze swą drużyną przybywa (unikając po drodze pułapki zastawionej przez złowrogiego amitrajskiego czarownika Szkarłata), na wyspę Pana Lodowego Ogrodu, by tu szukać pomocy w walce z szalonym Van Dykenem. 

Filar, który w zakończeniu drugiej części trafił do niewoli, traci swą drużynę. Sprzedany na targu niewolników trafia do domostwa przerażającej, sadystycznej Sildrun. Jakakolwiek próba ucieczki wydaje się niemożliwa i musi skończyć śmiercią w straszliwych męczarniach. Młodzieniec nie od tego jednak jest następcą Tronu Żurawia, nie od tego jest Naznaczony Losem, by miał się poddać. Wkrada się w łaski babsztyla i knuje intrygi mające pomóc mu w zmianie sytuacji, w której się znalazł...

+

Trzeci tom „Pana Lodowego Ogrodu” jest bardzo zwarty fabularnie. Obaj bohaterowie i ich drużyny żwawo pokonują kolejne przeszkody na swych drogach. Przy czym zaczyna być widoczne, że całkiem do tej pory odrębne wątki Vuko i Filara zbliżają się do siebie, zaczynają pojawiać się pierwsze punkty styczne. Przede wszystkim całość fabuły toczy się teraz na pseudo-wikińskiej Północy, niektóre postaci występują w obu historiach.

Po raz kolejny storyline Filara wydaje się ciekawszy (obok rewelacyjnej przygody z Sildrun pojawia się m.in. zgrabne nawiązanie do „Wyspy Dr. Moreau”) od momentami drażniącego swym napuszeniem i, po przybyciu na wyspę Lodowego ogrodu, tracącego dynamikę wątku Drakkainena (chyba za bardzo chce Autor zrobić z kosmicznego komandosa swe wyidealizowane alter ego; momentami jego „piczku materi” przymęcza). Choć przyznać trzeba, że przygoda w pułapce Szkarłata to chyba najmocniejszy fabularnie moment całego tomu.

Pomału widać już kierunek, w którym zmierza saga - losy poszczególnych, obdarzonych boskimi mocami, badaczy zaczynają się krzyżować z przysłanym po nich komandosem,  a wygnany, prawowity  władca imperium podąża przed siebie w drodze po odzyskanie swego tronu.

Ciekawość zżera, dokąd zaprowadzi ostatni, czwarty tom.   

niedziela, 16 sierpnia 2020

Anna Maria Wybraniec Niebo, Ptaki I Robaki 7/10

WSTĘP :

Ten raport musiał mi się trochę przeleżeć. Niby napisałem szybko wrażenia, ale teksty Anny Marii Wybraniec wciąż siedziały mi w głowie, kłębiły się i, stopniowo, coraz bardziej zawłaszczały moją wyobraźnię. Nie każdego bowiem książka sieknie od razu między oczy, co mniej wrażliwi czytelnicy będą musieli, jak ja, odczekać. Ale naprawdę warto. Z każdym dniem bowiem moja ocena, początkowo dość chłodna, rośnie. Zatem podstawowa rada - przeczytajcie sami, wyrobicie sobie własne zdanie.


 

RAPORT :

Debiutancki zbiór opowiadań Anny Marii Wybraniec wzbudził we mnie nieco mieszane uczucia. Mając w pamięci jej dwa wyborne opowiadania z antologii Sny Umarłych spodziewałem się, że samodzielny debiut równie mocno mi się spodoba. W tych oczekiwaniach utwierdzał mnie szereg bardzo pochlebnych (czasami wręcz entuzjastycznych) recenzji w internecie. W rezultacie postawiłem poprzeczkę oczekiwań tak wysoko, że mimo faktu, że „Niebo, Ptaki I Robaki” to naprawdę dobra książka, która naprawdę mi się spodobała, to jednak nie spodobała mi się AŻ TAK, jak się wstępnie nastawiłem. 

Z tym, że zdaję sobie w pełni świadomość, że „wina” leży raczej  po mojej stronie, że jest to spowodowane swoistym niedostatekiem mojej wrażliwości, a może inaczej, radar mej osobistej wrażliwości jest nastawiony w  nieco w innym kierunku (bardziej, powiedzmy, „ligottiańskim”). W rezultacie nie każde opowiadanie rezonowało tak mocno, jak powinno, czasami odnosiłem wrażenie, jakby adresowane było do osób już nie tylko wrażliwych, a wręcz nad-wrażliwych.

 

Zacząć trzeba jednak od podkreślenia, że cała kolekcja jest znakomicie i bardzo konsekwentnie wymyślona artystycznie. Zaraz po zakupie byłem zaskoczony, ze autorka nie załączyła w swym debiucie tych „sno umarłowych” naprawdę rewelacyjnych, opowiadań. Ale, jak się okazało, one po prostu nie pasowały do misternej konstrukcji, do głównego pomysłu „ptaków i robaków”, spajającego w całość zbiór. Bo to właśnie motywy różnych ptaków i insektów (robaków) występują we wszystkich opowiadaniach, z reguły będąc bądź zgrabną metaforą, bądź efektownym ozdobnikiem fabularnym opowiadanych historii. 

Po drugie - książka jest rewelacyjnie napisana. Pisząc wprost - czyta się ją znakomicie. O ile lekkość lektury to wyznacznik dobrej prozy rozrywkowej (czy będzie to Stephen King, czy Robert Ziębiński - i nie, nie nazywam Ziębińskiego „polskim Kingiem”, porównuję po prostu sprawność narracji), o tyle artystowski weird (a w ten bębenek bije Wybraniec) czasami okrutnie wymaga od swych ocierających pot z czoła czytelników (czy będzie to Thomas Ligotti czy Wojciech Gunia - i nie, nie …jw.). „Niebo, Ptaki I Robaki” natomiast łączą poważny, artystyczny namysł ze żwawą, przyjemną dla oka i generalnie reader friendly konstrukcją.


Są w książce opowiadania znakomite, które kupiły mnie od początku do końca. Otwierająca zbiór „Aberracja Mrozowiska” to horror „rustykalny”, tocząca się na wsi historia dziewczynki, obdarzonej mocą (przekleństwem) sprowadzania przymrozków na najbliższą okolicę. W rzeczywistości tytułowy mróz jest raczej przenośnią chłodu relacji rodzinnych, a opowieść urzeka atmosferą niepokoju i narastającej grozy. 

Drugi przebój, chyba najlepsze w całym zbiorze opowiadanie, to „Nieżyczliwość Kruków”. Samotna, nie ciesząca się powodzeniem towarzyskim, studentka pewnego razu znajduje na ulicy rannego kruka. Bierze go do akademika, by zaopiekować się ptakiem. Jej relacje towarzyskie odmieniają się jak zaczarowane, kruk zaczyna wracać do zdrowia, bohaterka ze zgrozą zauważa jednak, że ptak żywi się…cieniem jej znajomych.  Ponownie dość czytelna metafora, główny koncept nieco „ligottiański”, i znakomite wrażenia z lektury.

Dalej znajdziemy tekst pod dziwacznym tytułem - „Holometabolia Lucyferiazy”. Call centre firmy ubezpieczeniowej, pracownica, która powraca do pracy po małym kryzysie zaczyna emanować życzliwością i atmosferą sukcesu. Pytana o źródło przemiany snuje dziwaczne opowieści o przemianie duchowej. Koleżanka postanawia pewnego razu śledzić ją po pracy. Nieco w klimacie korporacyjnego horroru, z kultystami w tle (horror z kultystami = dobry horror.  Ihaaa)choć źródłem grozy nie jest organizacja, a (jak zawsze u Wybraniec), człowiek i mrok jego duszy.

I jeszcze  dwa mocne tytuły. Miniaturowe „Winobranie”, gdzie  autorka zgrabnie cytując E.T.A. Hoffmanna i jego „Piaskuna” opisuje mrok relacji rodzinnej z czytelną sugestia pedofilii i „Mnemonika Termitiery” - jedno z najbardziej „straszących” opowiadań w całym zbiorze (wizyta w domu szalonego ojca jest rodem wprost ze stron kingowskiego „To”) ,historia chłopaka, który usiłuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego jego tata, uzna fotograf, popadł w szaleństwo i stał się powszechnie wyśmiewanym w mnieście, wlekącym za sobą wózek ze śmieciami kloszardem.


Inne opowiadania wywarły na mnie słabsze wrażenie. Przede wszystkim grupa tekstów które wydawały mi się, jak już pisałem, nad-wrażliwe, zbyt rozchwiane emocjonalnie, by przekonać do siebie. Ich bohaterowie są zbyt słabi, by zmierzyć się z otaczającą ich okrutną rzeczywistością, uciekają od niej w różnej formie, z reguły w śmierć (małomiasteczkowy brak perspektyw w „Wanderlust”, zaszczucie i brak tolerancji w„XYZ” czy „Lelkobiciu” ciężar życia szamoczącej się w poszukiwaniu sukcesu bohaterki w „Ptaśnięciu”)


Chcę jeszcze napisać o „Gołębich Minutach”, przejmującej historii, w której gołębie stanowią metaforę upływającego bezpowrotnie czasu, czasu, którego może nam wszystkim znienacka zabraknąć. Opowiadanie odwołuje się do słynnej tragedii śląskiej, zawalenia hali MTK w Katowicach podczas wystawy…gołębi). Bardzo przejmujące i bardzo efektownie napisane.


KONKLUZJA :

Więcej radości (choć nie wiem, czy to jest dobre słowo), książka sprawi wrażliwym koneserom dobrej literatury, niż fanom niskopiennych shockerów przygodowych. Dla weirdowców - must read Warto jednak, by każdy wielbiciel literackiej grozy dał sobie szansę, by te opowiadania zaczęły w nim, tak jak we mnie, dojrzewać. 




piątek, 7 sierpnia 2020

Robert W. Chambers Król W Żółci 7/10

Cykl opowiadań R.W. Chambersa „Król W Żółci” sławny dziś głównie poprzez liczne odwołania w twórczości H.P. Lovecrafta (a i popularny serial „True Detective”), równie wiele frajdy w czytaniu przyniesie chyba wielbicielom Thomasa Ligottiego, częściej bowiem porusza się on w klimacie dusznych weirdowych koszmarów niż kosmicznej grozy Mistrza Z Providence.

Tytułowy cykl stanowią cztery opowiadania. Nie są one ze sobą powiązane fabularnie, łączy je jedynie obecność w ich treści  tajemniczej księgi pt. „Król W Żółci”. Księga ta występuje jako rekwizyt w tle opowiadanych historii. To dziwny, chyba fantastyczny, dramat; lektura jego drugiego, złowrogiego aktu przynosi na nieopatrznego czytelnika depresję, przygnębienie i różne nieszczęścia. (Właśnie ten pomysł, przeklętej księgi, „podebrał” Chambersowi Lovecraft wymyślając „Necronomicon”, „De Vermis Mysteriis” i inne  plugawe i demoniczne tomiszcza.) 

Spójrzmy zatem na poszczególne opowiadania :


„Naprawiacz Reputacji”   (8/10)

Pierwsze wrażenie jest szokujące, „Naprawiacz Reputacji” bowiem wygląda jak nieznany, przypadkiem odnaleziony tekst Ligottiego ! Rojenia o przejęciu władzy nad światem, o spiskach, mających na celu usunięcie osób stojących na przeszkodzie tym planom, upiorna atmosfera zaułków, strychów - ta sama, jak u Ligottiego logika koszmarnego snu, to samo duszne, niepokojące wrażenie niepokoju podczas lektury. Absolutna weirdowa petarda.


„Maska” (7/10)

To opowiadanie przypomina nieco fabułą (a i nastrojem) „Pieśń Utraconej Miłości” Iwana Turgieniewa. Historia miłosnego trójkąta pomiędzy narratorem, artystą rzeźbiarzem, który wynalazł szczególny środek, płyn zamieniający w piękną rzeźbę wszelaką materię ożywioną i kochanką tegoż rzeźbiarza. Narrator, rozerwany pomiędzy miłością do kobiety a wiernością przyjacielowi nosi „maskę” przyjaciela domu. Więcej w tym romansu niż grozy, ale proza piękna, momentami wręcz poetycka.


„W Smoczym Dworze” (6/10)

Najsłabszy tekst cyklu - ciekawy nastrój i fabularne możliwości  opowieści o demonicznym organiście grającym podczas nabożeństwa  nie zostały tutaj do końca przez Chambersa wykorzystane. No ale przyszła pora na :


„Żółty Znak” (10/10)

To głównie dla tego, absolutnie wspaniałego i absolutnie przerażającego opowiadania warto w ogóle dzisiaj zawracać sobie głowę Chambersem. Ponownie klimat nieco kojarzy się Ligottiego, w najbardziej mrocznej, pesymistycznej i podnoszącej grozą włosy na głowie, odsłonie.

Artysta malarz wraz z modelką-kochanką obserwują położony naprzeciw pracowni kościół i przygnębiającą, paskudną postać - kościelnego stróża. Otyły, chorobliwy, milczący, budzi w obserwujących go osobach nieokreślone przerażenie. Na dodatek okazuje się, że dziewczyna co noc śni koszmar, w którym tłusty obrzydliwiec powozi karawanem z ciałem malarza w trumnie…

Pewnego dnia kochanka daje artyście w prezencie dziwaczną, znalezioną na ulicy broszę. Nikt nie podejrzewa, że to jest właśnie Żółty Znak, przyciągający uwagę przerażających monstrów…

Madre mio ! To można czytać i czytać ! Rozkładać na czynniki pierwsze, podziwiać misterną, przygnębiającą fabułę. Znakomite ! Must read i horror top wszelkich topów.


Na tym kończy się cykl „Król W Żółci”. Tom uzupełniają trzy inne, nieco słabsze w wyrazie opowiadania :


„Księżycowy Starzec” (7/10)

Trójka mężczyzn przybywa niby to na polowanie w okolice kanadyjskiego jezora. W rzeczywistości to tajna misja wywiadowcza, mająca na celu wykrycie i likwidację szajki chińskich producentów …złota, których działalność może wstrząsnąć ekonomią całego kraju. Na miejscu okazuje się jednak, że w grę wchodzą Większe i Mroczniejsze Siły…

Ten tekst najbliższy jest lovecraftowskiej formule fabularnej, gdzie mamy i kultystów, i monstrum w jeziorze, a narrator oczekuje zniszczenia jakiejś przeklętej okolicy (np. „Widmo Nad Innsmouth” czy „Kolor Z Przestworzy”). Sama fabuła bliższa jest jednak pulpowemu bełkotowi Saxa Rohmera spod znaku Fu Manchu (chińskie czary knujące zniszczenie świata zachodu) niż prozie Old Genta. 


„Posłaniec” (6/10)

Historia przeklętego Czarnego Księdza, powracającego z przeszłości by pomścić swe krzywdy na potomstwie swych prześladowców to ciekawie się zapowiadające, ale ostatecznie rozczarowujące w rozwoju fabularnym i nieudanej kulminacji opowiadanie.


„Miły Wieczór” (5/10)

Najmniej udana całym zbiorze opowieść miłosna, z duchem kobiety zakochanej w emigrancie francuskim oskarżonym o dezercję w trakcie wojny. 


+

Biorąc pod uwagę nieustającą i ogromną popularność Lovecrafta, a z drugiej strony całkowitą niszowość takich nazwisk jak Blackwood, Machen, Hodgson czy bohater dzisiejszego raportu - Robert W. Chambers, nie mogę odżałować, że wspaniałe wydawnictwo C&T, które od lat raczy nas kolejnymi tomami klasycznej grozy nie zdecydowało się na jawną i bezpośrednią reklamę - ja wiem, stickersa z napisem „inspiracja dla LOVECRAFTa”. Jestem pewien, że to pomogłoby w poprawie wyników sprzedażowych ww. autorów.

Przy czym akurat z Chambersem sprawa nie jest taka oczywista. Z jednej strony inspiracje dla Old Genta są z tych najbardziej oczywistych. Po pierwsze -  konceptem zakazanej, przeklętej księgi, której lektura przynosi nieszczęście, a po drugie - postaciami i nazwami występującymi w tejże księdze. Król w Żółci (Hastur) wszedł wręcz do panteonu bóstw lovecraftowskich, razem z jego Żółtym Znakiem i Bladą Maską.  Z drugiej jednak strony -  klimatem i rozwiązaniami bliżej Chambersowi do Ligottiego (momentami do Ojca Wszechrzeczy - E.A. Poego), niż do wypełnionej potworami z kosmosu turbogrozy Mistrza z Providence. 


Dla fana grozy rzecz jest z tych absolutnie koniecznych (a już weirdowcy będą mieli totalne święto) - „Żółty Znak” trzeba znać obowiązkowo, cały cykl też wypada przeczytać. Inne utwory Chambersa gorzej zniosły próbę czasu.


Herbert George Wells Wyspa Dr. Moreau 7/10

Przygodowa opowieść sci-fi z elementami horroru, lektura fabularnie może i nieco zwietrzała, ale dla fanów obu gatunków wciąż kanoniczna.

+

Rozbitek trafia na nieznaną wyspę, zamieszkałą przez tajemniczego doktora Moreau, jego asystenta Montgomery’ego i gromadę dziwacznych, brzydkich i niekształtnych ludzi.

Doktor wraz z pomocnikiem przeprowadzają na wyspie jakieś eksperymenty medyczne. Przybysz zostaje przyjęty gościnnie, ale naukowcy utrzymują przedmiot swych badań w tajemnicy. Odkrywszy, że tak naprawdę dokonują oni wiwisekcji na żywych organizmach, przerażony ucieka w głąb dżungli, przekonany, że ma być kolejną ofiarą. 

Tutaj trafia do osiedla, zamieszkałego przez półzwierzęce, półludzkie mutanty - wyniki eksperymentów doktora Moreau. Mężczyzna początkowo uważa, że są to ludzie, doprowadzeni wiwisekcyjnymi torturami do stanu zdziczenia, przybyły jednak w międzyczasie doktor wyjaśnia, że jest odwrotnie, że to zwierzęta, którym operacyjnie nadano cechy ludzkie.

Pewnego dnia na wyspie dochodzi do katastrofy. Poddawana wiwisekcji puma wyrywa się z niewoli i ucieka w las. Doktor wraz z pomocnikami ruszają w pościg. Wśród zwierzoludzi tymczasem narasta opór wobec „uczłowieczenia”, odradzają się dzikie instynkty…

+

Herbert George Wells jest, obok Julesa Verne, uważany za jednego z twórców gatunkowego science fiction. O ile jednak u Francuza fantastyka z reguły łączyła się z żywiołową przygodą, to u Wellsa prawie zawsze podbudowana ona była rzetelną dawką grozy. Czy to kanibalistyczne wizje „Wehikułu Czasu”, czy klimat post-apo w „Wojnie Światów”, w końcu nawet obecne w „Niewidzialnym Człowieku” rozwiązania rodem z ghost story - czytanie fantastyki Wellsa miało w założeniu również straszyć. 


Stężenie niesamowitości i niepokoju chyba najsilniej jednak jest odczuwalne w „Wyspie Dr. Moreau”; można wręcz uznać, że książka to wczesny reprezentant nurtu „sci-fi horror”. Przede wszystkim sama postać Moreau - to wręcz grozowy archetyp szalonego doktora, której popkulturowe znaczenie porównywalne może być wyłącznie z Victorem Frankensteinem. Przy czym jest Moreau znacznie bardziej od Frankensteina przerażający. Całkowicie amoralny, obojętny wobec zadawanego cierpienia, przejawiający cechy wręcz psychopatyczne.

Niepokój graniczący z grozą budzą również prawie wszyscy zwierzoludzie, ich odmienność, tłumiona dzikość i narastająca w nich stopniowo agresja. Do tego dochodzi  przygodowa, pełna elementów przemocy i makabry fabuła.


Sam główny pomysł na powieść nieco się zestarzał. Owszem, w czasie, kiedy Wells pisał „Wyspę” temat wiwisekcji na zwierzętach był szeroko dyskutowany w publicystyce angielskiej (można o tym poczytać w bardzo dobrym posłowiu), stąd pewnie wówczas jego książka była głosem w tej dyskusji, ale z dzisiejszej perspektywy nie jest ona aż tak ciekawa. Pomijam już wątpliwy sens wszystkich eksperymentów szalonego doktora - po kiego grzyba usiłował on „uczłowieczać” dziesiątki przeróżnych zwierząt (lepiej sobie z tym zagadnieniem poradził Papcio Chmiel w „Tytusie, Romku i A’Tomku”), ale brakuje podania jakichkolwiek nawet przyczyn braku znieczulenia operowanych ofiar ! A okrucieństwo wobec zwierząt nawet wtedy nie było obojętne, bowiem główny bohater swą pierwszą wędrówkę po wyspie wyrusza, kiedy nie może już słuchać ryków torturowanej pumy.

Co ciekawe, nawet jeżeli Wells, pisząc „Wyspę” chciał zająć stanowisko przeciwne dręczeniu zwierząt, to trudno go uznać za Animal lovera w typie obecnie działajacych aktywistów. Gdy ma wyspie wybucha bunt mutantów, bohater całkiem poważnie rozważa scenariusz wybicia ich wszystkich bez większego rozpatrywania, czy udział w rebelii, ot tak, na wszelki wypadek, i z emocjami nie większymi niż rozważając ubój stada chorego bydła.


W ogóle najciekawsza jest końcowa część powieści, pomijana lub pomniejszana w kolejnych ekranizacjach, ta po upadku dr. Moreau, kiedy narrator, niczym „odwrócony” Robinson, zostaje na wyspie sam, i usiłuje znaleźć wyjście ze swej sytuacji (jako że powieść na formę jego późniejszej relacji, wiemy, że mu się to uda).

  

Dwa zdania nt wydania - oczywiście bardzo efektownie, jak to u Vespera bywa, „na bogato”. Z nowym tłumaczeniem Krzysztofa Sokołowskiego oraz ze stylowymi ilustracjami z epoki. Z tym, że ilustracje specjalnie mi się nie podobały, a tłumaczenie…Sokołowski to świetny tłumacz, bardzo lubię np. jego przekłady kingowskie, ale przyznam, że „Wyspę” mi się czytało dość ciężko. Do tego stopnia, że w połowie „przesiadłem” się na stary, jeszcze  PRLowski przekład Ewy Orlińskiej, który był w mej ocenie bardziej „reader friendly”. (z tym, że „Piękna Pani” - nazwa statku u Sokołowskiego, brzmi akurat znacznie ładniej, niż „Królowa Próżności” Orlińskiej. Nawet jeśli w oryginale było „Vanity Queen”).


Deczko przykurzony, dzielony na pół z fantastyką naukową, ale KANON literackiej grozy.


PS.

W znakomitym posłowiu można poczytać o kinowych losach dr. Moreau. Powieść była ekranizowana aż trzy razy (1932, 1976 i 1990), zawsze w gwiazdorskiej obsadzie - tytułowego doktora grali bowiem sir Charles Laughton, Burt Lancaster oraz sam Marlon Brando. Ja nieodmiennie najbardziej lubię najstarszą, czarno białą wersję zatytułowaną „Wyspa Zagubionych Dusz” (nawet  Bela Lugosi się w obsadzie znalazł!), taką trochę odpowiedź Paramountu na serię horrorów wytwórni Universal. Dla fanów starego kina - mus.

czwartek, 6 sierpnia 2020

Robert Marasco Całopalenie 9/10

Arcyklasyk gatunku, kamień milowy „złotej ery horroru”, blueprint takich późniejszych hitów jak „Amityville” czy (tak, tak) „Lśnienie” (a nawet filmowego „Ducha”!), archetyp powieści o Nawiedzonym Domu i uwięzionej w nim Rodzinie. Powieść drapieżna i wciąż świeża w lekturze.

+

Młode małżeństwo Ben i Marion Rolfe mieszkają na nowojorskim Queens. Środek metropolii latem bywa prawdziwym koszmarem. Upał, hałas, zatłoczone miasto, męczący sąsiedzi. Dlatego Marion nałogowo przegląda propozycje letnich domków wakacyjnych w nadziei uniknięcia wielkomiejskich niedogodności.

Jedna z ofert wydaje się na tyle ciekawa, że Rolfe’owie udają się na rekonesans. Nie miejscu zamiast małego domku czeka na nich ogromna, choć bardzo zniszczona i zaniedbana, rezydencja, oferta wydaje się zupełnie poza nich zasięgiem finansowym. Kiedy okazuje się jednak, że proponowany czynsz jest wyjątkowo atrakcyjny, małżonkowie decydują się na najem. Jedyny dodatkowy obowiązek, który Marion, najbardziej „napalona” na możliwość zamieszkania w luksusowej, pełnej eleganckich bibelotów posiadłości chętnie na siebie przyjmuje,  to konieczność dostarczania posiłków zamieszkującej odległe skrzydło domostwa matce wynajmujących.

Z początkiem lata małżonkowie wraz z synem i starszą ciocią wprowadzają się do rezydencji. Początkowo wszystko wydaje się w najlepszym porządku, z biegiem jednak czasu pobyt zaczyna dziwnie wpływać na domowników. Marian obsesyjnie zaczyna dbać o, w końcu wynajęty jedynie na letnie miesiące, dom. Całymi dniami zaniedbuje rodzinę, czyści meble, podłogi i  kolejne odnalezione bibeloty. Ciocia, osoba mimo swych lat zdrowa i sprawna, gwałtownie opada z sił i popada w początki demencji. W Benie z kolei narasta dziwna agresja - podczas zabawy w przydomowym basenie podtapia syna, parę dni później prawie gwałci żonę.

Co szczególne, po każdej kryzysowej sytuacji jakaś część domu zostaje „samodzielnie” wyremontowana, powraca do stanu świetności. Ben sądzi, że to efekt działań Marian, ta, coraz bardziej zafascynowana domem i jego tajemniczą właścicielką, nie wyprowadza męża z błędu, obawiając się, że mężczyzna, z biegiem czasu coraz mniej komfortowo czujący się a niesamowitej posesji, będzie nalegał na zerwanie najmu i powrót do Nowego Jorku.

Sytuacja zaognia się, kiedy ciocia poważnie zapada na zdrowiu, rodzina zmuszona jest do dokonania wyboru - tymczasem Marian uważa, że nie może pozostawić bez opieki właścicielki…

+

Każda dobra groza jest świetna - i klasyka, i wyrafinowany weird, i super szpanerskie grube blockbustery Kinga czy Strauba, ale jest taka „ekstra” frajda z lektury horrorów „złotej ery”. Prosta narracja, precyzyjne opisy, konkret i taka wręcz „biznesowa”, komercyjna szczerość intencji autora wobec zabawianych opowieścią czytelników. Trochę jak fajny horror na VHS. Właśnie takie wrażenie, odświeżającego powiewu powietrza, przyniesie fanowi grozy „Całopalenie”.

Prosty pomysł fabularny - nawiedzony dom, przeciętna rodzina postawiona przed kryzysem i narastającym zagrożeniem - to archetypiczne wręcz rozwiązania, a pomysłowo i z nerwem przez Marasco napisane, świetnie się sprawdzają. 

W „Całopaleniu” mało jest grozy jarmarcznej, mało banalnych i przewidywalnych  jump scare’ów,  ważniejsze są tutaj narastający niepokój, dyskomfort i poczucie nierealnego ale stałego zagrożenia. Do tego dochodzą świetne, świeże patenty (kapitalny touch ze zdjęciami poprzednich mieszkańców - tutaj King inspirował się bezpośrednio!).

Również warsztatowo jest wybornie. Powieść napisana jest lekkim, reader-friendly stylem, pełna naturalnych, dobrze napisanych dialogów. Kapitalne, bardzo przypominające przyszłego Stephena Kinga, są studia osobowości bohaterów. Do tego dochodzi jeszcze  świetne polskie tłumaczenie. W trakcie lektury tekst sam płynie w oczach.

Parę słów o kulturowym znaczeniu „Całopalenia”. Grady Hendrix (którego znakomite posłowie to dodatkowy atut książki) opisuje kontekst, jaki porusza powieść. To tzw. „mortgage horror” - horror hipoteczny. Zawsze podczas lektury horrorów o nawiedzonych domach czytelnika nurtuje przecież pytanie „a dlaczego bohaterowie nie uciekają, gdzie pieprz rośnie?”. Przed powieścią Marasco z reguły mieliśmy do czynienia z różnego rodzaju śmiałkami czy wręcz badaczami paranormalnego (od „Duchy I Ludzie” Bulwer-Lyttona do „Nawiedzonego Domu Na Wzgórzu” Shirley Jackson). W „horrorze hipotecznym” dom staje się dla mieszkańców pułapką ekonomiczną. Nie mogą oni, ot tak, pozostawić miejsca zamieszkania, nie mają pieniędzy ani możliwości, by z dnia na dzień się wyprowadzić.  

Generalnie nie ma co się spierać z prawdziwym znawcą tematu, ten trop jest w „Całopaleniu” wyraźny, niemniej można odrobinę z tym stanowiskiem podyskutować. O ile przymus ekonomiczny w sposób bezpośredni pojawia się w „Horrorze Amityville” (ten George Lutz wiecznie przeliczający pieniądze na koncie i wystawiający czeki bez pokrycia!), o ile brak pieniędzy i perspektyw więzi rodzinę Torrasnce’ów w hotelu Overlook („Lśnienie”), a tyle w przypadku rodziny Rolfe’ów dom nie ma charakteru pułapki ekonomicznej. To bardziej pułapka dla osobowości jego mieszkańców. Z upływem akcji dom zaczyna budzić skojarzenia wręcz z roślina mięsożerną.

Uzupełniający, bardzo ciekawy trop interpretacyjny to różnice klasowe właścicieli posesji, Allaryce’ów i Rolfe’ów („zawsze będziecie służyć”). Jeszcze raz przychodzi na myśl Jack Torrance i jego relacja do hotelu Overlook.


Fani dobrego horroru - KONIECZNIE !!! Lektura obowiązkowa.



PS.

„Burnt Offerings” zostało z uwagi na swą popularność - film był swego czasu dość popularny, ale przyznam, że nie widziałem go jeszcze. 


PPS.

Robert Marasco padł trochę ofiarą popularności swej powieści. Jak wyczytałem w znakomitym (jeszcze raz polecam) posłowiu Hendrixa, resztę życia próbował powtórzyć jej sukces, bez większego powodzenia. Tym samym, inaczej niż inni wielcy twórcy Złotej Ery - King, Straub, Campbell, Koontz, nawet Masterton czy Herbert, pozostał taką jednorazową „overnight sensation”. 


niedziela, 2 sierpnia 2020

Horace Walpole Zamczysko W Otranto 7/10

„Pacjent Zero” literackiej grozy, powieść powszechnie uznawana za pierwszy „horror” w historii, ucieszna ramotka, która, co prawda, dziś nie przestraszy nawet przedszkolaka (prędzej zdrowo rozbawi), niemniej warta jest poznania przez co bardziej poszukujących miłośników gatunku.

+

Książę Manfred z Otranto zamierza ożenić swego syna z księżniczką Izabelą z Vicenzy, licząc, że ślub ten uporządkuje sprawy sukcesji w jego księstwie (jest coś namieszane z jego prawami do tytułu). Jednak w dniu ślubu syn, zmierzający do kościoła na ceremonię, tragicznie ginie, przywalony gigantycznym, uwaga, uwaga …szyszakiem !!!(naprawdę, takim hełmem ! sic!), który ni stąd ni zowąd spada na niego z białego nieba ! Cassida ex machina :-)

W związku ze śmiercią syna Manfred zmienia plany i… sam postanawia poślubić Izabelę (!) Jest tylko problem taki, że książę ma jak najbardziej żywą żonę, kochającą go niezmiernie niejaką Hipolitę. Docelowo konieczny będzie rozwód, niemniej póki co, książę, działając metodą faktów dokonanych postanawia siłą wziąć „kwiat dziewictwa” niedoszłej synowej - pisząc wprost, rwie się do zgwałcenia dzieweczki. Powstrzymuje go przed tym (uwaga, będzie straszyło…) portret przodka, schodzący z ram obrazu (Scooby Doo by się uśmiał). 

Wykorzystując konsternację Manfreda ofiara umyka w mroczne podziemia zamkowe, gdzie ukryty jest tunel, wiodący do pobliskiego kościoła, w którym zamierza się ona skryć korzystając z prawa azylu.

W międzyczasie na scenie pojawiają się : przystojny, uderzająco podobny do poprzedniego (prawowitego) władcy, młodzieniec, w którym z miejsca zakochują się i Izabela i córka Manfreda, Matylda i  wracający z wyprawy krzyżowej ojciec Izabeli (z wielkim, dopasowanym rozmiarami do „szyszaka”, mieczem, wiezionym na ramionach swych przybocznych).

Złowrogi Manfred wciąż knuje nowe bezeceństwa i intrygi, dziewczęta kochają się w młodzieńcu, a w zamku straszy Duch Olbrzymiego Rycerza - a to kawałek gigantycznej nogi się pojawi, a to ręka w zbroi… 

+

No, nie wiem… Znaczy tak, zabawa w trakcie lektury jest naprawdę przednia. Akcja pędzi na łeb, na szyję, czytając nie sposób się ani chwili nudzić. Format książeczki jest niewielki, w przeciwieństwie do innych powieści gotyckich, zalewających czytelnika tysiącami zbędnych słów, zdań, akapitów i rozdziałów. Jeżeli ktoś chce jak najmniej boleśnie zapoznać się z pierwocinami gatunkowej grozy literackiej, „Zamczysko W Otranto” ma jeden z najłatwiejszych i najprzyjemniejszych progów wejścia.

Niemniej, no pls, strachu nie ma tu wcale a wcale. Na samym początku powieści pojawia się nieco nadnaturalnych zdarzeń, ale bliżej im do groteskowego bizarro (naprawdę - can you imagine ? „gdzie Panicz ? Zabił go gigantyczny SZYSZAK, który spadł na niego z nieba” buchachacha) niż horroru. 


Powieść łapie przez chwilę miły gotycki klimat, kiedy Dziewica W Opałach snuje się po ponurych zamkowych lochach, uciekając przed prześladowcami, później jednak element fantastyczny praktycznie zanika. Mamy zagrywki romansowe - Nieznajomego Pięknego Młodziana, pełnego Cnót i Honoru, paskudnego „gotyckiego” łajdaka, któremu tylko  majątek, władza i cnota dziewic w głowie, gęste koligacje rodzinne i tajemnice dziedziczenia, mamy przygody - ucieczki, pojedynki, zwroty akcji, ale nic a nic grozy.

Zwracają uwagę naprawdę ucieszne dialogi, a dodając do nich co bardziej absurdalne pomysły fabularne (Szyszak !) czasami przychodzi na myśl klimat rodem z …Monty Pythona.


Jeszcze zdanie na temat najciekawszego, ze współczesnego punktu widzenia, wątku fabularnego „Zamczyska”. Chodzi mianowicie o rozwód. Zbrodzień Manfred po śmierci syna zamierza zalegalizować swą władzę ślubem z Izabelą, a, zważywszy na fakt, że jest już żonaty, planuje rozwód ze swą dotychczasową małżonką (na plus należy mu policzyć, że nie postanowił rozwiązać tematu w najprostszy sposób - zostając wdowcem…). Zwraca tutaj uwagę zdecydowana odmowa mnicha, powołującego się na nierozerwalność świętych więzów małżeńskich, jakże różna od stanowiska obecnych możnych Kościoła w Polsce (że przypomnę drugi kościelny ślub prezesa TVPiS).


Podsumowując - lektura całkiem przyjemna, sporo przygód i twistów fabularnych, ani grama grozy, nieco śmiechu, w atmosferze poznawania zabytku literackiego. Dla dociekliwych fanów grozy, chcących poznać pierwszy „legitny” horror w historii.

Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych j...