Przejdź do głównej zawartości

Robert J. Szmidt - "Szczury Wrocławia. Chaos" 4/10

A miało być tak pięknie…Zombiakowa apokalipsa w realiach środkowego PRL, szturmy nieumarłych na milicyjne barykady, komunistyczne władze walczące z koszmarem, co mogło tu pójść nie tak? A jednak - nie pykło. Mimo niewątpliwej sprawności narracyjnej autora, mimo świetnego pomysłu całość rozłazi się w szwach, nudzi i nic a nic nie przyciąga uwagi. Szkoda.


+


Lato 1963 roku. Wrocław. Miasto objęte zostaje kwarantanną z powodu epidemii czarnej ospy (fakt autentyczny – według źródeł, jakiś esbek przywiózł ją z wyprawy do Azji; izolacja trwała od czerwca do końca września, zachorowało 100 osób, zmarło 7 – tyle mówi Wikipedia). W jednym z izolatoriów, czyli miejsc odosobnienia dla potencjalnie zakażonych, wybucha jednak coś znacznie gorszego… Tak jest – chorzy oraz personel medyczny zamieniają się w zombie!

Rasowe, pełnokrwiste (czy raczej: zgniłokrwiste) żywe trupy znane z dziesiątek filmów – powoli i niezgrabnie wlekące się ulicami, atakujące i pożerające wszystko, co żyje. Nie sposób ich zabić. Każdy kawałek ciała żyje niezależnie i próbuje zjadać żywych, ach gorsza, zmasakrowane zwłoki, w trakcie pożerania ludzi… “odbudowują się”.

Pierwsze zgłoszenia zostają wyśmiane przez przełożonych (zgodnie z duchem epoki podejrzewają oni zwykłe upojenie alkoholowe u meldunkodawców), ale gdy kolejne komunikaty zaczynają spływać z różnych izolatoriów, sprawa robi się poważna.


Władze rzucają do walki wszystko, co mają: milicję, ZOMO, wojsko. W huku granatów i seriach z karabinów maszynowych, tracąc setki ludzi, udaje się w końcu powstrzymać epidemię. Resztki drgających zombiaków palone są na wielkich pogrzebowych stosach.

To jednak nie był dobry pomysł… jak się okazuje, upiornie cuchnący dym przenosi zarazę! Wkrótce cały Wrocław pogrąża się w piekle – a milicyjno-wojskowe siły topnieją z każdą godziną….


+


Co poszło źle w tak świetnym pomyśle?


Pierwszy zarzut: brak fabuły.

Tak, powieść ma rewelacyjny pomysł. Ale fabuła? Praktycznie nie istnieje. Pomyślcie o ‘“Feed”, “Przejściu”, “World War Z” – ile tam było dobra, wątków, dramatów, twistów. A tu? Tu mamy tylko jedno: ciągłą strzelaninę. Przez setki stron: palba z karabinów, eksplozje, smród dymu, walące się truchła, rozerwane kończyny, zjadani milicjanci i żołnierze. I jeszcze raz – strzelanie.

Wątki fabularne są szczątkowe, ledwie zarysowane, same w sobie albo nieinteresujące albo wprost absurdalne, zmierzające donikąd i niczym się nie kończące. Jest mikro-subplot z uciekającym szynkarzem, jest historia opiekunki z domu dla dziewcząt, i ucieczka trzyosobowej rodziny - to te nieciekawe.

Z tych absurdalnych jest fatalnie rozegrany, quasi martyrologiczny wątek oddziału, który stchórzył w obliczu wroga, wpadł w łapy WSW, uciekł i został w rezultacie (spojler? oto za spojler w powieści bez fabuły…) wybity przez zombaki do nogi. Drugi niedowarzony  wątek to motyw uciekających władz partyjnych i planowany zrzut bomby atomowej.

A każdy z tych wątków jest tak nieangażujący, tak nieciekawy, że człowiek tylko zaciska zęby i chce to jak najszybciej skończyć.

Na dodatek wszystkie tragiczne wydarzenia co rusz przerywane są czerstwymi żarciochami, które – zamiast bawić – irytują.


I tu **MEGA-zonk**: tych prawie pięćset stron prowadzi donikąd! *Chaos* okazuje się być **pierwszym tomem** (z czterech, oesu...) i kończy się dosłownie w **połowie zdania**. „Czytajcie dalej”… No ja wątpię.


A po drugie powieść nie ma żadnych bohaterów (sic!).


To efekt nieudanego eksperymentu autorskiego. Szmidt w posłowiu dziękuje blisko 2000 osób, które “użyczyły” mu swych nazwisk do powieści, zgodziły się być mięsem armatnim dla zombiaków. Ale w konsekwencji autor, zamiast powołać do życia ciekawe, angażujące postaci żongluje tylko setkami nic nie wnoszących do opowieści imion i nazwisk. 

Nic nie wynika z faktu, że w  kolejnych starciach giną a to “Michał Stonawski”, a to „Paweł Majka” czy w końcu „Ksenia Olkusz” –  co z tego, skoro to nie żywe postaci a tylko zbitki literowe bez charakteru, emocji, głosu? Kurde, ze łzą w oku człowiek wspomina prawdziwy kunszt Guya N. Smitha, który w jednym akapicie potrafił zarysować wiarygodną, charakterystyczną, zapadającą w pamięć postać. 


Żeby było jasne -  Szmidt ma mocne, pewne pióro. Sprawnie buduje tę rozbudowaną, wielką opowieść. Ale tym razem stworzył książkę, która nudzi potwornie. Fabuły praktycznie brak, bohaterów – brak, nie sposób się zaangażować w lekturę. Człowiek zaciska zęby i  z uporem brnie do przodu, traktując całość jak męczący obowiązek.


Na plus? Zombiaki. Szmidtowi udało się stworzyć jedne z najwredniejszych żywych trupów w historii gatunku. Żadna tam „kula w łeb” – trzeba walić seriami z cekaemów, żeby urwać im nogi i uniemożliwić pełzanie. Gdyby tylko ta opowieść była lepsza… byłoby z tego coś naprawdę fajnego.

Warto wspomnieć, że Szmidt zrobił duży research historyczno-geograficzny, ale poza garstką die-hardów wrocławskich raczej nikogo nie zainteresują dziesiątki topograficznych detali. I niestety, ogromna energia idzie właśnie w nie – zamiast w to, co najważniejsze, czyli ciekawą opowieść.


Niestety – nie polecam. Sam męczyłem się blisko trzy tygodnie, ponuro co wieczór wracając do spowitego krematoryjnym dymem Wrocławia.



PS.

Na koniec MEGA-zonk. Te chyba pińcet wymęczonych stron prowadzi donikąd! “Chaos” okazuje się być  pierwszym tomem  (z czterech, 4 oesu…)  a akcja urywa się dosłownie w pół akapitu nie wyjaśniając ZUPEŁNIE NICZEGO! “Czytajcie dalej”… no, ja  wątpię.



Komentarze