czwartek, 17 czerwca 2021

John Wyndham Dzień Tryfidów 6/10

Legendarne, choć nieco już zwietrzałe post-apo, jedna z najgłośniejszych w całej literaturze grozy prezentacji motywu „morderczej flory”; prawdziwy klasyk nurtu horror-sci/fi.  Rewolucyjne, znakomite pomysły fabularne „Dnia Tryfidów” wyprzedzają swój czas, jednak sama fabuła toczy się dość niemrawo i przewidywalnie, na domiar złego co i rusz autor wdaje się w kuriozalne rozważania na temat ludzkości i  komentarze społeczno  polityczne, budzące dziś częściej  uśmiech politowania niż uznanie.

+

Nieszczęścia, jak wiadomo, chodzą parami. Po pierwsze - ludzkość ogarnęła prawie powszechna ślepota, wywołana całonocną, powszechną obserwacją przelotu nad Ziemią tajemniczej komety. A po drugie, wykorzystując zaistniałą sytuację, do ataku przystępują złowrogie, mordercze tryfidy. Tryfidy to rośliny, ale jakie! Operują zbiorową „inteligencją”, potrafią się poruszać, atakują zabójczymi parzydłami, których jad potrafi okaleczyć, sparaliżować a nawet zabić człowieka. Stanowią śmiertelne zagrożenie dla ślepych ofiar kataklizmu.

Bohater powieści, Bill Mason jest w gronie nielicznych szczęśliwców, którzy zachowali wzrok po katastrofie. Uratował go szczęśliwy przypadek - Noc Komety spędził w szpitalu z bandażem na oczach (scena jego obudzenia się w szpitalu i stopniowego uświadomienia sobie otaczającej sytuacji przeszłą już do kanonu popkultury - ktokolwiek widział „28 Dni” Danny Boyle’a, ten od razu rozpozna znajomy motyw).

Na ulicach Londynu wybucha chaos. Krążą po nim zrozpaczeni, ociemniali ludzie, w panice szukający jedzenia i opieki (mężczyźni wyróżniają się… źle dobranymi krawatami ! Sic! Co robi nagle ociemniały Anglik? Dobiera sobie krawat na dotyk. Ale urwał…). Sytuacja przy tym robi się niebezpieczna. Hordy ślepców usiłują schwytać nielicznych widzących i  zmusić ich do pomocy.

Właśnie w takiej sytuacji Masen ratuje z rąk niewidomego brutala uroczą i urodziwą kobietę; obydwoje postanawiają razem przetrwać apokalipsę. Wkrótce spotykają grupę ocalałych, którzy snują groteskowo amoralne plany odrodzenia ludzkości : wszyscy widzący powinni porzucić ślepców na łaskę śmierci, szkoda czasu na zdychające kaleki (poważnie!), a do tego koniec z małżeństwami, mężczyźni powinni na potęgę zapładniać wszystkie napotkane kobiety (sic! Sic!). No, boki można zrywać.

Ten brutalny darwinizm społeczny nie we wszystkich ocalałych budzi uznanie. Konkurencyjna grupa uznaje, że wszyscy widzący mają obowiązek niesienia pomocy ociemniałym. By zmusić do tego, w nocy napadają na obozowisko i porywają Billa i jego ukochaną. Teraz, jako widzący przewodnicy-niewolnicy zostaną zakuci w kajdany i  zaprzęgnięci do roboty - zdobywania lokum i pożywienia dla powierzonych ich pieczy grup ślepców.

Na dłuższą metę nie da się jednak ślepym zniewolić widzących. Gdy Londyn zaczyna dziesiątkować tajemnicza zaraza, Bill uwalnia się od obowiązku opieki swojej grupy ociemniałych i rusza z Londynu w ślad za swą ukochaną. Odnajduje ją w umówionym miejscu, na walijskiej farmie, obleganej przez fale szturmujących tryfidów. 

Tymczasem powstają kolejne grupy, mające różne, niekoniecznie przyjazne i pokojowe, pomysły na odnowienie świata. Pewnego dnia na farmę przybywa helikopter z uzbrojonymi po zęby obwiesiami… 

+

Ślepota jako czynnik powodujący upadek ludzkości jest średnio przekonująca - pomijając fakt, że ogólnoświatowa skala oślepienia jest drastycznie przesadzona, to przecież nie jest tak, że niewidomy profesor czy inżynier nie mógłby kierować pracą widzących, niemniej sam pomysł apokalipsy niszczącej świat człowieka a przede wszystkim mordercze tryfidy to pomysły znakomite.

Z tryfidami udało się Wydhamowi wszystko - tak świetny, zimnowojenny wątek szpiegowski (tryfidy zostały wyhodowane w ZSRR jako bardzo wydajne rośliny oleiste - taki turbo-rzepak) tryfidy jak i ich późniejsze ataki, będące najlepszym elementem grozowym  powieści. NIestety, tryfidów jest w, nomen-omen, „Dniu Tryfidów” stanowczo za mało! Stanowią one wyłącznie efektowny dodatek do dość przeciętnej i przewidywalnej fabuły gdy tymczasem spodziewalibyśmy się ich więcej.

No jasne, początek powieści to dynamit, znakomite, pełne suspensu i poczucia nienaturalnej grozy sceny w szpitalu. Później jednak siada i tempo i świeżość pomysłów. Pojawiają się przypadkowe, niczym nie wyjaśniane wątki (skąd ta zaraza?) a lwią część książki zajmują mało ciekawe, dość koturnowo opisane poszukiwania ukochanej Billiego. Brakuje tej końcowego pieprznięcia, jakiegoś mocnego akcentu finałowego.

Styl Wyndhama jest przyjemny, rzeczowy, dobrze się to czyta (choć razi zmurszałe, seventiesowe tłumaczenie - kto dziś przekłada imię „Bill” na „Bili”???) ale już kreacja postaci jest po prostu żałosna. Głowna para bohaterów nie budzi ani krztyny sympatii częściej złość albo politowanie. 

Na odrębne potraktowanie zasługują chwilami wręcz odrażające poglądy zawarte w powieści, taka do bólu dziaderska mieszanka klasizmu i tępego brit-konserwatyzmu. Pochwała brutalnego darwinizmu (niech zdychają ślepi, bo my sobie rady nie damy!) i idiotyczna konieczność „rozpładzania” uniosą brew niejednemu współczesnemu czytelnikowi.

Niemniej niektóre wątki i rozważania godne są chwili zastanowienia. Ciekawie pisze Wyndham o wartości pracy - ludzie gorzej wykształceni muszą ciężko pracować fizycznie, by móc utrzymać nie tylko siebie, ale tych zdolniejszych, mądrzejszych, którzy swą wiedzą popychają ludzkość do rozwoju. Bez mędrców i ich pracy umysłowej ludzkość rychło wróci do czasów prymitywnych. Inny ciekawy motyw to przyczynienie się człowieka do tragedii dotykających ziemię. Tryfidy to efekt nierozsądnej  hodowli, okazuje się, że również Noc Komety i spowodowana nią ślepota wywołana została zimną wojną toczoną w kosmosie (to jak z tym Covidem? Umknął z chińskich laboratoriów?)


Wyndham na tle współczesnej mu amerykańskiej konkurencji wypada dość blado. Bliżej mu do Wellsa niż do Mathesona, z którego „Jestem Legendą” przegrywa w konkurencji „fiftiesowe post-apo” przez nokaut. Z kolei horror florystyczny jeszcze bardziej przekonująco (i przerażająco) wypada w „Inwazji Porywaczy Ciał” Jacka Finneya, ale, mimo zastrzeżeń i wad „Dzień Tryfidów” warto poznać. Same mordercze roślinki są dla tego wystarczającym powodem.


PS.

W 1963 powstała ekranizacja „Dnia Tryfidów”. Film również mial swoje słabości, jednak znacznie poprawił co większe mielizny fabularne książki - wprowadzając nawet szczęsliwy finał ex machina(tryfidy giną od morskiej wody!). Dla samej kultowej sceny obudzenia w pustym szpitalu warto obejrzeć.

W 2009 nakręcono mini-serial. Znakomicie obsadzony (Dougray Scott, Jason Priestley, Vanessa Redgrave, Brian Cox) - chcę kiedyś obejrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Andrzej Zahorski - Stanisław August Polityk 6/10

Zgrabnie napisana biografia ostatniego króla Polski. Dowiadujemy się o jego młodzieńczych latach, o romansie z (przyszłą) carycą Katarzyną (...