To się zdarza naprawdę rzadko. Taki rodzaj zachwytu, zauroczenia, który zmienia odbiór całego gatunku. Szczególnie jak już człowiek swoje przeżył, swoje przeczytał, i swoje się pounosił nad genialnymi dziełami Poego, Lovecrafta, Grabińskiego czy (z nowszych autorów) Barkera. A wtedy przychodzi Ligotti, cały na Czarno (no jakżeby inaczej) i wywraca ten od dawna ułożony stolik, i dosiada się jak równy z równymi do wyżej przywołanych geniuszy. Panie i Panowie - oto debiutancki zbiór opowiadań Thomasa Ligottiego, króla nowoczesnego weird fiction - „Songs For A Dead Dreamer”. Dzieło, warto z góry uprzedzić, nie na każdy gust, ale dla tych, których trafi ta mroczna, pokręcona nie-rzeczywistość, objawienie z tych najsilniejszych.
Dzięki uprzejmości tłumacza - Wojtka Guni, miałem okazję zapoznać się przedpremierowo z tym niezwykłym tytułem, który w tym roku ma się pojawić w sprzedaży - chcę jak najszybciej podzielić się wrażeniami i polecić uwadze poszukujących niebanalności fanów.
+
Opis zawartości tego pokaźnego tomu nie będzie prostym wyzwaniem. Bardzo trudno w paru słowach zawrzeć uniwersa poszczególnych opowiadań. Ktoś kiedyś napisał, że każde z nich byłoby świetnym materiałem na pełnowymiarową książkę. Tyle znaczeń, takie bogactwo wątków i tropów, że siłą rzeczy próba streszczenia ich będzie aktem barbarzyńskim. Niemniej spróbujmy :
„Dreams” swą konstrukcją przypomina rockowy concept album. Poszczególne opowiadania zgrupowane są w grupy (skojarzenia z barkerowskimi Księgami Krwi całkiem uzasadnione). Jest parę motywów, które niczym refren będą przenikały cały zbiór. Po pierwsze, wszechobecne manekiny/maski/lalki. Po drugie, wąskie , kręte ulice upiornych miast z pochylającymi się nad mnimi wysokimi domami. Przy tych ulicach kamienice z krętymi, ciemnymi schodami, wiodące do pozornie pustych, zakurzonych, mrocznych pomieszczeń, pokojów i strychów. W końcu najbardziej oczywisty leitmotiv - tytułowe sny. Sny wyradzające się w najpaskudniejsze, duszne koszmary, sny chaotyczne i niepoukładane, zostawiające z tyłu głowy przykre i dziwaczne uczucie niepokoju. Wszystkie w zasadzie opowiadania cyklu są takimi właśnie „snami.
Na pierwszy ogień idą „Dreams Of Sleepwalkers”. Dodatkowym motywem łączącym poszczególne opowiadania w tej części zbioru będzie motyw Mordercy. Raz będzie to psychopata pedofil, którego ucieczka ze szpitala więziennego śmiertelnie przerazi leczącego go psychiatrę, ojca małej dziewczynki(„Frolic”), raz członek tajemniczej organizacji(kultu?) flirtujący z kwiaciarką, u której kupuje wieniec dla zamordowanej żony („Les Fleurs”), w końcu złowrodzy klienci prostytutek („Chymist”) czy domów wyuzdanej rozkoszy („Eye Of The Lynx”).
W pierwszej części znajdzie się jeszcze miejsce na zakręconą opowieść o duchu (?) przyjaciela z dzieciństwa, który nawiedza po śmierci znaną pisarkę („Alice’s Last Adventure”), pierwsza prezentacja motywu manekina („Dream Of A Manekin”) czy przywodzące wizją balu i tańczącej pomiędzy uczestnikami śmierci na myśl klimat Poego „Drink To Me Only With Labyrinthine Eyes”.
Na koniec zaś Ligotti raczy czytnika esejem poświęconym pisaniu grozy, a czyni to prezentując poszczególne metody twórcze na przykładzie króciutkiej historyjki o mężczyźnie, który jadąc na randkę ubrał nowo nabyte spodnie. Ta miniaturka dosłownie mrozi krew w żyłach swą logiką rodem wprost z koszmaru i jest jednym z najstraszniejszych momentów w całej książce.
Drugą część - „Dreams Of Insomniacs” otwiera misternie zaplanowany, kilkupoziomowy (niczym w „Incepcji”) sen o rodzinnej wigilii, sen przeradzający się jego trakcie w koszmar. Po znakomitej trawestacji mitu wampirycznego w „Lost Art Of Twilight” (w opowiadaniu tym pojawia się piękne francuskie miasto Aix-en-Provence) pora na kolejny senny horror. Bohaterem „Troubles Of Dr Thoss” jest cierpiący na bezsenność (insomniac…) malarz, który przypadkiem podsłuchuje niepokojące plotki o tytułowym doktorze. Kiedy w końcu zmęczonemu uda się zapaść w sen, doktor, w klimacie znanym polskim fanom grozy z chociażby „Dziedziny” Grabińskiego, nawiedzi bohatera (przy finałowej, przerażającej scenie przypomni się również wyborne dzieło Fuseliego - Nocna Mara).
„Masquerade Of A Dead Sword” to dark fantasy urzekające swym renesansowo-włoskim klimatem wprost z kart nowel Poego (Beczka Amontillado, Hop-Frog, Maska Czerwonego Moru). W twistowej fabule pojawią się najęty morderca, płomienne uczucie, spiski i demoniczny czarodziej.
Wreszcie „Dr. Voke & Mr. Veech”, jedno z najbardziej mrocznych i przerażających opowiadań całego zbioru. Tu jest wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla Ligottiego - zakurzony strych, manekiny, lalki na sznurkach, Lalkarz - you name it. W warstwie przygodowej zaś jest to udanie straszący chiller, w warstwie filozoficznej straszna przypowieść o spotkaniu z szalonym Bogiem.
Drugi esej literaturoznawczy okazał się nieco zbyt trudny dla prostego zjadacza grozy, ale wynagrodziła to z naddatkiem część trzecia : „Dreams Of The Dead”.
Najpierw „Dr Locrian’s Asylum” - opowiadanie będące całe klimatem. Pustoszejące, umierające miasto, ruiny szpitala dla chorych umysłowo na pograniczu, którego zniszczenie nie przyniesie dla zbiorowości mieszkańców niczego dobrego.
„Sect Od Idiot” jest prezentem dla fanów Lovecrafta - tytułowy „Bóg Idiota” to oczywiście Azathoth, którego kult rozrasta się w spowitym w noc, upiornym, przypominającym Providence mieście.
Motyw masek powraca w udanym „Greater Festival Of Masks”, po którym kolej na jeszcze jedno arcydzieło - „Music Of The Moon”. Jeszcze jedno miasto, puste, ponure kamienice, pozornie puste poddasze, a na nim dziwny koncert dziwnej muzyki sprowadzający na słuchaczy ekstatyczną śmierć. Niezapomniane.
Wrażeń do tego miejsca było tak dużo, że dwa ostatnie teksty wydały mi się nieco mniej efektowne, ale możliwe, że to po prostu efekt „przeciążenia systemu” i ponowna lektura odsłoni i ich zalety.
+
„If you enjoy reading Lovecraft and Poe, you will most likely embrace Ligotti. If you prefer the streamline style of Dean Koontz, you may find Ligotti a bit overbearing. But try it out for yourself and make your own decision.” (z bloga „Parlor of Horror”).
„Songs Of A Dead Dreamer” nie jest łatwą lekturą. To nie jest „Dom Z Liści”, ozdabiający swe gęste weird fiction efektownym przygodowym horrorem, którego by się Stephen King nie powstydzi. Ligotti nie bierze żadnych jeńców - ucieka przed łatwym efektem, szybkim sukcesem, zgrabną frazą. Oto trafiamy na dwa, trzy zdania posuwające nieco akcję do przodu, zawierające jakąś odrobinę opisu, jakiś konkret, obraz, który coś nam przyniesie, ale zaraz wyskakuje cały akapit błądzenia po meandrach myśli, gdzie słowa nie bardzo łączą się w zrozumiałe zdania a zagubiony prosty czytelnik usiłuje z wysiłkiem odnaleźć zagubioną drogę.
To jest jak smak kolendry, jak gorzka herbata, jak owoce morza. To jest smak, który na początku będzie budził wątpliwości, czasami odrzucał, budził tęsknotę za kromką chleba ze smalcem, za łyżeczką pełną cukru. Ale jak już ten wewnętrzny smak się Ligottiego nauczy, wtedy potrafi on wejść w krew i uzależnić jak narkotyk.
Opowiadania Ligottiego są jak koszmarne sny. Ich fabuła nie jest liniowa, czasami zrywa się, zmienia, zapętla, pojawia w innych miejscach. Po przebudzeniu niewiele pamiętamy, oprócz dojmująco przykrego stanu lękowego. I potrzeby, by jak najszybciej powrócić do tego świata snów, by po raz kolejny usiłować zrozumieć to, co właśnie przeżyliśmy, jakoś to sobie poukładać.
Na dodatek one są takie kapkę „niedociągnięte”. Ligotti nie opisuje momentów grozy, nie wnika w detale, nie ucieka się do jump scare’ów czy szokującej makabry. On zarysowuje przerażający kontekst i zadała się samą sugestią; niejako mówi do czytelników „chyba nie trzeba wnikać w okropne szczegóły. Każdy z was potrafi to sobie dopowiedzieć” (Trochę przypomina w tym Roberta Aickmana, tyle że Anglik miał tendencje do skręcania w finałach w pieczarki, podczas gdy Ligotii trzyma konkretny kurs na grozę).
Wiem, że piszę jak nadgorliwy neofita, ale „Songs Of A Dead Dreamer” to w mojej ocenie jeden z najważniejszych zbiorów grozy wszechczasów. Porównując go do równie ważnych barkerowskich Ksiąg Krwi można napisać, że o ile Księgi to pulsujące namiętnością żywe serce, o tyle „Songs…” to refleksyjny, zadumany mózg.
Na koniec ważna uwaga. Współczesne weird fiction czasami stara się uciec od łatki „horroru”. Groza, rozumiana jako jarmarczna rozrywka dla niewyrafinowanych przynosi, można mieć wrażenie, wstyd artystycznym ambicjom twórców weirdu. Tymczasem „Songs Of A Dead Dreamer” - pomnikowe dzieło gatunku, to wielki manifest miłości do horroru, zabawa fana z konwencją, z charakterystycznymi dla niej rozwiązaniami, patentami, trickami fabularnymi. Ligotti nie udaje że pisze „mainstream”, Ligotti z pasją i oddaniem pisze właśnie „horror”. Tyle, że pisze po swojemu, świadomy swej oryginalności w podejściu do tematu, w innym niż dotychczasowe, odczytaniu znanych tropów. Jego twórczość nie tylko nie pozwala, by tandetna łatka odebrała jej klasy, przeciwnie, ona podnosi literaturę grozy na poziom prawdziwej sztuki.
PS.
Do mojego grona Wielkich Przedwiecznych - E.A.Poego, H.P. Lovecrafta, S. Grabińskiego i C. Barkera dołącza, na absolutnie równych prawach - Thomas Ligotti. Owszem, on jest z tej całej kompanii najmniej wdzięczny w czytaniu, najbardziej intelektualnie i artystycznie wymagający, denerwujący przestylizowaną frazą i nieustannym brakiem spełnienia, takim „mizianiem”, ale na koniec wdrukowujący się, wypalający w mózgu trwałe ślady. Te zakurzone, szare koszmary zostaną w głowie na zawsze, tu nie będzie odkupienia i ulgi, którą z reguły zapewnia, tak przecież dobry, King.
PPS.
No i Ligotti to obrońca tak charakterystycznej dla literackiej grozy formuły opowiadania. On nie pisuje powieści, o czym bowiem miałyby one traktować ? Ligottiego ludzkie problemy i kłopoty interesują tyle, co Lovecrafta, czyli nic (a to tego rodzaju tematy pozwalają wypełnić strony powieści). On ma tylko do pokazania - niczym szczególny jubiler, poszczególne fasetki swych mrocznych diamentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz