Czarna komedia cmentarna w klimacie gore horroru osadzona w latach późnego PRL - już sam tytuł zapowiada ekstremalne rozrywki, które fani twórczości Adama Deki (raczej nieliczni, ale za to zagorzali) powinni docenić.
+
Cmentarz Miłostowo w Poznaniu, lata (na oko) osiemdziesiąte XX wieku. Na cmentarzu grasują hieny cmentarne, otwierające groby, bezczeszczące (w tym poprzez akty nekrofilii - sic!) zwłoki, okradające je z biżuterii i ubrań. Milicja prowadzi śledztwo po milicyjnemu - porywają różnych bumpów, a to bezdomnego a to punka naćpanego, biją i torturują w próbie wymuszenia przyznania do winy, a zamęczone na śmierć (!) ofiary przesłuchań wpychają …. do grobowców miłostowskiego cmentarza (!).
Tymczasem prawdziwy nekrofil wciąż popełnia kolejne przestępstwa niezagrożony przez nieudolnych, skoncentrowanych wyłącznie na wyrywaniu bezużytecznych społecznych chwastów gliniarzy (nie ZOMO! tutaj Deka popełnił błąd faktograficzny - ZOMO to te quasi wojskowe oddziały pałujące marsze opozycji, dochodzeniówka kryminalna to “zwyczajne” MO) - a to zamorduje konkurenta okradającego groby, a to zaliczy jakąś gnijącą, odkopaną kobietę, a tak naprawdę, zgodnie z tytułem powieści, skóruje trupy i zabiera fragmenty skóry by w zaciszu domowym naszyć je na gąbkowy manekin służący mu do zaspokajania perwersyjnych żądz (dalekie echo Milczenia Owiec).
Właśnie, a propos tego domowego zacisza…nasz nekrofil prowadzi niezbyt może przykładne, ale za to dość typowe życie rodzinne, więc w domu czekają go nieustanne awantury z niezadowoloną z niego żoną i nastoletnią córką.
Cmentarza teoretycznie pilnują grabarze, bohater powieści, Glen, zanurzony jest po uszy w wyczytywanych z zinów teoriach spiskowych - żadna nie jest dla niego zbyt absurdalna, na dodatek ma psychozę która starają się okiełznać tylko silne psychotropy zapisywane mu przez lokalną lekarkę.
Tymczasem w okolicy działa wytwórnia nowego, zabójczo uzależniającego narkotyku produkowanego z kadaweryny, pozyskiwanej z miłostowskich trupów…
+
Kto czytał choć raz Adama Dekę ten wie, czego się spodziewać, i “Spiję Twą Limfę” nie zawodzi, dostarczając doskonale już znany koktajl z makabry, obrzydliwości, przemocy, czarnego humoru, złego smaku i brutalnie traktowanej polszczyzny. To się czyta głównie dla tego campowego funu, mniej z uwagi na pretekstową fabułę czy jakiekolwiek inne skrywane wartości. To hołd oddany podziemiu fantastycznemu, trochę list miłosny do lat dzieciństwa/młodości, trochę fanowska zgrywa. To się albo odrzuca po całości albo akceptuje.
Niemniej. nawet akceptując ogólne zasady działające w tym deka-verse czytelnik nadal ocenia, na ile tym razem się udało autorowi trafić w dziesiątkę a jakie potencjalnie były wady.
Dekę można krytykować dwojako, bądź to za nadmiernie niestaranny styl, utrudniający zrozumienie, bądź też za niedostateczny “rozmach” koncepcyjny. I tutaj mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
“Spiję Twą Limfę” jest, od strony stylu, warsztatu, najbardziej sprawnie, “regularnie” napisaną powieścią Adama Deki (nie chcę używać określenia “najlepiej” bo twórczość autora się takim “normikowym” klasyfikacjom nieco wymyka). Bez większego trudu czytelnik śledzi zabawną, makabryczną akcję, napędzaną pełnymi przemocy i obrzydliwości opisami oraz dobrze napisanymi dialogami.
Natomiast gorzej jest tym razem z konceptem ogólnym, z pomysłem na powieść. Tj. nie żeby było źle - “Spiję Twą Limfę” jest odpowiednio makabryczna, wypełniona dynamiczną akcją, pełna czarnego humoru i sowizdrzalsko, hiperbolicznie, traktowanej przemocy, ale trochę tym razem zabrakło tego typowego dla Adama Deki rozmachu fabularnego. Zaplanowana jako główne backstory historia ze spiskiem “STASI” wypada dość blado i mało przekonująco (byłażby w ogóle fantazmatem jednej z bohaterek?). Jakby tego było mało, inne konstrukcyjnie grube wątki się nie spinają i giną znienacka urwane. Co się stało z mordercą??? Co się dzieje na komisariacie? Zabrakło jakiegoś finałowego spięcia tematów.
Nie ma sensu zajmować się postaciami z powieści - to jest makabryczna komedia gore a nie dramat psychologiczny, więc też bohaterowie nas nie tak naprawdę nie interesują - to ma bawić a nie przejmować.
Co do ekstremalności - jasne, że Deka jeńców nie bierze, ale w porównaniu do innych jego tytułów w “Spiję…” jest relatywnie do wytrzymania. Nieco opisów pobić, nieco obrzydliwości trumiennych w wykonaniu mordercy pedofila - ale i tak najmocniejszy jest tutaj sam tytuł powieści, na który nie odważyłby się być może nawet sam Ed Lee :-)
Mimo nieco mniej zajmującej niż zazwyczaj fabuły żaden fan twórczości Adama Deki nie wyjdzie niezadowolony. Czyta się bardzo szybko i z bananem na gębie, a wrażenie końcowe mimo niedoróbek fabularnych jest dobre i już się chce czytać następne tytuły z Xeromorph. Jak ktoś jest gotowy na wyzwania, lubi horror ale ma przy tym dystans do rzeczywistości, tolerancję i poczucie humoru, to powinien się dobrze bawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz