wtorek, 24 września 2024

Graham Masterton - Walhalla 8/10

Bardzo udana “grahamka”, jedna z tych bardziej klasycznych. Zaczyna się jak kolejna opowieść o nawiedzonym domu, w połowie przechodzi w historię opętania przez mściwego ducha doprawioną w finale majańską magią temporalną, a całość napisana sprawnie i z  dużą werwą. Aż się chce czytać!


+


Zamożny nowojorski prawnik podczas wakacji odkrywa opuszczoną, zrujnowaną rezydencję “Walhalla” należącą niegdyś do pewnego milionera hazardzisty o dość przykrym charakterze.

Zafascynowany budynkiem mężczyzna, nie zważając na ogromne koszty wiążące się zakupem i remontem, kupuje posiadłość, twierdząc, że Walhalla “ właściwie oddaje jego charakter.


Żona prawnika jest znacznie mniej zachwycona, w ogóle coś ją w zrujnowanym domu straszy, ale jako że kobieta bardziej dba o swoje małżeństwo niż o swoje uczucia, więc ostatecznie akceptuje decyzję męża. Sam prawnik ma totalną fazę na nieruchomość; sama decyzja o kupnie wyraźnie zmienia jego nastrój i usposobienie. Do tej pory ponury, słaby, pogrążony w depresji po tym, jak, napadnięty, został brutalnie okaleczony przez ulicznych bandytów ( młotkiem rozwalili mu…jądro! Sic! It’s a Masterton novel!), teraz jest władczy i pewny siebie, a w łóżku to już staje się prawdziwym wulkanem seksu. Furda zatem jakieś strachy, duchy i zawodzenia! 

Nawet tragiczna i makabryczna śmierć inspektora budowlanego, który na zamówienie agenta nieruchomości ma dokonać oszacowania niezbędnych remontów, nie zniechęca małżeństwa od zamiaru kupna. Shit happens i tyle.


Atmosfera gęstnieje;  w Nowym Jorku ktoś brutalnie morduje wrogów prawnika; niewierną mu kochankę, zdradzieckiego wspólnika, bandziorów którzy go okaleczyli, a wszystko to w czasie, kiedy ten akurat przebywał w mieście w interesach. Policja nawet chętnie uznałaby go za podejrzanego, ale znalezione na narzędziach zbrodni odciski palców wykluczają jego winę.


Tymczasem żona jest coraz bardziej zaniepokojona, tak zmianą osobowości męża, jak i samą “Walhallą” gdzie w niejasnych okolicznościach poraniła sobie ciężko stopy (miała wizję balu, podczas którego została zmuszona do tańca na potłuczonych kieliszkach).  Wraz z lokalną post-hippiską prowadzącą sklep magiczno-zielarski, bada przeszłość milionera, który wzniósł domiszcze. No i tam nic fajnego się nie działo, odrażające to było indywiduum, namiętny hazardzista który z upodobaniem doprowadzał do ruiny swych karcianych kompanionów, dodatkowo paskudny typ, który po tym, jak raz wygrał w karty (sic!) żonę (sic!) jednego z przeciwników, doprowadził ją swym przemocowym okrutnym traktowaniem do samobójstwa, po tragedii sam raczył był zaś zniknąć w dość tajemniczych okolicznościach.


Koniec końców hippie-wiccanka podejmuje się dzieła “duchowego oczyszczenia” Walhalli. Kiedy jednak żona przybywa sprawdzić rezultat oczyszczania, zastaje swą rzekomą przyjaciółkę w łóżku z własnym mężem. No, grubo, rozwścieczona kobieta nie chce słuchać absurdalnych tłumaczeń obydwojga wiarołomców bajdurzących coś o tym, że to “nie oni się kochali a inne osoby z przeszłości”…


+


Można odnieść wrażenie, że “Walhalla” rodziła się Mastertonowi w trakcie pisania, że nie jest to dzieło “architekta” starannie planującego konstrukcję opowiadanej historii ale owoc pracy “ogrodnika”, który zasiawszy ziarno patrzy, w którym kierunku rośnie mu opowieść.


I tak, początkowe fragmenty “Walhalli” budzą wyraźne skojarzenia z klasyką współczesnych opowieści o nawiedzonych domach, od Shirley Jackson z jej Hill House począwszy; najbardziej chyba przypominając “Piekielny Dom” Richarda Mathesona. Fabuła początkowo zmierza dość utartymi schematami, ale w pewnym momencie (gdzieś na wysokości śmierci inspektora budowlanego) Graham dokonuje wolty fabularnej i historia zmienia się w wariację na temat rozdwojenia osobowości, znaną świetnie z Dr Jekylla&Mr Hyde (a nawet z lovecraftowskiego Dextera Warda). W finałowych partiach powieść staje się zaś nowoczesnym jak na lata 90te XX wieku manifestem “women liberation” opisując  psychologiczny i emocjonalny  pojedynek woli toczony między kobietą (a nawet kobiecością) a mężczyzną (a nawet mężczyznością, czy jak toto nadczasowe machismo zwać).  


Taki pojedynek wymagał kolejnego switcha narracyjnego. Początkowo czytelnik gotowy jest, dość tradycyjnie dla Mastertona, uznać, że bohaterem powieści będzie sam prawnik, ale, wraz ze zmianą tonu opowiadanej historii  okazuje się, że tak naprawdę cała uwaga skupi się na początkowo wycofanej żonie. To właśnie  z jej perspektywy poznajemy wydarzenia, jej oczami obserwujemy stopniowo zmieniającego się męża, to jej walka o samą siebie, o niezależność  i o godność osobistą staje się w końcu głównym tematem efektownego finału.

Effie zaczyna powieść jako typowa “żona przy mężu”. On znakomicie zarabiający, zamożny, władczy i decyzyjny, ona “gejsza” (to porównanie pojawia się wielokrotnie). Stopniowo kobieta musi zacząć coraz bardziej desperacką walkę o zachowanie własnej godności, kiedy sadystyczna, przemocowa osobowość tajemniczego milionera wkracza na scenę, obejmując w posiadanie jej męża. 


Bardzo udane są kreacje postaci. Na pierwszym planie sama Effie. Zaczyna w cieniu męża, by stopniowo wysuwać się na pierwszy plan, skupiać uwagę czytelnika, wzbudzić sympatię i zainteresować swym losem. Równie udana jest przyjaciółka, lokalna post-hipiska z kadzidełkami i strumieniami energii. Nawet prawnik, ostatecznie koniec końców villain, początkowo budzi  sympatię; wprawdzie od razu, od pierwszych stron, można rozpoznać ten typ zamożnego, pewnego siebie i swoich pieniędzy buca, no ale generalnie to człowiek stojący, wydaje się, po jasnej stronie mocy. Później, ciężko skrzywdzony, budzi tym więcej współczucia, i, paradoksalnie, mimo całego okropieństwa fabuły, nieco tego współczucia zachowuje do końca powieści.


Co do stylu, cóż, ta książka czyta się sama! Jest na tyle dobrze i zgrabnie zbudowana i napisana, że człowiek przewraca kartki gnając z fabułą, nawet jeśli rozpoznaje doskonale znane schematy i rozwiązania fabularne. Doskonała zabawa, jedna z lepszych grahamek, bardzo warto.

wtorek, 17 września 2024

Jacek Piekiełko - "Biały Słoń" 3/10

W ramach projektu “Polska Groza XXI” dziś Jacek Piekiełko i jego powieść z 2020 roku “Biały Słoń”… no niestety, nie zawsze uda się trafić ukrytą perełkę; niektóre książki słusznie zostaną szybko zapomniane; w mojej ocenie los taki spotka “Białego Słonia”, ambitną, ale jednak porażkę, powieść grozy łączącą horror z modnymi obecnie (szczególnie w streamingowych serialach sensacyjnych) thrillerowymi strategiami narracyjnymi.


+


W leśnym domku myśliwskim pod Katowicami zamordowany zostaje obywatel Ukrainy; jego ciało zostaje ułożone w makabryczną rekonstrukcję obrazu Rembrandta. Zwłoki drugiego Ukraińca pływają w pobliskim stawie. Obaj mężczyźni pochodzą z jednej miejscowości położonej na ukraińskiej Huculszczyźnie.


Wredny policjant (z wynikami, choć przy bliższym poznaniu odpychający socjopata pierwszej wody) z katowickiej dochodzeniówki dostaje zlecenie wyjazdu na Huculszczyznę i zbadania sprawy na miejscu. W tym samym czasie dziennikarka śledcza trafia na interesujący temat, dotyczący działającego w czasach II RP w ukraińskich Czarnohorach (tak, na huculszyźnie) obserwatorium meteorologicznego Biały Słoń.  Dziewczyna odnajduje ostatniego żyjącego pracownika obserwatorium, starca mieszkającego w Bielsku Białej; ten wręcza jej teczkę z wycinkami dotyczącymi serii tajemniczych zaginięć w tamtej okolicy; ma też pamiętnik, ale zanim zdąży go przekazać, umiera, a sam pamiętnik znika bez śladu.


Detektyw i dziewczyna spotkają się już w Ukrainie, gdzie, badając sprawę zamordowanych Ukraińców oraz historię Białego Słonia dotrą do tajemnicy otaczającej żyjącą w okolicy nie-całkiem-ludzką społeczność… (bedo wilkołki…)


+


Często w popkulturze jest tak, że streszczenie pomysłu, treatment, brzmi zachęcająco; ciekawe pomysły, intrygujący bohaterowie, żywa akcja, same zalety. Ale żeby obiecane dowieźć to trzeba mieć warsztat, a jeżeli warsztat jest niewystarczający, wtedy te pozornie efektowne pomysły rozbijają się na kawałki i potem jest klapa… Taki właśnie przypadek ma miejsce z Białym Słoniem. Gdyby ten draft fabularny wpadł w ręce autora pokroju Stephena Kinga (no dobra, niech będzie Dana Simmonsa czy Roberta McCammona, King jest jeden jedyny i nieosiągalny), wyszedłby opętańczo dobry bestseller, mikstura dramatu sensacyjnego i horroru przygodowego. No ale Jacek Piekiełko takiego talentu, przynajmniej pisząc Słonia, jeszcze nie miał, stąd efekt końcowy jest bardzo rozczarowujący.


Najbardziej męczący jest chyba sam styl, jakim napisana jest powieść. Niby każde zdanie z osobna jest poprawne, ale kiedy te zdanie się łączą w akapity, w strony, lektura robi się ciężka, chwilami wręcz nieznośna; coś wyraźnie w tej prozie, na poziomie technicznym, szwankuje.


Słabo jest również na froncie kreacji postaci. Bohaterowie są niesympatyczni, nie budzący krztyny zainteresowania u czytelnika, często zachowujący się zupełnie nieracjonalnie ot, niech tylko fabułę naprzód popędzają - a ten rodzaj opowieści wymaga pełnokrwistych postaci (nawet jeśli niesympatycznych to przynajmniej wyrazistych).


Last but not least - książka nie potrafi ani razu poważniej “odpalić”, zaintrygować,   przebieg tej fabuły jest nieciekawy i raczej nużący; pojedyczne, całkiem udane sceny nie tworzą ciekawej, wciągającej opowieści, mimo bardzo intrygującego punktu wyjścia - wilkołaczej konspiracji, której pogrobowcy zaczynają teraz jakieś późne wzajemne dorzynki (spodobało mi się to “słowo” ;-)).


Żeby jakiś promyk słońca wyszedł zza chmur mojego mękolenia - oczywiście strasznie narzekam, no bo ciężko się mi powieść czytało, ale jednak nie sposób nie zauważyć, że Piekiełko dobrze się czuje w realiach współczesnego thrillera, że jego pomysły są obiecujące, i że praca nad poprawieniem warsztatu może w jego wypadku przynieść dobre rezultaty. Całkiem możliwe, że tak się stało, autor bowiem regularnie wydaje swe powieści sensacyjne, już, jak rozumiem, bez gatunkowych wątków grozowych w Warszawskiej Skarpie. “Biały Słoń” to ciekawostka przeznaczona głównie dla badaczy zjawiska jakim jest “polska groza XXI”.


poniedziałek, 16 września 2024

Henry James - O Duchach 5/10

Henry James to tytan literatury anglojęzycznej, popularny, czytany, ekranizowany i analizowany do dziś, ale twórcą głównie był mainstreamowym, autorem takich pomnikowych dzieł jak “Daisy Miller”, “Bostończycy”, “Portret Damy” czy “Plac Waszyngtona”, dramatów społeczno psychologicznych opisujących społeczeństwo amerykańskie i angielskie końca XIX wieku. Gatunkowa twórczość niesamowita zajmuje jedynie niewielki wycinek twórczości Henry Jamesa; jedna powieść i garść trochę dziś zapomnianych opowiadań to wszystko. O ile o powieści (“The Turn Of The Screw” a po polski “W Kleszczach Lęku” vel “Dokręcanie Śruby”) napisano i powiedziano mnóstwo, bo to prawdziwy Kanon Literackiej Grozy, o tyle opowiadania do niedawna znane były w Polsce tylko w bardzo drobnym fragmencie; kilka z nich umieszczone było w starych, jeszcze sięgających PRLu antologiach klasycznej grozy. Nieocenione Wydawnictwo  C&T w ramach swej serii “Biblioteka Grozy” zapełniło tę lukę. Pora zatem sięgnąć do zbioru “O Duchach” i zapoznać się z twórczością słynnego Ammerykanina :

“Opowieść O Pewnej Garderobie” to efektowna, rasowa ghost story, gdzie 95% energii autor poświęcił na setting - dwie siostry i jeden kandydat na męża. Młodsza wygrywa wyścig, i zdobywa rękę mężczyzny, a kiedy parę lat później będzie umierać w połogu, to poprosi męża o zachowanie jej garderoby dla córeczki. Co łatwe do przewidzenia, po jej śmierci druga siostra wychodzi za wdowca, a marząc o strojnej garderobie zmarłej siostry, wymusza na mężu klucz, do kufra, w którym jest ona zamknięta…. Jeden jump scare, ale faktycznie, finał jest krzepki.


“Owen Wingrave” ma bardzo podobną budowę, ponownie 95% czasu antenowego i uwagi idzie na (niepozbawiony nuty humoru) opis dramatu młodego angielskiego szlachcica z rodu wojskowych, który wbrew woli całej rodziny, przyjaciół i  bliskich nie zamierza podjąć kariery militarnej; koniec końców pojawia się najbardziej zniesławiające oskarżenie, o tchórzostwo, brak odwagi, co młodzieniec postanawia przełamać spędzając noc w nawiedzonym pokoju w rodowej posiadłości…..


“Przyjaciele Przyjaciół” to  zgrabnie zapleciona opowieść, być może najbardziej znana Jamesowska ghost story. Mężczyzna i kobieta, każde z nich z osobna, za młodu zostali nawiedzeni przez duchy swych krewnych; to wydarzenie naznacza ich na całe życie. Mimo wspólnego kręgu towarzyskiego całymi latami nie mają okazji się spotkać. Przyjaciółka kobiety, zaręczona z mężczyzną pewnego razu decyduje się ich ze sobą zapoznać, ale, wystraszona możliwymi konsekwencjami (tak naprawdę zazdrosna) w ostatniej chwili odwołuje spotkanie. Mimo tego kobieta wieczorem i tak zjawia się u mężczyzny, by następnie, po powrocie do domu, umrzeć z nadmiaru emocji. Od tej pory duch zmarłej leży między narzeczonymi. Czy odwiedziła mężczyznę po śmierci ,czy, rzecz niepodobna, zrobiła to jeszcze za życia? Czy zatem zabiło ją wzruszenie wywołane spotkaniem czy odmową spotkania? Prawdziwe mistrzowsko niedopowiedzenia i wieloznaczności.


I wreszcie “Sir Edmund Orme” - ponownie udana historia o duchu mężczyzny, który, skrzywdzony w odtrąconej miłości przez kobietę popełnił samobójstwo i nawiedza ją, ilekroć w obecności jej dorosłej już  córki pojawi się zakochany mężczyzna. Strachu nie ma nic, bardzo udanie natomiast oddany jest klimat wyższych sfer Anglii przełomu XIX i XX wieku, konwenanse, zachowania, obyczaje i rozrywki  tamtych czasów. 


Niesatety, nie zawsze jest tak zwycięsko, nie zawsze jest wiosna. S.T. Joshi w swym pomnikowym “Unutterable Horror” sponiewierał dorobek fantastyczny Jamesa na zasadzie “być może to dobry pisarz mainstreamu, ale z grozą radził sobie kiepsko” i, czytając pozostałe opowiadania,  coś jest na rzeczy. Bo to, że James potrafi pisać jak szatan to wie każdy fan grozy, który czytał “W Kleszczach Lęku”. Ale bywa też, że potrafi bajdurzyć bez sensu jak ch…. spod kredensu… I tak  :

w “To Co Właściwe” duch znanego pisarza nawiedza młodego autora, który na prośbę wdowy szykuje się do napisania biografii zmarłego. Niestety, nie bardzo wiadomo, o co chodziło Jamesowi, a grozy nawet nie na naparstek. 

W “Trzeciej Osobie” jest już BARDZO ŹLE. Dwie spokrewnione stare panny mieszkają wspólnie w odziedziczonym domostwie, nawiedzanym (?) przez ducha przodka przemytnika. Duch nie duch, ale zawsze chłop, więc miedzy paniami narasta szczególna rywalizacja o względy zmarłego. Trudno w ogóle zrozumieć, co James chciał opisać, nawet nie wiadomo, czy to nie mało być na śmiesznie, ale jeśli, to nie śmieszyło, za to fatalnie się czytało. Do lamusa!

I jeszcze “Życie Prywatne” - literacko się może i zgadza, ale z punktu widzenia gatunku leżymy… Angielskie grono na wczasach w Alpach Szwajcarskich, spacery, wieczory, życie towarzyskie, takie tam. Jeden z obecnych, poczytny autor, ma jakby dwie osobowości, prostacką na co dzień i uduchowioną, piszącą genialne dzieła, z kolei inny, znany lord, nie ma w zasadzie żadnej osobowości, istnieje tylko w oczach innych, pozostawiony samotnie “znika”. Metafory grube, fabuły niewiele, gatunkowej grozy wcale. Ot, ramota sprzed 150 lat.


In conclusion - bardzo nierówny zbiór. Jak James ma story do powodzenia, to potrafi to całkiem udanie zrobić, choć nie ma co popadać w nadmierne uniesienia; są to tylko poprawne ghost stories. Znakomicie wypada tam, gdzie jest mocny, w oddaniu nastrojów, zachowań, klimatów towarzyskich swej epoki, ale że zupełnie nie interesuje go straszenie, to i opowiadania nic a nic nie straszą. Albo jeden biedny jump scare na sam koniec, albo i tego nie ma, zastąpionego przez gęste tematy międzyludzkie.  A jest  też grupa totalnych stinkerów, która chyba tylko literaturoanawców może dziś interesować. 

Raczej nie polecam w całości, tylko dla fanów klasycznej grozy i dla komplecistów Biblioteczki Strachu C&T.

niedziela, 1 września 2024

Robert Ziębiński - "Medea" 7/10

Maks “Diabeł” Achtelik powraca! Tym razem, trochę przypadkiem odwiedzając Teatr Wielki  Opery Narodowej wpada w sam środek zamachu terrorystycznego gdzie głównymi ofiarami mają być….Prezydent i Premier Rzeczypospolitej Polskiej! Grubo!


+


Maks po wydarzeniach z “Diabła” (uwaga SPOJLER! - nie zginął w finale!) utrzymuje tzw. low profile; mieszka na warszawskim blokowisku i czeka, aż jego sprawy zostaną rozpatrzone przez Ważne Czynniki.


Była szefowa z GROMu (tak, znana nam dobrze Łabędź) rzuca ideą, że dobrze, jakby Ważne Czynniki Maxa sobie zobaczyły na żywo, żeby im się jakoś gdzieś przypomniał, pokazał, a nuż to jego sprawom dopomoże. No a że akurat w Teatrze Narodowym zaplanowana jest uroczysta premiera opery Medea, którą swą obecnością mają zaszczycić najwyższe władze państwowe, w tym Prezydent i Premier RP, no to dla Maxa znalazła się wejściówka jedna  - niech pochodzi po korytarzach, pouśmiecha się do oficjeli, przypomni o swym istnieniu.


W dniu premiery Max ubiera się w elegancki garnitur i razem z Suką (a jakże!) startuje do Teatru. Trzeba trafu, że się odrobinę spóźnia, jeszcze sprzeczka z portierem, który sprzeciwia się stanowczo wejściu Suki na salę (no czyżby…) i drzwi na salę zostają zamknięte. Jak się jednak okazuje, spóźnienie wyszło na dobre, i dla Maxa, i dla całej sytuacji i w sumie dla państwa polskiego…Na sali bowiem  wybucha terror; nieznani sprawcy wdzierają się na scenę, mordują kilka osób, opanowują całe pomieszczenie i Stawiają Żądania, w tym najdziwniejsze…żeby władze kraju “przyznały się do winy i przeprosiły”. Jakiej winy? O co kaman? Owa….


Służby specjalne opanowuje amok; stawiane są różne hipotezy (za najbardziej prawdopodobny przyjmuje się oczywisty trop islamski), różne frakcje rozpoczynają wzajemne podchody i przepychanki; rozważane są najdrastyczniejsze rozwiązania a telewizja publiczna (biedna, bo przecież bez dotacji) sprzedaje prawa do transmisji aktu terrorystycznego na cały świat… Tymczasem wewnątrz Teatru Diabeł (wraz z Suką) rozpoczynają swój taniec śmierci. Jo ho ho (że zacytuję “Die Hard”, nieprzypadkiem).


+

Robert Ziębiński uwielbia się bawić schematami pop-kulturowymi, tym razem, w drugiej części przygód byłego komandosa Maksa Achtelika pora na motyw samotnego komandosa w obliczu aktu terrorystycznego, znany tak dobrze z legendarnych akcyjniaków w rodzaju już przywołanego “Die Hard” (czyli Szklanej Pułapki, ale tłumaczenie jest tak nieszczęsne, że zawsze wolę oryginalny tytuł) czy “Liberatora”. No i ten schemat autor wykorzystuje z charakterystyczną dla siebie zręcznością i sprawnością narracyjną do budowania zapierającej dech w piersiach fabuły wypełnionej scenami akcji i gęstej od napięcia. “Medeę” czyta się tak, jak oglądałoby się Bonda albo inny action flick na streamingu


Ale jak się już tak człowiek tym popcornem naje, zabawi przygodową fabułą, uśmieje ze złośliwości pod adresem klasy politycznej, to nagle zaczyna do niego docierać, że tu nie wszystko jest takie śmieszne i rozrywkowe, że tutaj, za tą efektowną fabułą,  jest schowany poważniejszy problem, problem sygnalizowany już w “Diable” i tutaj ponownie się pojawiający. To kwestia tego, jak państwo polskie odnosi się do swych bohaterów, do ludzi, którzy dla kraju ryzykują życie, to brud polityki która dla tanich gierek gotowa jest dowolnego złamać człowieka. To dłużej zostaje w głowie niż akcyjne hopsztosy i strzelaniny.


Początkowo pewne wątpliwości budzi gigantyczna skala wydarzeń powieści. Prezydent? Premier? No grubiej się nie da! Ale wbrew obawom wypada to bardzo dobrze, przypominając w tym elemencie inny hit sensacyjny - serial “24 Godziny”; przy okazji daje to Ziębińskiemu duże możliwości złośliwych zabaw fabularnych, z których ten chętnie korzysta (bezwzględnie najlepiej wypadają relacje pary prezydenckiej i rozbuchana romansowa natura Pierwszej Damy ;-).


Główne postaci dramatu znamy, Max i Łabędź  (jak również Suka) wracają tacy sami, jakich ich zostawiliśmy w Diable, pojawia się całe mnóstwo drugoplanowych bohaterów, różnej maści pieczeniarzy, karierowiczów czy to w służbach czy prasie, a już najlepsi się znakomici (choć ofkors komiksowo przerysowani)  politycy, Prezydent, Pierwsza Dama, Premier (a i były Premier się trafił w wybornym kameo) - a że Prezydent i Premier są z przeciwnych opcji politycznych (hehehe) i na dodatek nienawidzą się śmiertelnie, to dodaje niezliczonych smaczków całej sytuacji (a i powieści). Czytelnik będzie miał mnóstwo frajdy i zabawy z tej lektury. 



Jako psiarz nie mogę ani słowem skarżyć się na postać Suki, która jest fabularnie jeszcze bardziej znacząca niż w Diable, aczkolwiek wewnętrzny cynik co jakiś czas przypomina sobie złośliwie o “Komisarzu Aleksie” a nawet “Psie Cywilu” (to dla seniorów :-D). Taki jest efekt wykorzystania psiaka jako głównego bohatera opowiadanej historii, a Suka długimi fragmentami tę rolę przejmuje.


Z zastrzeżeń - finałowe rozstrzygnięcia dzieją się jakoś tak zbyt nagle; trudno, szybko czytając (a z kolei ciężko wolno czytać, tak bardzo powieść wciąga) się zorientować, w którym momencie tak naprawdę zamach się załamuje, trudno też przyjąć rozumem, że sterroryzowani, mordowani artyści wciąż grają (fakt, że pod lufami, no ale jednak!) przedstawienie; intuicyjnie taki rodzaj siły woli wydaje się trudny do  wyobrażenia.


Po lekturze/seansie “Diabła” koniecznie -  “Medea” dostarcza mnóstwo adrenalinowej przygody, znakomitą zabawę i niejeden moment gorzkiej refleksji na temat wad i słabości państwa polskiego a także osób nim władających (jasne, wyłącznie tych z powieści, to oczywiste! no ale zawsze…). WARTO.


Władysław Czapliński - "Na Dworze Króla Władysława IV" 7/10

Bardzo dobrze napisana, pełna ciekawostek, bogato wypełniona cytatami z pamiętników epoki książeczka, opisująca panowanie Władysława IV Wazy...