„Wschód Złego Księżyca” to finał tzw. „trylogii Pine Deep”, finał niestety mocno rozczarowujący. Pal sześć kiepskich, plastikowych bohaterów, pal sześć niezbyt mądrą, komiksową (w złym tego słowa znaczeniu) fabułę, ale horror który nie straszy, no, to już jest naprawdę słabo…
+
Po krwawych wydarzeniach mających miejsce w poprzednich tomach cyklu, miasteczko Pine Deep usiłuje otrząsnąć się i stanąć na nogi. Pozornie siły zła zostały pokonane, ale to złudzenie, to cisza przed burzą - naprawdę straszne czasy dopiero mają nadejść.
Pochowany na pobliskich bagnach nie/umarły złowrogi czarnoksiężnik/wilkołak/wampir (czy czymkolwiek on jeszcze tam nie był) Ubel Griswold, zebrał już swe armie ciemności, złożone ze stad wampirów dowodzonych przez zaufanych Griswolda - okrutnego Vica Wingate oraz upiora-zbrodniarza Karla Rugera, i gotów jest rozpocząć „Czerwoną Falę” - rzeź ludzi w Pine Deep. Planowana masakra pozwoli czarownikowi wrócić do życia, ale to mało - uzyskana w ten sposób moc pozwoli mu rozpętać ogólnoświatową apokalipsę! (a co się ma Maberry ograniczać, trza mieć rozmach).
Opętany religijną manią psychopata Eddie Hulk wciąż krąży po miasteczku w poszukiwaniu nastoletniego pasierba Wingate’a. Za podszeptem Griswolda uważa chłopaka za „bestię” i chce zamordować (poniekąd ma rację, chłopak bowiem jest „dampirem” - efektem związku wampira ze śmiertelną kobietą). Griswold chce go wyeliminować przed Czerwoną Falą obawiając się magicznych mocy nastolatka i tego, że dołączy on do drużyny „dobrych”.
Tymczasem bohaterowie, Malcolm Crow wraz z narzeczoną Val Guthrie, pomagający im lokalny dziennikarz i lekarz z miejscowego szpitala, zaczynają rozumieć skalę zagrożenia. Jak na złość zbliża się Halloween a Pine Deep, miasteczko cieszące się sławą „nawiedzonego” i słynne ze swego horrorowego parku rozrywki zostało zalane tysiącami turystów.
Gdy zapadają ciemności, zaczyna się rzeź….
+
„The harder they fall”… otwierający cykl „Blues Duchów” to doskonały horror wszystkomający, wyglądający niczym efekt jakiegoś literackiego zakładu na ilość monstrów, które można wrzucić do jednej fabuły. Wampiry, wilkołaki, duchy, ożywieni zmarli, czarownik sprzed lat, jego kultyści (ihaaa!), seryjny morderca, seksualny maniak religijny - you have it all. Maberry zręcznie porozstawiał te figury na fabularnej szachownicy, a jeszcze tak efektownie wszystko połączył, żeby poważnie straszyło, a nie bawiło formułą Scooby Doo. Nic dziwnego, że książka zasłużenie została nagrodzona Bram Stoker Award (dla debiutanta, w głównej kategorii wygrał oczywiście Stephen King i to za - uwaga - „Historię Lisey”! sic)
Tym boleśniejszy jest jednak późniejszy upadek. Już druga część serii, „Song Umarłych” mocno obniżyła loty. Nic specjalnego w niej się nie działo, długimi fragmentami po prostu przynudzała, będąc typowym „napychaczem fabuły”, pomostem łączącym „Bluesa” z oczekiwanym Wielkim Finałem. No a tutaj okazało się, że z wielkiej chmury spadł całkiem mały deszcz…
To znaczy, niby wszystko tutaj się zgadza. Akcji jest wreszcie co niemiara, wybuchy, pogonie, strzelaniny, walki z potworami. Ale, niestety, sensu ma to wszystko niewiele a i uroku żadnego.
Przede wszystkim - jak już była mowa we wstępie ta powieść NIC A NIC NIE STRASZY! Maberry na ołtarzu szybkiej akcji całkowicie poświęca nastrój, bo mimo mnóstwa dramatycznych i potencjalnie mrożących krew w żyłach wydarzeń, horroru w powieści jest tyle, co kot napłakał.
Gdzie nadprzyrodzona groza, która doprowadzała bohaterów Lovecrafta do szaleństwa? Gdzie dreszcze wzbudzane lekturą opowiadań Barkera czy Ligottiego? Tutaj klimat jest niczym w Avengersach, bohaterowie albo wyznają sobie miłość (średnio do 10 stron), albo płaczą w swych ramionach albo ostatecznie odgrażają się, jak to „skopią dupy” potworom. Naprawdę, papier ma w sobie więcej życia, niż postaci z sagi Pine Deep.
Nie lepiej jest po ciemnej stronie. Złoczyńcy są opisani naiwnie, jednolicie czarną, pozbawioną krztyny finezji kreską. Są w tym swoim jednostajnym i wszechogarniającym „złu” niezamierzenie śmieszne, niczym postaci z Barei („bo każdy pijak to złodziej”). I nie, hamletyzująca (a może „larytalbotująca”?*) postać burmistrza nic tu nie zmienia, przeciwnie, doskonale ilustruje tę tezę. Na domiar złego potwory wykłócają się między sobą o pozycję w „gangu” niczym nastolatki na wycieczce szkolnej.
Irytują fabularnie niedoróbki i nielogiczności. Ten niedostępny dom złego farmera, schowany za górami, za lasami! Bohaterowie wędrują do niego godzinami, zjeżdżają na quadach po stromiznach, wycinają maczetami chaszcze, brną w bagnach, gdy tymczasem główny villain przyjeżdża i wyjeżdża sobie samochodem bo jest….inna droga! No sic!.
Również końcowy showdown z wstającym z bagien „big bossem” przypomina raczej młodzieżową grę komputerową niż powieść grozy. Aż się chce zarzucić kultowym cytatem z „Wejścia Smoka” - „facet, jesteś jak z komiksu wycięty”.
No i obowiązkowy, mdlący zrzut cukru w zakończeniu powieści….
Tak, dobrze się to czytało. Rzemieślniczo powieść napisana jest sprawnie a rozliczne wątki zostału, lepiej lub gorzej, spięte ze sobą w całość. Komiks wyszedłby może niezły, może się ktoś nawet o serial pokusi - ale to będzie YA fantasy a nie horror. Jak ktoś szuka grozy, to szkoda mielić 1000+ stron, lepiej sobie w kwadrans „Figielek” Ligottiego przeczytać. Rozczarowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz