„Animal attack” to podgatunek popularny w czasie trwania „złotej ery horroru”. Jego formuła w skrócie wygląda następująco - należy wybrać paskudne, budzące odrazę i strach zwierzęta, dodać im odpowiednio morderczych cech i wypuścić je na ludzi. „Szczury”, debiut literacki znanego autora grozy Jamesa Herberta to reprezentant tego nurtu wręcz modelowy, trzeba jednak przyznać, że po latach (granicząca z prostactwem) prostota powieści nieco rozczarowuje.
+
W uboższych dzielnicach Londynu, w East Endzie, pojawiają się Groźne Szczury. Takich normalnych szczurów, przez małe „sz” było tam zawsze dużo, miasto zaniedbuje okolice, zrujnowane domostwa i puste cuchnące kanały stanowią dla nich doskonałe siedlisko, ale ten nowy gatunek jest znacznie niebezpieczniejszy. Gryzonie są bardzo duże i niesłychanie agresywne, działają w sposób zorganizowany, wściekle atakują i pożerają żywcem ludzi, a co najgorsze, każde ich ugryzienie przynosi śmiertelną chorobę.
Atak chmary szczurów w londyńskim metrze doprowadza do masakry pasażerów, kolejny ma miejsce w szkole - tylko dzielna postawa grona nauczycielskiego, w tym zwłaszcza młodego nauczyciela Harrisa, zapobiega kolejnej tragedii.
Władze powołują sztab kryzysowy. Proponowane przez niego rozwiązanie to zarażenie szczurzej populacji śmiertelnym wirusem. Specjalne grupy bojowe (nasz nauczyciel wchodzi do jednej z nich) przeszukują okolice East Endu, w których najczęściej pojawiają się gryzonie i podrzucają tam zarażone małe pieski (brrrr, paskudny motyw, dzisiaj by Herbertowi płazem nie uszło).
Początkowo wydaje się, że pomysł zadziałał, szczury masowo zdychają, w trakcie jednak bankietu na cześć zwycięstwa dochodzą wieści o kolejnym brutalnym ataku….
+
Bob Dylan śpiewał w swym przeboju „Times, they are a-changin’”. I taka jest główna refleksja, jaka nasuwa się po lekturze „Szczurów”. Debiutancka powieść Herberta cieszyła się w 1974 roku wielkim powodzeniem; jej pierwszy nakład (100.000 egzemplarzy!) sprzedał się w całości w ciągu ledwie 3 tygodni. Herbert w następnych latach napisał 3 kolejne części swego przeboju (w Polsce wyszła jeszcze druga z nich - „Kryjówka”), mało, w roku 1982 pojawiła się (luźna) adaptacja kinowa.
Jednak z dzisiejszej perspektywy trudno zrozumieć aż takie uznanie - „Szczury” bowiem niczym szczególnym się nie wyróżniają. Prosta, wręcz generyczna fabuła opisuje kolejne ataki potworów na zmianę z opisami działań i walk służb sanitarnych, a sceny pełne obrzydzenia i makabry przeplatane są co jakiś czas flashbackami, w których uwaga narratora koncentruje się przez chwilę na wybranych ofiarach (nieco groteskowe miniaturki na temat prześladowanego za swą orientację geja - it’s 1974!, czy fanatycznie pobożnej nimfomanki, traktującej orgazm jako…dar od Boga!) by w chwilę potem bez litości rzucić je na żer wściekłym szczurom. Scenki te, jakkolwiek mające własny wewnętrzny drajw, są nieco przydługie i zaburzają proporcje powieści na dodatek nieco szkodząc jej zwartości fabularnej.
Znajdziemy w „Szczurach” inne typowe rozwiązania fabularne podgatunku - szczury zostały oczywiście poddane mutacji popromiennej, w ich gnieździe czai się hiperobrzydliwy Uberszczur, którego trzeba będzie dopaść w finale, pojawi się też postać kłótliwego bucowatego urzędasa, który poniesie konsekwencje swej arogancji (kolejny archetyp opowieści katastroficznej).
Właśnie, przy tej okazji warto wspomnieć najbardziej charakterystyczny element - typową dla wczesnej twórczości Herberta punkową, nieco lewicującą złość. Urzędas zamiast walki z zagrożeniem koncentruje się na własnej karierze a wylęgarnia szczurów - slumsy, zaniedbane są przez rządzących konserwatystów skąpiących publicznego grosza na cele publiczne.
Styl Herberta jest energiczny, ale trochę czerstwy, taki„żołnierski”, na dodatek nie pomaga mu niezbyt wdzięczne tłumaczenie. Dobrze, że powieść jest krótka, czytelnik nie ma czasu się zmęczyć lekturą.
Poważną wadą książki jest brak jakiejkolwiek lekkości - szczypty czarnego humoru czy iskry szaleństwa, które tak udanie napędzają podobne tytuły Guya N. Smitha. W pulpowym animal attacku to właśnie humor i absurd często ratują dość z założenia głupie fabuły (sprawdźcie, jak dobrze radzi sobie z nimi w swych powieściach Tomasz Siwiec!).
Warto poznać jako symbol swej epoki, jako niegdysiejszy spory hit, choć, jak mam być szczery, to w tej formule chyba chyba lepiej sięgnąć po jakieś Kraby czy inną „Odrazę” Guya N. Smitha - fun factor znacznie większy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz