Kontynuacja przebojowego „Bluesa Duchów”, niestety rozczarowująca - przede wszystkim brakiem konkretnej akcji („nuda, nic się nie dzieje!”), a także niezbyt udanie prowadzonymi wątkami obyczajowymi, no i ujawniającymi się tu i ówdzie niedostatkami warsztatowymi autora.
+
„Blues Duchów” opisywał serię krwawych zbrodni, które wstrząsnęły miasteczkiem Pine Deep. Trójka uciekających przed obławą policyjną gangsterów rozbiła się na okolicznym polu kukurydzy. Jeden bandzior zginął, pozostali zaś dostali się pod wpływ złowrogiej obecności - Ubela Griswolda, seryjnego mordercy dzieci, pokonanego i pogrzebanego przed laty na bagnach, wciąż jednak nieumarłego, knującego kolejne koszmary i pozyskującego w ten sposób nowych pomocników. W finale powieści obaj bandyci zginęli.
W tym miejscu zaczyna się „Song Umarłych”.
Zbliża się Halloween. W Pine Deep spodziewany jest najazd tłumów turystów. Siły Ciemności wiedzione złowrogą mocą Griswolda szykują się na Krwawy Armageddon - rzeź przybyłych.
Martwi gangsterzy zostali przez niego zamienieni w ….wampiry (sic!). Teraz nas rozkaz swego mrocznego Pana nocami mordują kolejnych mieszkańców Pine Deep; każda ich ofiara również staje się wampirem i dołącza do zastępów nocy. Wspomagają ich w tym dziele dawni kompani i wyznawcy Griswolda, swoimi spiskami oplatający miasteczko.
Jakby tego było mało w burmistrzu Pine Deep budzi się … wilkołak, a religijny maniak-morderca Eddie nieudolnie usiłuje odnaleźć i zabić nastoletniego Mike Sweeneya, przekonywany podszeptami Griswolda, że chłopiec jest „Bestią”.
Tymczasem bohaterski Malcolm Crow, który w „Bluesie Duchów” przeciwstawił się mordercy Karlowi Rugerowi zaznaje rozkoszy narzeczeństwa z Valerie Guthrie. Niepokoją go jedynie wymamrotane przez umierającego (hehe…) przestępcę „pozdrowienia od Ubela Griswolda”. Łączy swe siły z dociekliwym reporterem lokalnej prasy. Ten badając przeszłość Griswolda odkrył tajemnicze zbieżności z historią pewnego niemieckiego czarownika i wilkołaka, który uciekł w XIX wieku do Ameryki.
Chcąc wyjaśnić mroczne sekrety obaj mężczyźni wybierają się na opuszczoną posiadłość farmera…
+
„Blues Duchów” wygląda chwilami jak efekt zakładu literackiego, w wyniku którego autor postanowił w jednej powieści umieścić jak najwięcej archetypów gatunkowych. W rezultacie powstał horror prawdziwie „wszystkomający” - wilkołaki, wampiry, kultyści, gangsterzy, nieumarły czarownik, czy morderca-maniak religijny. W „Bluesie Duchów” Maberry zgrabnie porozstawiał wszystkie te potwory na planszy, miejmy też nadzieję, że w trzeciej części („Wschód Złego Księżyca”) dojdzie do efektownego finałowego showdownu, bo, niestety, w „Songu Umarłych” prawie NIC SIĘ nie dzieje!
To jest właśnie główny zarzut wobec powieści. NUDA. „Song Umarłych” cierpi na syndrom „wypełniacza”, łącznika pomiędzy efektownym prologiem a (oby) zajmującym finałem. Autorowi brakło ciekawych pomysłów na prowadzenie fabuły, na nowe przygody czy starcia. Szkoda, bo właśnie w dynamicznych scenach akcji, w drastycznych jump scare’ach Maberry wypada najlepiej, tymczasem strony „Songu Umarłych” wypełnia głównie kiepska proza obyczajowa. Maberry może i chce być Kingiem, ale zdecydowanie nim nie jest. Tam, gdzie King ze swobodą i polotem snułby swe historie, budował charaktery postaci, wciągał czytelnika w gęstwę emocjonalną tam Maberry zwyczajnie nudzi, a chwilami jego nieporadność i infantylizm opisu wzbudzają zażenowanie czytelnika.
Śmieszy lukrowany, rodem z harlequinów, opis wzajemnych uniesień Crow i Val Guthrie, nie przekonuje zachowanie (Val obawia się powiedzieć Malcolmowi o jego spodziewanym dziecku w obawie że ją….rzuci? sic?) irytuje zwyczaj nieustannego popłakiwania, czy to ze smutku czy z nadmiaru szczęścia.
Crow z jednej strony gotów jest śmiertelnie (i infantylnie) obrazić się na reportera, który ma kłopoty z przyjęciem na wiarę najbardziej szalonych fragmentów historii Pine Deep, by jednocześnie samemu zaprzeczać możliwości powrotu zabitych przestępców do życia nawet wobec dość oczywistych faktów i dowodów.
Dobym przykładem fabularnych niedostatków „Songu” są wątki burmistrza i Eddiego Holownika. Oba przewijają się nieustannie przez karty powieści nie docierając do żadnych konkluzji. Wilkołak jak się budził na początku, tak się budzi i na końcu książki, a Holownik nieudolnie uganiający się po wsi za młodym chłopcem śmieszy nieudolnością.
Nawet fabularne spiętrzenie - wyprawa na farmę Griswolda - razi brakiem proporcji. Opis wędrówek po stromych zboczach, zarośniętych „kolciliściem” dróg pasuje raczej do fantasy, niż wiejskiego horroru. Normalnie, jakby facet w Zaklętym Zamczysku Za Siedmioma Górami mieszkał. Wbrew intencjom autora taki przestrzelony opis osłabia efekt grozy, jaką wzbudziłoby zwykłe, opuszczone rozpadające się gospodarstwo.
Na domiar złego zdradzając na wczesnym etapie, że nikt z głównych bohaterów nie zginie, Maberry pozbawił opowieść fabularnego napięcia. W rezultacie przez większość lektury „Song Umarłych” przynudza a nawet irytuje, tylko chwilami nawiązując do świetnego poziomu „Bluesa Duchów” (wyróżniają się zwłaszcza nocne ataki wampirów na kolejnych mieszkańców Pine Deep i efektowny, energiczny finał).
Nic, trzeba czekać na „Wschód Złego Księżyca” w nadziei, że fabularnego mięsa będzie w nim zdecydowanie więcej. „Song” jest tylko niezbyt udanym etapem pośrednim, którego lektura jest jednak konieczna, by móc złożyć w całość opowiadaną przez Maberry’ego opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz