“Opiekunowie” to bardzo swego czasu popularna powieść - w sumie nic dziwnego, głównym bohaterem książki jest bowiem….myślący pies, golden retriever imieniem Einstein, który swą mądrością doprowadza do rozkwitu ckliwej love story między bohaterem a poznaną damsel in. distress. No kto nie lubi mądrych piesków? Każdy lubi.
No ale Koontz nie jest znany z romansów familjnych, on jest przecież szanującym swych czytelników znanym Autorem Grozy i Niepokoju! No to dorzucił do fabuły zmutowanego morderczego pawiana at large (też myślącego…), psychopatycznego mafijnego zabójcę i agencję rządową na tropie Einsteina i, mając pewne, sprawne pióro ułożył to wszystko w łatwo się czytającą, ciepłą powieść przygodową ozdobioną okazjonalnymi elementami napięcia.
A że to wszystko to takie literackie “puste kalorie”, to już zupełnie inna sprawa…
+
Z tajnego laboratorium uciekają dwa obiekty eksperymentalne - myślący, inteligentny pies oraz równie inteligentne, ale obdarzone żądzą zabijania piekielne monstrum.
W ślad za uciekinierami uruchomiony zostaje pościg - pies to cenny, warty miliony dolarów egzemplarz badawczy, morderczy potwór zaś dodatkowo stanowi śmiertelne zagrożenie (oczywiście natychmiast przystępuje do rozpruwania przygodnych ofiar, wyrywania im wnętrzności i wydłubywania oczu).
Równocześnie pewien wynajęty przez “Sowietów” (sic!- jeszcze wrócimy do tematu) zawodowy morderca odstrzeliwuje jednego po drugim naukowców uczestniczących w eksperymencie. Kiedy w końcu zabójca połączy kropki i zrozumie, co miały ze sobą wspólnego kolejne ofiary, uzna, że tajemnice laboratorium można będzie sprzedać obcym mocarstwom, zaś najlepszym sposobem ich przekazania będzie zdobycie eksperymentalnego psa - również on ruszy zatem w pościg za zwierzakiem.
Tymczasem pies został przygarnięty przez pogrążonego w osobistym kryzysie agenta nieruchomości (byłego komandosa z Delta Force, który szybko zdawszy sobie sprawę z nadzwyczajnych zdolności retrievera nadaje mu imię Einstein.
Mężczyzna wspólnie z Einsteinem ratuje z rąk oblecha gwałciciela pewną żyjącą samotnie po śmierci dominującej ciotki, starą (ale piękną) pannę. Między uratowaną a jej wybawcą rodzi się pomału uczucie - podsycane inteligentnie przez Mądrego Psa.
Droga do rodzinnej idylli jest jednak daleka. Einsteina ściga przecież rządowa agencja, oraz oraz podążające jego śladem, opętane nienawiścią do psa laboratoryjne monstrum. Bohaterowie chroniąc się przed prześladowcami zaszywają się w nadmorskiej willi, którą zmieniają w gotową do obrony fortecę.
Nie wiedzą tylko o cynglu-psychopacie….
+
O Koontzu można napisać wiele dobrego. Ma ciekawe, świeże pomysły (nawet jeśli czasami absurdalne - dżizas, co niby Amerykanie opracowywali w tym swoim laboratorium? Armię psycho-pawianów pod przewodnictwem przemądrzałych golden retrieverów? Sic!).
Ma też dobry, żwawy styl pisania, taki “blockbusterowy”, zachęcający do czytania, do szybkiego przerzucania stron i sprawnie opisuje fabularne spiętrzenia i przygody.
A mimo tego pod koniec lektury człowiek się czuje jak po lichym fast foodzie - sumienie pełne wyrzutów, żołądek ciężki i starą fryturą się odbija.
Przede wszystkim szlachetna prostota czasem stoi tylko o włos od prostactwa. Mówiący, kochany piesiek to straszna łatwizna emocjonalna, a do tego dochodzi cała masa uproszczeń i naiwnych rozwiązań. Romans pary głównych bohaterów to jest naprawdę mocny cringe…
Fabularnie początkowo nie można narzekać, powieść zaczyna się na tyle energicznie, że nawet nonsensy i śmiesznostki nie bardzo bolą. Morderca morduje, monstrum atakuje, bohaterowie się zakochują - jest git majonez, choć amerykańska praworządność wiedzie czasami Koontza na fabularne manowce. Incydent w tajnym laboratorium i rządowy cyngiel uciszający kolejnych naukowców - to jest supernośny paranoiczny schemat (kto nie oglądał X Files?). Ale u Koontza za morderstwami stoją, jak bardzo nie byłoby to absurdalne, jacyś “Sowieci” (powieść jest z zimnowojennego 1987r.). A po co? Who cares…
A druga połowa powieści to już naprawdę się ciągnie jak krówka mordoklejka, aż czkawki z zasłodzenia można odstać. Dosłownie nic się nie dzieje; znika z pola widzenia i zmutowany pawian morderca i mafijny cyngiel, a napięcie mają wzbudzać opisywane ze szczegółami a to nosówka Einsteina a to żałosne “przygody” pewnego dziadersa prawnika, który niczym 70 letni James Bond urywa się swojej obstawie by wykonać Ważny Telefon (to czasy sprzed telefonii komórkowej).
Wszystko wieńczy pospieszny, nieudany finał, w którym wszyscy wrogowie o jednym czasie zbiegają się w jednym miejscu, a i tak wiadomo, że (UWAGA - SPOJLER!) wszystko dobrze się skończy, bo tak pisze Koontz - żeby się wszystkim miło na duszy robiło przy czytaniu.
Koontz ma niestety ciężką rękę do postaci, na dodatek co i rusz mu się przy tej okazji moralizatorski bieda-mentoring włącza. Już para “pokonujących ciężki los” głównych bohaterów jest bardziej pocieszna niż sympatyczna, a jeszcze jest agent federalny z obsesją “zwyciężania”, którą musi w sobie, dla zdrowia psychicznego, zwalczyć.
No a do tego dochodzą cookie cutter dewianci - gwałciciel elektryk i “nieśmiertelny” mafijny cyngiel - w swej sztampowości aż irytujący.
Dużo narzekania, ale może niesprawiedliwego, powieść bowiem cieszyła się dużym powodzeniem, i do dziś jest ciepło wspominana jako jeden z symboli ejtisowej przygody literackiej. Mądry pies zawsze na propsie, żywa, sensacyjna akcja, paskudny potwór - z poprawką na pewną tandetność są “Opiekunowie” swoistym klasykiem. Lektura w miarę przyjemna i warta swego czasu.
PS.
Kim są tytułowi “opiekunowie”? To bohaterowie - Travis, Nora i Einstein, “opiekujący się” sobą nawzajem. Cały kajmakowy Koontz…
PPS.
Popularną powieść szybko przeniesiono na ekran, odmładzając głównego bohatera. W efekcie powstało coś w rodzaju “oryginalnego” Stranger Things, nieco inne w klimacie wobec powieście, stanowiące obraz swych czasów. Mimo kiepskich recenzji powstało kilka kontynuacji, już oderwanych od powieści Koontza No wiecie, myślący piesek - jak taki patent porzucić nie wycisnąwszy do cna?