Jeden z najbardziej nie/sławnych horrorów uwielbianego w Polsce Grahama Mastertona, z jednej strony duża popularność napędzana szokującą tematyką (wyrafinowany kanibalizm a’la Hannibal Lecter), energiczne tempo jak w dobrym thrillerze, z drugiej jednak ….no pls, ależ to jest GŁUPIE!
+
Inspektor restauracyjny Charlie McLean jest w trakcie objazdu służbowego. Towarzyszy mu 15letni syn, Martin; Charlie chce podczas wspólnej podróży podreperować ich wzajemne relacje, kulejące od czasu rozwodu z matką chłopca.
W jednym z odwiedzanych lokali Charlie słyszy o tajemniczej, eleganckiej restauracji „Le Reposoir”. Postanawia ją zrecenzować, ku wielkiemu jednak zdziwieniu nie zostaje on do niej wpuszczony. „La Reposoir”, jak słyszy, to klub koneserów kulinarnych, do którego osoby postronne nie mają wstępu; potrzebne jest specjalne zaproszenie. Restauracja intryguje Charliego, kiedy jednak próby przedostania się do wnętrza nie przynoszą rezultatu, inspektor gotów jest dać za wygraną.
Kiedy po nocy spędzonej z przygodnie poznaną w hotelowej restauracji kobietą wraca do wspólnego pokoju, okazuje się, że Martin zniknął bez śladu. Początkowo Charliego ogarnia paranoja; nikt nie widział z nim syna, wszyscy utrzymują, że cały czas był sam. Charlie wraca jednak po śladach wspólnej podróży i w końcu w poprzednim motelu obsługa przypomina sobie chłopca.
I wtedy się zaczyna…. Martin odnajduje się w…..”La Reposoir”, która bardziej niż restauracją okazuje się świątynią zakonu celestynów, szurniętych chrześcijańskich fanatyków (!), praktykujących dobrowolny kanibalizm (!!) na chwałę Jezusa (!!!) (no, ihaaa jak 150, Masterton w szczytowo pulpowej formie). Chłopiec przybył do świątyni dobrowolnie, zamierza w niej pozostać i…złożyć samego siebie w ofierze!!!! (już pisałem, że ihaaa?)
Żadne próby wydobycia chłopca nie odnoszą skutku (w USA nie znają pojęcia władzy rodzicielskiej?), skoro chce on sam siebie zjeść dla przywołania Pana no to widocznie tak musi być. Charlie szamocze się i miota, nic to jednak nie daje. Szeryf odmawia pomocy, lokalesi tylko wzruszają ramionami. Wychodzi na jaw, że w okolicy całe mnóstwo młodych ludzi wstąpiwszy do celestynów dobrowolnie poddało się auto-fagii (samo-pożarciu). Taki los, Panie, taka ta dzisiejsza młodzież…
McLean jest jednak po amerykańsku nieustępliwy, decyduje się „po przykrywką” przystąpić do celestynów. Razem z urodziwą dziennikarką śledczą, zaintrygowaną tematem, razem ruszają tropem upiornego zakonu. Ślad wiedzie do Nowego Orleanu, gdzie zlokalizowana jest kolejna świątynia…
+
Pierwsze, co człowieka dopada po zakończonej lekturze „Rytuału” to tzw. czytelniczy wkurz. Piętrzące się ze strony na stronę fabularne nonsensy długo daje się przeboleć, energia narracji, jej żywe sensacyjne tempo a także budzące odruch wymiotny obrzydliwości (to komplement!) radują serce fana grozy, ale wtedy następuje…finał, DOSŁOWNIE, deus ex machina!
No nie, nie, po trzykroć nie! Masterton oszukuje w tym zakończeniu czytelnika w sposób wręcz haniebny. Wszystkie wysiłki Charliego idą na marne, nic mu się nie udaje, wszystko zmierza do koszmarnego końca, a wtedy - BĘC….Naprawdę, człowiek wytrzymywał rozliczne głupoty i niekonsekwencje fabularne w nadziei na efektowny i zaskakujący finał, tymczasem jedyne co w nim zaskakuje to bezczelność autora, który, napiszę to wielkimi literami - NIE MIAŁ ŻADNEGO POMYSŁU jak to zakończyć!
Ale uznałem, że skoro - również - idiotyczny finał nie zniszczył uroku Gry O Tron, to nie można pozwolić, by naprawdę żenujące zakończenie „Rytuału” popsuło całość długimi momentami dobrych wrażeń z wcześniejszej lektury.
No bo tak - bohater całkiem fajnie uszyty (znowu się może czytelnik w średnim wieku wczuć rolę), sprawne, energiczne przygody rodem z ejtisowych filmów sensacyjnych, atmosfera paranoicznego spiska zawsze na propsie, no i gross, ekstremalny Gross, zapowiadający już ekstremalne koszmary spod znaku Eda Lee. Młodzi autofagowie poddają się żywo i krwiście opisanym (it’s a Graham Masterton novel…) rytualnym torturom i samookaleczeniom, a zwieńczeniem okropności jest końcowa uczta, na której jednym z gości na pewno był dr. Hannibal Lecter. Tak, podstawowymi zaletami „Rytuału” są Eksces i Obscena. Te „sushi z warg sromowych” (naprawdę coś takiego się pojawi…) to naprawdę zostają w pamięci….No i nerw, z jakim pisze Masti. To się wybornie czyta.
Dobrze (nawet jeśli zupełnie nieprzekonująco) wypada otaczający McLeana spisek kultystów, który, niczym w opowiadaniu „Młody Gospodarz Brown” Nathaniela Hawthorne’a, jest wszechobecny i wszechogarniający. Można też zauważyć czytelną metaforę świata „przewodników” (możni i potężni) zjadającego „wyznawców” (młodzi otumanieni propagandą).
Po stronie plusów jest nieźle oddana relacja ojca z odległym synem, taka filmowa i prawdziwa. No i villainowie - kapitalny monsieur Musette i jego „karzeł”, tutaj faktycznie Alicja w Krainie Czarów meets Milczenie Owiec.
No właśnie - w sumie podobny temat pojawi się za chwilę w powieści Thomasa Harrisa (ba, sam Lecter już przecież się ujawnił na kartach wcześniejszego „Czerwonego Smoka”). Tyle, że Harris w „Milczeniu” nie przeciągnął struny. Kanibalizm Lectera budzi u wszystkich paniczny lęk i ekstremalne obrzydzenie (nawet jeśli podszyte fascynacją); w „Rytuale” praktyki celestynów są, jak się okaże, powszechnie znane i nie budzą większych sprzeciwów - ot, taki los, młode to głupie dajo sie na lep sekciarskiej propagandy łapać…
Takie założenie jest histeryczne i nonensowne. Pomijam już wspomnianą władzę rodzicielską, ale każdy człowiek, który sam siebie okalecza by potem jeść swe ciało ląduje natychmiast w psychiatryku, a każdy człowiek gotów w takich zachowaniach uczestniczyć ląduje w pierdlu albo za okaleczenie albo za zabójstwo (spytajcie Arwina Meiwesa, Rzeźnika z Rotenburga, rozsławionego rammsteinowskim „Mein Teil”). Nijak Masterton nie uzasadnia fali dobrowolnych dołączeń młodzieży do celestynów, nie potrafi przekonać, dlaczego młodzież ma dać się pożerać staruchom. Bo co, do świat dorosłych jest głupi a rodzice nie starają się zrozumieć swych dzieci, to te dzieci dobrowolnie się zjedzą? Na chwałę Pana ???? Yikes…
A i pomijając ten nonsens fabuła pełna jest luk i słabości. Elementarna logika zawodzi - organizacja w klasycznym thrillerowym stylu ukrywa zniknięcie syna, ale ten parę stron dalej się bez problemu odnajduje, celestyni o świcie z narażeniem życia zatakują cajuńską chatę (co się stało z Fontenotem, tak samo niby ważnym jak Musette?) a uciekinierów i tak spokojnie potem policja rzeczna zgarnia.
Podsumowując - „Rytuał” na terytorium ekscesu, obrzydliwości wypada znakomicie - to jest turbo Hannibal Lecter. Znacznie gorzej niestety z elementarną logiką, bez zachowania której książka zostaje tylko swego rodzaju kuriozum i nawet talent narracyjny Szkota nie potrafi tego obronić. W ostatecznym rozrachunku pozostają w pamięci tylko genialne gross-obrzydliswa. A chyba miał ambicje na więcej.
Niemniej jak kto ciekaw historii horroru, no to w „Rytuale” ma creme de la creme „Złotej Ery”. Warto (wyrobić sobie zdanie :-). Pozycja mocno zapowiada nadchodzące, nowe wówczas trendy w horrorze ekstremalnym. Minor ale jednak classic.
PS.
„Rytuał” znany jest w USA również pod tytułem „Feast”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz