Prawdopodobnie najsłynniejsza powieść gotycka, prawdziwy kanon i swoisty „wzorzec z Sevres” gatunku, ale, na litość boską, tego się nie da czytać !!!!!
Dla wszystkich czytelników zainteresowanych historycznym rozwojem literatury grozy, tych, którzy słyszeli o Udolpho i chcieliby być może po nią sięgnąć, słowa najszczerszego ostrzeżenia - zanim ugrzęźniecie, niczym w lepkim błocie, na tych niekończących się stronach, rozważcie, ile innych świetnych książek możecie w tym czasie przeczytać. Jakby co, to specjalnie by zaoszczędzić Wam czasu, poniżej streszczę fabułę tej książki (to jednocześnie SPOILER - warning).
+
Po śmierci rodziców panna Emilia de St.Aubert trafia pod opiekę swej ciotki. Bliski sercu Emilii jest niejaki Valancourt - szlachcic, chociaż ubogi. Ciotka najpierw patrzy na Valancourta źle (bop ubogi), potem dobrze (bo szlachcic i dobrze w towarzystwie notowany), i gotowa jest oddać mu rękę bratanicy. Zmienia jednak zdanie po tym, jak sama wychodzi za weneckiego arystokratę, Montoniego. Obydwoje z mężem uznają, że znajdą dla Emilii lepszą partię, po czym cała rodzina wyjeżdża do Wenecji.
Na miejscu okazuje się, że Montoni to nie żaden „arystokrata” ale typ szemranej konduity. Całe dnie spędza na hazardzie, bibach z kobietami, oraz knowaniach z podobnymi sobie indywiduami. Żonę traktuje wyjątkowo oschle, rozgoryczony faktem, że nie przeniosła na niego swych panieńskich majętności, jej bratanicę postanawia zaś wydać za weneckiego księcia, kiedy okazuje się jednak, że w ślad za tytułem nie idzie odpowiednie bogactwo, zrywa obietnicę i zabiera obie panie do górskiego, ponurego zamczyska Udolpho, w którego posiadanie wszedł po tajemniczym zniknięciu krewnej (stugębna plotka głosi, że ją zbrodzień zamordował).
W Udolpho już w ogóle sytuacja staje się przechlapana. Zamek okazuje się siedzibą oprychów, kondotierów czekających na kolejnej zlecenie, sam Montoni zaś ich hersztem. Oporną ciotkę Montoni zamyka w wieży, gdzie kobieta wkrótce umiera. Dziedzicząca po niej Emilia, w strachu o własne życie, przepisuje majątek zmarłej na Montoniego, po czym, korzystając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, ucieka z zamku i wraca statkiem do Francji.
Jej statek rozbija się podczas burzy przy brzegach Prowansji. Tutaj Emilia trafia do kolejnego zamku (Chateau Le Blanc), gdzie zaprzyjaźnia się z córką obecnego właściciela, hrabiego de Villefort.
W tym zamku jest Pokój, W Którym Straszy (uwaga, po blisko 500 - sic! - stronach pojawia się „horror” !). Straszy w nim podobno duch poprzedniej właścicielki, otrutej podobno przez zazdrosnego męża. Trzeba trafu, że Emilia jest uderzająco podobna do nieboszczki…
Do zamku przybywa z Paryża wezwany Valancourt, ale, okazuje się, pod nieobecność ukochanej wpadł on w szpony hazardu i (o zgrozo!) rozpusty ! Oburzona panna odrzuca jego rękę (mimo, że nadal w głębi serca kocha łobuza). Tymczasem w Strasznym Pokoju ginie bez śladu zaufany służący hrabiego.
Wszystko jednak się wyjaśni, i tajemnica pokoju (tak, były tam oczywiście ukryte drzwi), i związek zmarłej hrabiny z Emilią (nie, nie była jej nieślubną matką, jak sugerowała fabuła, a kolejną ciotką), i zachowanie Valancourta (może i wpadł w te szpony, ale lekko i na chwilę), co pozwoli powieści skończyć się przewidywalnym happy endem.
+
No dobrze - w „Tajemnicach Zamku Udolpho” jest nieco klimatu - aż dwa (ponure i gotyckie) zamczyska, tajne przejścia, lochy, tańczące światło pochodni, zbójcy, tajemnice z przeszłości, wspomnienia dawnych zbrodni no i różne (ofkors ponure i gotyckie) typy dybiące na bohaterkę… Czystego gatunkowo „horroru” jest jak na lekarstwo - ot, na zamku Udolpho jest „coś strasznego” za czarną zasłoną (rozwiązanie tajemnicy autorka odłoży na jakieś 400 stron), a na zamku Le Blanc w jednym z pokoi straszy (krótko i nieprawda).
Niestety ale to wszystko dosłownie tonie w romantycznym ckliwym bełkocie autorki. Ponad 700 zadrukowanych gęstym maczkiem stron. Nudnych jak flaki z olejem, prawie pozbawionych akcji, pełnych absurdalnej ckliwości, niekończących się powtórzeń i rozwlekłych opisów przyrody, przetykanych kiepskimi wierszydłami.
Tak, to powieść kanoniczna, arcysławna, inspirująca innych twórców, cytowana i analizowana przez najtęższych znawców tematu, ale dla dzisiejszego czytelnika praktycznie nie do zniesienia. Nie wiem, może co bardziej ekscentryczni studenci literatury angielskiej mogą się nią delektować, ale zwykły fan horroru podczas lektury będzie płakał krwawymi łzami.
I nie jest żadnym wytłumaczeniem dla powieści epoka, w jakiej ona powstała (została wydana w 1794). Zaledwie dwa lata później M.R. Lewis (nb. wielki fan „Udolpho”) opublikował znakomitego „Mnicha”, zaledwie 10 lat później „nasz” Jan Potocki wyda genialny „Rękopis Znaleziony W Saragossie”. Nie, „Tajemnice Zamku Udolpho” to jest książka śmiertelnie nudna, do zemdlenia sentymentalna i rozwleczona do maksimum.
S.T. Joshi w swym „Unutterable Horror In Literature” prozę pani Radcliffe określił mianem „unreadable”. Trudno o celniejsze sformułowanie.
Jakby co, ostrzegałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz